Wygląda jak mocno zaniedbany książę Harry, ale ambicje ma jak Adele. Ed Sheeran najpierw został ulubieńcem Anglików, a teraz z płytą „x” chce podbić świat.

Pewnie nieraz widzieliście gdzieś na ulicy albo w jakimś barze chłopaka z gitarą, który naprawdę nieźle śpiewał. Zastanawialiście się, ile takich talentów mogło się zmarnować? Jednym z takich gości jeszcze pięć, sześć lat temu był Ed Sheeran. Ten rudowłosy nastolatek z Suffolk pewnego dnia rzucił szkołę, spakował plecak, zabrał gitarę i postawił wszystko na muzykę. Długo włóczył się po kraju, jeździł autostopem i pomieszkiwał u znajomych, pił piwo i palił papierosy, a każdą wolną chwilę wykorzystywał na pisanie piosenek i granie dla ludzi. Nagrał i wydał samemu kilka epek, wrzucił amatorskie klipy na YouTube’a, załatwił występy jako support mniej lub bardziej znanych artystów, próbował załapać się do talent show, pojechał nawet do Ameryki spróbować szczęścia. W wieku 20 lat dostał wreszcie szansę w show-biznesie i w pełni ją wykorzystał – dzięki singlom „The A Team” i „Lego House” jego debiutancki album „+” sprzedał się w nakładzie czterech milionów egzemplarzy oraz zapewnił mu prestiżowe nagrody i liczne wyróżnienia wydawnicze nie tylko na Wyspach, lecz także w całej Europie.

Twórczością Sheerana krytycy nigdy nie się zachwycali, bo ani nie jest odkrywcza, ani oryginalna. Fenomen artysty polega raczej na jego przeciętności, którą słychać również w jego piosenkach – to bardzo zwyczajne ballady o miłości, zagrane dosyć jednostajnie, prosto i melodyjnie oraz wyprodukowane bez żadnych studyjnych fajerwerków i modnych producenckich trików. Jako taki sympatyczny everyman zdobył serca Brytyjczyków tak jak wcześniej Susan Boyle czy Adele. Sam Sheeran przyznaje, że jest również ambitnym gościem, lubi wyzwania i konkurencję. Udowodnił to ciężką pracą przed ukazaniem się pierwszego albumu, a po sukcesie odłożył nagranie kolejnego, żeby zawalczyć jeszcze o rynek amerykański. „Zawsze wydawało mi się, że Ameryka jest tym wspaniałym skarbem, którego może dotknąć tylko Coldplay – tłumaczy. – Potem drzwi do tego kraju wyważyła z hukiem Adele, a za nią poszli One Direction i Mumford & Sons. Okazało się, że jest to możliwe, trzeba tylko spróbować”. Przez kolejne dwa lata szlifował umiejętności jako popowy autor, komponując przeboje dla najmodniejszego obecnie boysbandu One Direction oraz dla niezwykle popularnej w Stanach Taylor Swift. W jego drodze do sukcesu przydało się jeszcze porządne wsparcie marketingowe ze strony Eltona Johna, który wystąpił z nim na ceremonii Grammy. A potem wielka trasa z Taylor Swift po całym kraju zakończona trzema wyprzedanymi wieczorami w Madison Square Garden.

„Pewnie niektórzy ciągle postrzegają mnie jako chłopaka grającego na gitarze akustycznej miłosne ballady dla nastolatek. To może słuszna opinia osoby z zewnątrz, ale na pewno nie fana – tłumaczy. – Dlatego chciałem od tego odejść, bo potrafię to robić całkiem dobrze. Na nowej płycie zrobiłem krok do przodu, spróbowałem nowych rzeczy i zaryzykowałem”. Podczas zagranicznych wojaży po koncercie spotkał słynnego producenta Ricka Rubina, który zaproponował wyprodukowanie albumu „x”. Natomiast na ceremonii Grammy zagadał z Pharrellem Williamsem i nagrał z nim pierwszy singiel „Sing”. O ile Sheeran był pewny, że piosenka będzie pewnym i zaskakującym hitem, o tyle obawiał się o cały album, czy będzie wystarczająco popowy. W końcu wyrzucił utwory Rubina poza balladą „Tenerife Sea” w stylu Jacka Johnsona, resztę poprawił m.in. z Rudimental i Garym Lightbodym (Snow Patrol) albo nagrał od nowa ze współpracownikiem z czasów debiutu Jackiem Goslingiem. Nie zrealizował postawionego sobie celu zrobienia czegoś nowego, zamiast tego nagrał niespójny i trochę błahy album, na którym modne rytmy r’n’b i popowe brzmienia mieszają się z typowymi dla niego akustycznymi balladami. Sheeran śpiewa o romansie z Ellie Goulding w „Don’t”, o nowej dziewczynie w „I’m a Mass” i „Thinking Out Loud”, o zmarłym dziadku w „Afire Love”. Jednak całości nie ratuje założenie, że „x” to dziennik podróży, pokazujący jego upadki i wzloty, weselsze i smutniejsze dni. Żadna z piosenek nie jest nawet w połowie tak poruszająca jak „I See Fire” z filmu „Hobbit: Pustkowie Smauga”, którą w zeszłym roku

Ed Sheeran | x | Warner Music | Recenzja: Jacek Skolimowski | Ocena: 3 / 6