Na tegorocznym Festiwalu Dwa Brzegi w cyklu „I Bóg stworzył aktora” zaplanowano retrospektywę Andrzeja Chyry

Roy Cohn miał w oczach śmierć. Zobaczyłem to wyraźnie tamtego lutowego dnia. Minęło siedem lat z okładem, a ja ciągle to widzę. W auli warszawskiej SGGW trwało premierowe przedstawienie „Aniołów w Ameryce” Tony’ego Kushnera w inscenizacji Krzysztofa Warlikowskiego. W drugiej bodajże – a swojej pierwszej – scenie w spektaklu Roy Cohn był jeszcze samym jadem, ekstraktem ze złości. Dziwnym, ekwilibrystycznym niemal sposobem podnosił jednocześnie chyba ze cztery telefoniczne słuchawki, cedząc jednocześnie przez zęby: „Szkoda, że nie jestem ośmiornicą, pieprzoną ośmiornicą”.

Po kilkudziesięciu minutach z twarzy Roya Cohna odpłynęła krew. Gdyby mógł, jego wściekłość rozniosłaby w pył lekarski gabinet. A potem mówił, prawie nie otwierając ust: „Roy Cohn nie jest homoseksualistą. Roy Cohn jest heteroseksualistą, który się zabawia z chłopakami”. A zatem AIDS nie mógł przyjąć do wiadomości, bo nie jest to choroba możnych i wpływowych. A Roy może przecież w każdej chwili zadzwonić do Białego Domu. Telefonu nie odbierze prezydent. Lepiej – zrobi to jego żona.

Pamiętam tamto arcydzieło Warlikowskiego z wielu powodów. Choćby dlatego, że nie poszedł w doraźną publicystykę, nie stawał po jednej stronie, nie włączał się bezpośrednio w polski spór obyczajowy owego czasu. Jego „Anioły w Ameryce” brały ze sztuki Kushnera być może więcej, niż w niej było. Stawały się przejmującą kroniką współczesnej apokalipsy, która pogłębia się wraz z moralnym relatywizmem i zatarciem wszelkich granic. Ten temat niósł w swej roli Andrzej Chyra. Cohna grał wcześniej w świetnym krótkim serialu Mike’a Nicholsa sam Al Pacino. Rola wybitna – efektowna, ale nie efekciarska, wytrzymana w każdym grymasie i geście. Nie spodziewałem się, że da się tę postać zagrać i inaczej, i lepiej. Aż zobaczyłem rozwalającego scenę Chyrę. Jego skroploną wściekłość, którą maskował przerażenie. Jego – Cohna – umieranie. No i tę cholerną śmierć, bo przecież nosił ją w oczach niemal od początku seansu.

***

Osiem lat wcześniej byłem na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Pamiętam z niego niedużo. Wiele filmów podobnych do siebie tak bardzo, że aż zlewających się w magmę. Kilka obrazów przyzwoitych, z „Tygodniem z życia mężczyzny” Jerzego Stuhra i „Torowiskiem” Urszuli Urbaniak na czele. No i „Dług” Krzysztofa Krauzego. Film – wstrząs, policzek dla zadowolonej festiwalowej publiczności. Wyszliśmy z niego rozpaleni bezkompromisowością wizji reżysera, obrazem nowej Polski jako piekła pokus, szamba fałszywych możliwości. To piekło nie miało u Krauzego rasowej twarzy aktora o znaczącym już dorobku. Nie, Szatan z „Długu” – o przylizanej fryzurze i wąskich zaciętych ustach – był jak każdy, przechodzień z zatłoczonej warszawskiej ulicy. Andrzej Chyra zagrał Gerarda, unikając wielkich liter, jedynie najcieńszą kreską. Czym najbardziej przerażał? Chyba mrożącym krew spojrzeniem niebieskich oczu. Nie musiał wiele mówić, bo to, co najbardziej zatrważające, grał poza słowami.

Nagroda dla nieznanego szerzej aktora była oczywistością. Pamiętam, jak po konkursowym seansie stał Chyra przy bufecie w Teatrze Muzycznym i zamawiał jakiegoś drinka. Obok artysty było pusto, jakby filmowa iluzja na chwilę zrosła się z rzeczywistością, jakby przy barze stał nie Andrzej Chyra, lecz Gerard Nowak, gotowy do wszelkich zbrodni.

Na scenie zobaczyłem go kilka lat wcześniej, ale do dziś pamiętam to tylko przez mgłę. Skrzywione usta w niemej roli Mówcy w „Krzesłach” Ionesco, ale w spektaklu Szczepana Szczykny ważni byli jedynie Zofia Kucówna i Henryk Bista. Kilka występów na Scenie Prezentacje u Romualda Szejda, w dawnych Zakładach Norblina. Spektakle niewiele znaczące, zadania może i wdzięczne, ale nieszczególnie wymagające. Jakiś „Dyskretny urok faunów” (być może pierwsza w Polsce komedia o gejach), „Omdlały koń” według Saganki, brytyjski „Billy kłamca”. Chyra próbował wtedy aktorstwa, a może raczej powrotu do wyuczonego zawodu, bowiem warszawską PWST skończył dobrych kilka lat wcześniej – w 1987 roku. Początki miał trudne, ale czasu nie marnował. Skończył też w macierzystej uczelni reżyserię, co wykorzystał szybko w pracy w telewizji. Reżyserował w latach 90. odcinki popularnego wtedy show „Wieczór z Alicją”. Tyle że wszystko, czego nauczył się od swoich mistrzów: Ryszardy Hanin, Aleksandry Śląskiej, Andrzeja Szczepkowskiego, a przede wszystkim Tadeusza Łomnickiego – mógł na razie odłożyć na półkę. Chociaż nie. Kiedy się patrzy na rolę Gerarda w „Długu”, widzi się aktora w pełni ukształtowanego, pewnego każdej etiudy, każdego słowa, brzmienia ciszy. Znać było od tego późnego początku (Krauze odkrył Chyrę, gdy ten miał 35 lat), że czasu od ukończenia szkoły nie strawił jedynie na zarobkowych chałturach. W końcu nie bez przyczyny był ulubionym uczniem Tadeusza Łomnickiego. Ponoć wielki aktor powiedział mu kiedyś: „Ty masz twarz jak kozia dupa, będzie z ciebie aktor”. I nie pomylił się. A Andrzej Chyra wspomina to do dzisiaj jako pasowanie na rycerza, aktorskie uświęcenie udzielone przez Największego.

***

Kino wciągnęło Chyrę na dobre. Dość powiedzieć, że od „Długu” zagrał w kilkudziesięciu filmach i serialach, stając się jedną z najbardziej zapracowanych osób w całej branży. Patrzę na Chyry rzeczy ostatnie i znajduję wśród nich niepotrzebny epizod w „Bilecie na księżyc” Jacka Bromskiego oraz wiodącą partię księdza Adama we „W imię…” Małgośki Szumowskiej. To zestawienie dobrze podkreśla zawodową drogą Andrzeja Chyry, znaczoną przez zadania ważne i te pozbawione rangi, filmy wybitne, ale też ewidentne niewypały. Wspomniany Adam był na przykład prawdziwym tour de force artysty. Chyra pokazał w tej roli delikatność homoseksualisty, zmuszonego do dławienia swej tożsamości, i charyzmę kapłana, gotowego porwać za sobą tłumy. No i szaleństwo alkoholika, gdy świat wymyka się spod kontroli. Filmowi Szumowskiej można zarzucić publicystyczność oraz natrętne szafowanie symbolami, ale rola Chyry była jego spełnieniem.

U Szumowskiej był prawie cały czas na ekranie, ale często wystarczy mu kilka chwil. Jak u Jacka Borcucha we „Wszystko, co kocham”, gdzie zagrał ojca głównego bohatera, postać typową dla opisywanych czasów, ale i jakoś niezwykłą, bo w swojej walce o przyzwoitość większą niż życie. Wewnętrzne złamanie Andrzeja pokazał w „Katyniu” Andrzeja Wajdy, nie wpisując się w nazbyt plakatową wymowę całości. Do swojej pierwszej słynnej roli, ale i do dawnych filmów Feliksa Falka („Wodzirej”, „Bohater roku” z Jerzym Stuhrem) nawiązał wprost w „Komorniku”. I znów do dzieła Falka można było mieć zastrzeżenia, ale rola Chyry budziła dreszcze. To dość typowe dla tego aktora. Filmu nie uda mu się uratować, ale może zbudować w nim kreację. Choć bywa, że nie dostaje takiej szansy. W natłoku przyjmowanych propozycji siłą rzeczy nie zdarza się to rzadko.

Co zapamiętam zatem z jego dotychczasowego dorobku? Prócz wymienionych raczej role mniejsze – w „Pogodzie na jutro” Stuhra, „Daas” Panka, „Tulipanach” i „Nieulotnych” Borcucha. Na razie tyle. Niedużo może, ale i niemało. Tym bardziej że polskie kino – mimo że obsypuje Chyrę propozycjami – chyba nie ma na niego dobrego pomysłu. Szkoda, bowiem wystarczy spojrzeć na jego występy u Borcucha i Szumowskiej, aby zrozumieć, że jest to aktor, który grając bohaterów z wewnętrzną rysą, skazą, sam szuka dla samego siebie przełamania. Chce coraz to nowych masek, innych skór. Jest niespokojnym duchem, wciąż niezadowolonym z siebie kameleonem. Dlatego ciągle pragnie takich przeistoczeń. Podobno w nowym filmie Jerzego Skolimowskiego „11 minut” zagra nareszcie kogoś całkiem niepodobnego do wszystkich swoich dotychczasowych bohaterów. Jak sądzę, rzucił się na to wyzwanie z większą niż kiedykolwiek łapczywością. Jak już powiedzieliśmy, nic mu nie sprawia większej przyjemności niźli aktorskie i ludzkie przełamanie.

***

Chociaż nie schodzi z ekranu, w teatrze zaś jest wierny swoim reżyserom, na scenie przeżywał coś podobnego chyba częściej. Po przedbiegach u Szejda pojawił się na chwilę na drugim planie „Nocy listopadowej” Jerzego Grzegorzewskiego w Narodowym oraz w znaczącej roli w „Barbarzyńcach” Gorkiego, przygotowanych przez Agnieszkę Glińską w Teatrze Współczesnym. Na dobre swoje miejsce znalazł jednak w Rozmaitościach, dzieląc czas między spektakle Krzysztofa Warlikowskiego i Grzegorza Jarzyny. U pierwszego był Dionizosem w „Bachantkach”, Antoniem w „Burzy”, Chananem w „Dybuku”. W tamtym jednak okresie bardziej ceniłem jednak jego występy u Jarzyny. Jako Christian z „Uroczystości” stał się współczesnym Hamletem w traumatycznym świecie niszczonej patologią współczesnej rodziny. W „Giovannim” nie grał bohatera z Moliera ani Mozarta, ale warszawskiego hedonistę z początku naszego stulecia. I stawiał z reżyserem ostrą diagnozę, że feeria przyjemności przynosi tylko ostrego kaca.

Podobny wydźwięk miał gościnnie zagrany w Teatrze Dramatycznym Płatonow w pękniętym przedstawieniu Pawła Miśkiewicza. Chyra ukazał bohatera Czechowa jako skrajnego mizantropa, czerpiącego wręcz radość z ranienia innych w imię swej szczerości. Był Płatonowem antypatycznym, ale ten jego obraz na długo zapadał w pamięć. Świadczył, że obcujemy z artystą bezkompromisowym, który nie będzie szukał dla swych postaci łatwych usprawiedliwień. Przeciwnie – chętnie zagłębi się w ich ciemną stronę.

Szansę stałego przyglądania się tej sferze ludzkiej osobowości daje Chyrze Krzysztof Warlikowski. Ktoś powie, że od „Bachantek” gra Chyra u Warlikowskiego wciąż tę samą postać, tyle że w zmodyfikowanych mniej lub bardziej wariantach. Tym bardziej że aktorzy Nowego Teatru sami wspominają, że są w inscenizacjach swego szefa obsadzani według ciągle podobnego klucza. W przypadku Chyry jest w tym jednak tylko odrobinę prawdy. Bo faktem jest, że szukał w nim Warlikowski tego, co zwierzęce, niepokojące, a nawet demoniczne. Nie od rzeczy w „(A)polonii” pojawia się z wymalowaną na twarzy maską Jokera z „Mrocznego rycerza”. Istotne jednak, że szło to po linii zainteresowań aktora, który brzydzi się jednoznacznością, za to chętnie bada siłę i przyczyny zła. Dlatego więcej w jego dorobku różnej maści łajdaków i skurwysynów, a przecież wszyscy oni, nie prosząc o litość ani współczucie, skutecznie uciekają od naszego potępienia. Broni się przed nim nawet Roy Cohn z „Aniołów w Ameryce” – może dlatego, że i tak spada na niego kara.

Chętnie przyjmuje Andrzej Chyra zadania ekstremalne, jak choćby wcielenie się w Stanleya Kowalskiego w „Un Tramway” według „Tramwaju zwanego pożądaniem”, który zrealizował Warlikowski w paryskim Odeonie dla Isabelle Huppert. Grał w języku francuskim, choć wcześniej go nie znał. Mierzył się z rolą mityczną, choćby dzięki filmowej kreacji Marlona Brando. Wreszcie partnerował Huppert, wiedząc, że wszystkie światła pójdą na nią.

A jednak wygrał, z czasem bardzo rozwijając swą rolę. Pokazał przy okazji, że może być na scenie defensywny, by w jednej chwili przejść do ataku, i nieefektowny, ale na stałe przykuwający wzrok. Rola Blanche stała się popisem Huppert, spektakl Warlikowskiego pierwszym być może jego krokiem w dzisiejszą wielką melancholię jego teatru. Rola Chyry została mniej zauważona, a szkoda, bo krytyka francuska nie pomyliła się, że po swym Kowalskim ma prawo nosić podkoszulek Brando. Dała też aktorowi możliwość zagłębienia się w Paryż. Coś z tego doświadczenia dostał od Chyry jego Stanley.

***

Choć nie pojawia się w każdym jego projekcie, pozostaje wierny Krzysztofowi Warlikowskiemu i Nowemu Teatrowi, rok temu zagrał przecież doskonale, ale nie bez autoironii, w „Kabarecie warszawskim”. Pracuje u Skolimowskiego, jedynie w tym roku wystąpił w dziewięciu filmowych tytułach. Mimo to nie wiem, czy znajduje ujście dla swych artystycznych pasji. Lubi uciekać w muzykę, może dlatego w ubiegłym roku wyreżyserował w Operze Bałtyckiej w Gdańsku „Graczy” Szostakowicza i Meyera. Może po drugiej stronie rampy znajdzie dla siebie stałe miejsce, czasem powracając do aktorstwa?

Najchętniej jednak ucieka w życie, jest tutaj, a za chwilę gdzie indziej, już bardzo daleko. Człowiek ze skazą. Andrzej Chyra.