„Wymyk” to kino pełne: opowiedziane z żelazną logiką, ale pozostawiające duże pole do interpretacji
Dwaj bracia, rodzina, mała stabilizacja. I wypadek, w wyniku którego jeden z mężczyzn trafia do szpitala, a drugi okazuje się tchórzem. Mała stabilizacja natychmiast się rozsypuje, jedynie zadra w sercu pozostaje nietknięta.
Z reguły po wyjściu z kina mamy określone zdanie na temat tego, co właśnie obejrzeliśmy. Potrafimy nie tylko zastosować stałą kolekcję epitetów w rodzaju „dobry”, „zły”, „mądry”, „głupi”, ale także, przy minimalnym wysiłku, jesteśmy w stanie rozwinąć te myśli. Dlaczego zły, dlaczego mądry itd. Z „Wymykiem” nie będzie tak łatwo. Ten znakomicie zrealizowany film zostaje w głowie długo po projekcji, nie pozwala o sobie zapomnieć, wywołuje sprzeczne myśli.

Film

Kiedy na festiwalu w Gdyni oglądałem film Zglinskiego po raz pierwszy, miałem wrażenie, że w „Wymyku” najważniejszy jest wątek rywalizacji pomiędzy braćmi, nawiązujący do biblijnego motywu Kaina i Abla. Za drugim podejściem, przed napisaniem tej recenzji, zrozumiałem, że „Wymyk” na pierwszym miejscu jest filmem o wstydzie. Wielkim wstydzie, od którego nie ma ucieczki. O uczuciu zakorzenionym w nas bardzo głęboko, w odmętach jungowskiej jaźni. Rodzimy się z nim i wzrastamy. A potem umieramy. Zawstydzeni. Chore ambicje, chęć dorównania młodszym i zdolniejszym, wreszcie (auto) agresja, są z reguły daremnymi próbami kompensaty za poczucie gorszości. Duchowy wstrząs mózgu, który dotknął Alfreda (Robert Więckiewicz) i jego rodzinę, pozwolił bohaterowi uzmysłowić sobie tę gorzką prawdę. „Okrucieństwo nie jest niczym innym jak zanegowaniem samego siebie, zanegowaniem posuniętym tak daleko, iż wreszcie przekształca się w eksplozję destrukcji” – pisał Maurice Blanchot.
Debiutujący w kinie jako scenarzysta Janusz Margański, znawca i monograf Gombrowicza oraz translator filozoficznych prac Derridy, Levinasa czy Rorty’ego, we współpracy ze Zglinskim („Cała zima bez ognia”, „Londyńczycy”) stworzył skrypt, który wyłamuje się schematowi znanemu z polskiego kina. W „Wymyku” nie ma terapii szokowej ani łopatologicznych prowincjonalizmów, jest precyzja wywodu i psychologiczna konsekwencja. W ogóle oglądając film, ma się wrażenie obcowania z teamem utalentowanych osób. Świetni są aktorzy: Łukasz Simlat w roli Jerzego po raz kolejny potwierdza, że jest jednym z najzdolniejszych aktorów młodego pokolenia; w rodzajowych rolach rodziców Alfreda i Jerzego błyszczą Anna Tomaszewska i Marian Dziędziel ucharakteryzowany na zmęczonego Corleone; wspaniale zaprezentowała się także młodziutka Karolina Kominek w roli Klary. Na osobne komplementy zasłużyli operator – Witold Płóciennik oraz autorzy muzyki – Jacek Grudzień i Mariusz Ziemba.
W najpiękniejszej, wyciszonej scenie filmu, Viola, żona Alfreda (Gabriela Muskała), przez szybę zakładu fryzjerskiego patrzy na opuszczonego męża. Jak Romy Schneider w „Okruchach dnia” Claude’a Sauteta z 1970 roku, mogłaby powiedzieć: „Patrzę na ciebie. Chce mi się płakać. Jestem zmęczona miłością do ciebie”. Wszystko mieści się w jej spojrzeniu. Poniżenie, depresja, uczucie. I wielki wstyd.
WYMYK | Polska 2011 | reżyseria: Greg Zglinski | dystrybucja: Best Film | czas: 85 min