Lana Del Rey wydała właśnie swoją nową płytę „Ultraviolence”. Szumu przy niej tylko trochę mniej niż przy poprzedniej „Born to Die”. Czy zasłużenie?

W wywiadzie dla magazynu „Rolling Stone” z lutego 2012 roku Lana Del Rey zapytana o to, jak czuje się na scenie, odpowiedziała: „Denerwuję się, nie mam natury ekshibicjonistki. Jak byłam dzieckiem, nie lubiłam zwracać na siebie uwagi, nie czułam się z tym komfortowo”. Dziennikarz magazynu nie zadał tego pytania przypadkowo. Miesiąc wcześniej Lana pojawiła się bowiem w telewizyjnym show „Saturday Night Live” i jej wykonanie swoich piosenek pozostawiało wiele do życzenia. Przytoczone słowa z wywiadu wydają się zasłoną dymną, jak się spojrzy na ilość okładkowych sesji, w jakich wzięła udział, i na rozmiar promocji jej dotychczasowych dokonań muzycznych. Choć trzeba też przyznać, że przy promowaniu krążka „Ultraviolence” Lana nie wyłazi zewsząd, jak to się działo przy „Born to Die”. Może dlatego, że jej nowy album to bardziej dojrzały i zwyczajnie lepszy materiał. Sztuczny rozgłos jej niepotrzebny, bo płyta broni się sama.

Wszystko zostało powiedziane

Po wydaniu materiału „Born to Die”, kiedy Lana oznajmiła, że nie sądzi, by jeszcze cokolwiek nagrała, bo wszystko, co już chciała powiedzieć, zostało powiedziane, przyznam, że niespecjalnie się zmartwiłem. Romantyczny retro pop na debiucie, podparty dopasowanym do potrzeb rynku marketingiem mnie nie przekonał. Sentymentalne ballady w stylu Supremes sprawdzały się wyłącznie podczas melodeklamacji Lany. Kiedy zaczynała, wyraźnie ujawniały się jej warsztatowe niedostatki. Do tego doszły niezbyt dojrzałe teksty. Nie przeszkodziło jej to jednak w otrzymaniu dobrych recenzji od wielu poważnych tytułów, a przede wszystkim sprzedaży siedmiu milionów egzemplarzy krążka (znakomicie sprzedawał się także w Polsce – sto tysięcy egzemplarzy). Perfekcyjnie wyprodukowany materiał znalazł się na liście najlepszych płyt roku m.in. „Guardiana”. Czy „Ultraviolence” powtórzy ten sukces, okaże się już wkrótce. Publice musi spodobać się bardziej mroczna strona Lany i jej dojrzałość muzyczna, której sprawcą jest m.in. producent Dan Auerbach znany z The Black Keys.

Podobnie jak w przypadku „Born to Die” Lana jest autorką piosenek. Podobna, imponująca, jest też liczba muzyków, którzy brali udział w nagraniu płyt. W obu przypadkach naliczyłem ich ponad 20 (nie wliczając w to producentów, aranżerów, inżynierów dźwięków i osób odpowiedzialnych za mastering). Podobnie też Del Rey bije smutkiem i nostalgią ze zdjęć. Jakim wobec tego sposobem „Ultraviolence” bije jakościowo swojego poprzednika? Przede wszystkim dzięki osobie wspomnianego Auerbacha. Do muzyki Lany dołożył to, co jest kluczowe w jego zespole The Black Keys, czyli gitarowe połamańce, a odrzucił przeszkadzające do tej pory Lanie Del Rey nadęte efekciarstwo.

Urocze przekleństwa

Dobrze zaczyna płytę numer „Cruel World”. Osobisty tekst o rozstaniu został podany w formie mrocznej ballady ze zróżnicowanymi gitarami i dźwiękami syntezatorów. Do tego dochodzi tradycyjnie jakby lekko spowolniony wokal Lany, ale zdecydowanie lepiej poprowadzony niż na „Born to Die”. Warto też zwrócić uwagę, jak subtelnie i uroczo Lana wymawia tu przekleństwa. Nie po raz ostatni zresztą. Dalej jest tytułowy „Ultraviolence”, którego tekst wywołał kontrowersje. Lana nawiązała w nim bowiem do zakazanej swego czasu kompozycji z lat 60. „He Hit Me (It Felt Like a Kiss)” zespołu The Crystals, poruszającej problem przemocy w związku. Prasa pytała, czy tą piosenką Del Rey pochwala przemoc domową? Pozostawiając tę kuriozalną tezę bez komentarza, trzeba przyznać, że niski na zmianę z efemerycznym wokal artystki, gitara wah-wah, przestrzenna perkusja i chórki robią dobre wrażenie. „Shades of Cool” to już popis wysokich tonów Lany i baśniowego sposobu wylewania z siebie wokalu w podobny sposób, jaki robiła to przed laty Elizabeth Fraser z Cocteau Twins. W okraszonym akustyczną gitarą i pogłosami „Brooklyn Baby” Lana śpiewa o własnym pokoleniu. Mocne wrażenie robi jakby nerwowo zagrany i zaśpiewany psychodeliczny „West Coast”. Uroczo jazzujący jest „Sad Girl” z tekstem „I’m a sad girl/ I’m a bad girl”. Dalej jest „Pretty When You Cry”, gdzie skrzywdzonym, dziewczęcym głosem Lana znowu delikatnie przeklina i przyznaje: „I’m stronger than all my men, except for you”. Na początku numeru słychać w jej głosie pewne nieczystości i trzaski, ale Lana pozostawiła to bez poprawki. Przytaczana w „New York Timesie” powiedziała, że gdybyśmy znali historię, jaka stoi za nagraniem tej piosenki, to zrozumielibyśmy, dlaczego tak zaśpiewała. Można się domyślać, że nie była to pozytywna sytuacja. Numer kończy efektowna solówka na gitarze.

Zabawa kosztem jakości

Kolejny ciekawy numer to prowokujący „Money Power Glory”. Lana śpiewa tu „Alleluia, I want Money Power Glory, I wanna take you for all that you got”. Jak sama wyjaśniła, ten numer jest dla tych, którzy jej do tej pory nie zrozumieli. Oczywiście Lana odpowiada im w sarkastyczny sposób. „Fuck My Way Up to the Top” ma zawadiacki tytuł, ale sam numer nie spełnia już oczekiwań. W „Old Money” może razić maniera wokalna Lany, ale za to czarują w nim smyczki. Wreszcie mamy finalne „The Other Woman” z lekko przesterowanym wokalem Del Rey. Saksofon dodaje numerowi jazzowego posmaku, a Lana pokazuje możliwości swojego wokalu, bawiąc się nim w wyjątkowo wysokich rejestrach. Co też znamienne, Lana nie boi się tu pobawić swoim głosem nawet kosztem jakości. Jest jego jakby bardziej pewna i świadoma niż na „Born to Die”. Ten numer napisała Jessie Mae Robinson, popularna w latach 50. i 60. songwriterka bluesowa i r’n’b. Przed Laną piosenkę śpiewały chociażby takie gigantki wokalizy jak Sarah Vaughan, Shirley Bassey i co najważniejsze wielka inspiracja Del Rey, czyli Nina Simone.

W zasadzie trudno się na „Ultraviolence” przyczepić do jakiejś piosenki. Co prawda nie mają one może singlowego potencjału „Summertime Sadness” czy „Video Games” z „Born to Die”, ale to jest właśnie siła nowego krążka Lany. Wciąga jego wysmakowane brzmienie (polecam przesłuchanie na słuchawkach) i klimat, a nie usilna przebojowość. Ci, którzy się dzięki tej płycie przekonają do Lany (jak ja), powinni zainteresować się wydawnictwem deluxe. Znalazły się bowiem na nim dodatkowe piosenki, a wszystko podane na dwóch winylach. Wciąż nie wiadomo, czy Lana przyjedzie z tym materiałem do Polski. Na razie pewne jest, że wystąpi na letnich festiwalach muzycznych, m.in. na Rock en Seine, Vida, Bravella i Glastonbury.

Lana Del Rey | Ultraviolence | Universal Music | Recenzja: Wojciech Przylipiak | Ocena: 5 / 6