Po niedawnej premierze „Dziwki z Ohio” pisałem na tych samych łamach, że Hanoch Levin przyjął się w Polsce nadzwyczajnie, triumfalny pochód przez nasze sceny odbywają coraz to inne jego sztuki. „Jakobiego i Leidentala” pokazywały teatry w Krakowie i Katowicach, Warszawa dotychczas tego akurat dramatu autora „Kruma” nie poznała. Przyznajmy, że tak wiele znowu nie straciła. Nie żeby Levin nie trzymał poziomu – wciąż widać jego nieprawdopodobną zdolność mieszania dobrze znanych składników w idealnych proporcjach. Śmiech, nostalgia za przemijającym, próba odkrycia smaku życia, zakończona wcale nie piękną porażką. Namacalna cielesność i poczucie bezsensu egzystencji. Nie od rzeczy wskazuje się na duchowe pokrewieństwo izraelskiego pisarza z Czechowem i Beckettem. Tyle że na tyle dobrze już poznaliśmy Levina, że „Jakobi i Leidental” nie ma już dla nas powabu świeżości. Po prawdzie też – podobnie zresztą jak wspomniana „Dziwka z Ohio” – nie należy do jego najbardziej znaczących utworów.

Co nie oznacza, że wieczór w warszawskim Teatrze Powszechnym będzie czasem straconym. Przeciwnie, warto skusić się na „Jakobiego i Leidentala” co najmniej z dwóch powodów. Marcina Hycnara znaliśmy do tej pory przede wszystkim z wiodących ról na narodowej scenie. Był między innymi Fuksem w „Kosmosie”, Arturem w „Tangu”, Gustawem w „Ślubach panieńskich”, Plazmonikiem w „Bezimiennym dziele”, grał tytułową rolę w „Lorenzacciu”. Pracował z najlepszymi reżyserami – Jerzym Jarockim, Janem Englertem, Jacquesem Lassalem. I kiedy wydawało się, że wobec tak ogromnego sukcesu niczego więcej nie potrzebuje, rozpoczął w warszawskiej Akademii Teatralnej studia reżyserskie. W ostatnich miesiącach rozpoczął nową artystyczną drogę. W krakowskim Teatrze Słowackiego inscenizował „W mrocznym mrocznym domu” LaBute’a, w swej macierzystej uczelni aktorski dyplom „Tonacja blue” Hare’a, w Powszechnym „Kolorową, czyli biało-czerwoną” Przybyły.

Duże tempo, ale zadania w sam raz na miarę młodego artysty. Hycnar nie rzuca się z motyką na słońce, ale próbuje cały czas swej reżyserii. Bierze na warsztat rzeczy kameralne, w intymności spotkania bohaterów odkrywając ich charakter. Już po tych kilku pracach jawi się jako inscenizator – kaligraf i stylista. Czasem odrobinę to spektaklom przeszkadza („Tonacja blue”), czasami ani trochę. Widać już jednak, że Hycnar niedługo stanie się w pełni świadomym siebie reżyserem. Znajomość aktorskiego fachu już dziś ogromnie pomaga mu po drugiej stronie rampy. Najlepszym na to dowodem przedstawienie – Levin z Powszechnego.

Opowieść jest prosta. Jakobi (Michał Sitarski) i Leidental (Jacek Braciak) byli przez lata najlepszymi przyjaciółmi, ale ten pierwszy postanowił żyć wreszcie pełnią życia, dopiec okrutnie drugiemu i pójść własną drogą. Spróbował małżeństwa z Rut (Edyta Olszówka), ale szybko okazało się, że nie przeskoczy siebie. Przypowieść Levina nie grzeszy oryginalnością, ale w Powszechnym ratują ją aktorzy. Michał Sitarski jest ujmujący, gdy wodzi wzrokiem za Edytą Olszówką, w niezborności ruchów i spojrzeniach zakochanego spaniela. Olszówka dumnie obnosi po scenie nienaturalnie powiększony tyłek, bo przecież nie od rzeczy jej bohaterka nazwała go „Big Touches”. Ma także moment przejmujący, gdy błaga kochanka, by z nią został, bo boi się samotności.

Najwięcej jednak zależy od Jacka Braciaka w roli odrzuconego Leidentala. Braciak z pomocą Hycnara odkrywa, że kolejnym duchowym bratem Levina był Charlie Chaplin, tworząc kreację na jego miarę. Malutki człowieczek Leidental w jego ujęciu ma w sobie smutek upokorzonego klauna. Braciak w tym przedstawieniu to nasz własny Charlie, Charlie z warszawskiej Pragi, z Powszechnego. Choćby dla niego trzeba skusić się na „Jakobiego i Leidentala”.

Jakobi i Leidental | reżyseria: Marcin Hycnar | Teatr Powszechny w Warszawie | Recenzja: Jacek Wakar | Ocena: 4 / 6