Pisanie Michaśki wydaje się przedłużeniem jego pozaliterackiej działalności. Autora ostatnio częściej niż na targach książek można spotkać na imprezach modowych, które krytycznym okiem opisuje na swoim blogu jako Miss Gizzi. Witkowski stał się modny i takie też jest jego pisanie. „Zbrodniarz” jest modny właściwie podwójnie, bo nie dość, że wpisuje się w nurt popularności kryminałów, to jeszcze etykietuje się znajomymi bohaterami – powracają tu znane i lubiane postaci z „Drwala” i „Lubiewa”.

„Zbrodniarz” jest więc w pewnym sensie gotowcem, naturalną kontynuacją poprzednich powieści, która nie sili się na zaistnienie w historii literatury jako osobny byt. Ale właśnie ta niewymuszoność staje się jej największym atutem. Stylistyczną zręczność Witkowski udowodnił już wiele razy. To, co wyczynia z naszym językiem w „Zbrodniarzu”, nie zaskakuje, ale wciąż bawi. Trzeba być niemożliwym smutasem, żeby w czasie lektury powstrzymać się od śmiechu. Także dlatego, że pisarz świetnie igra sobie z konwencją skandynawskiego kryminału. Polska wygląda w „Zbrodniarzu” jak Skandynawia à rebours. Zamiast zaśnieżonych fiordów – oszronione Pomorze, zamiast nazistowskich plam na honorze przodków bohaterów – potknięcia ich dziadków w dwudziestoleciu międzywojennym, zamiast mizoginicznego antagonisty – morderca homoseksualistów. W całym tym kryminalnym krzywym zwierciadle odbija się także Polska, jej przaśność i zaściankowość. Nasza policja ze śledztwem radzi sobie tak marnie, że musi zaangażować do pomocy pisarza. Cóż, jaki kraj, tacy stróże prawa, ale z drugiej strony, jaki kraj, tacy mordercy... Gdyby ci zostali zapożyczeni z rzeczywistości, pewnie nie byłoby o czym pisać. Ich działanie trzeba było ubarwić wyobraźnią i stylem, a któż zrobiłby to lepiej, jeśli nie Michaśka?

Na tym kreacja się nie kończy. W Polsce z powieści Witkowskiego zbrodnie na tle homoseksualnym mają wysoki priorytet. Żeby zwabić zbrodniarza, prowadzący śledztwo policjant nie waha się uwodzić innego mężczyzny, a ich flirtowi kibicują kelnerki w jednej z wrocławskich knajp. Nikt z nikogo się nie śmieje, nikogo nie etykietuje ani nie obraża. Język nienawiści wypleniono, zastępując go językiem Witkowskiego. Proces emancypacji już dawno za nami. Ludzie wyszli z szaf, teraz pora wyciągnąć z nich trupy.

W Polsce Witkowskiego we wleczących się TLK-ach, wiecznie przegrzanych lub wiecznie niedogrzanych, odbywają się męsko-męskie flirty. To Polska, w której zamiast ataków na „ideologię gender” płeć przestaje mieć znaczenie. Seks i podniety ulegają zaś redefinicji. Michaśka, gruba od antydepresantów, katowana na siłowni przez osobistego trenera, już nie podnieca się lujami jako takimi, ale tym, jak obcują z iPhone’em (w którego delikatny ekran Mariuszek z „Drwala” uderza swoimi brudnymi paznokciami), dobrami z Empiku i innych świątyń konsumpcji (scena z lujem w Starbucksie).

Także ciało staje się fascynujące nie przez umięśnione łydki ani rozrośnięte klaty. Witkowski ze szczegółami i z wielką fascynacją opisuje to, co skrywa wnętrze człowieka. Opis nerek, jąder czy trzustki niczym w barokowej literaturze odrzuca, ale i fascynuje. Motywacją jednego z bohaterów do rozcinania wnętrzności jest znalezienie pożądania. Nie ma go jednak w świecie materii. Pozostaje jedynie w sferze wrażeń. A tych w powieści Witkowskiego nie brakuje.

Zbrodniarz i dziewczyna | Michał Witkowski | Świat Książki 2014 | Recenzja: Artur Zaborski | Ocena: 4 / 6