Świetną „Kancelarię” Johna Grishama trudno uznać za thriller sądowy. Jest to raczej mądra sądowa komedia charakterów

Od licznego grona amerykańskich producentów bestsellerów, do którego się przecież zalicza, Johna Grishama odróżniają dwie dość istotne cechy: jest dobrym pisarzem i ma poczucie humoru. Po powieści autora „Raportu Pelikana” można sięgać bez obaw – podkreślam to, znając uprzedzenia wielu czytelników wobec dzieł reklamowanych buńczucznym hasłem „Światowy bestseller nr 1”. Zanim John Grisham (rocznik 1955), urodzony w prowincjonalnym Arkansas syn robotnika i gospodyni domowej, został gwiazdą gatunku literackiego zwanego thrillerem sądowym i sprzedał ponad ćwierć miliarda egzemplarzy książek, jako dziecko marzył, że zostanie słynnym bejsbolistą. Kiedy to nie wypaliło, postanowił, że będzie milionerem. Z iście amerykańską konsekwencją zaczął od podlewania sąsiedzkich ogródków, przycinania żywopłotów, asfaltowania autostrady oraz sprzedaży męskich gaci w domu towarowym.

Zaczął studia w college’u i zorientował się, że najciekawsza ścieżka kariery wiąże się w Stanach z zawodem prawnika. Najpierw planował, że będzie specjalistą od podatków, ale ostatecznie, znudzony i zagubiony w gąszczu przepisów, podjął decyzję, że rozpocznie praktykę jako adwokat. Oraz polityk – ponieważ w latach 1983 – 1990 zasiadał w parlamencie stanu Missisipi z ramienia Partii Demokratycznej, prowadząc jednocześnie własną kancelarię. Jego pierwsza powieść „Czas zabijania”, historia oparta o zasłyszane w sądzie zeznania zgwałconej 12-latki, długo szukała swojej drogi do czytelnika – odrzucona kolejno przez 28 wydawnictw, ukazała się w końcu w 1989 roku w bardzo skromnym (jak na USA) nakładzie 5000 egzemplarzy. To wystarczyło. Następna książka Grishama „Firma” (1991) była już gigantycznym przebojem. Po tym sukcesie autor porzucił prawo dla literatury. Z jednym wyjątkiem – w 1996 roku powrócił na salę sądową, by wywalczyć odszkodowanie dla rodziny robotnika kolejowego, który poniósł śmierć w czasie pracy. I wywalczył – 683 500 dolarów. Wspominam o tym wszystkim nie bez przyczyny – rzecz w tym, że najnowsza u nas powieść Grishama „Kancelaria” jak w soczewce skupia rozmaite autobiograficzne doświadczenia pisarza, biorąc je zresztą w mocno ironiczny nawias.

Oto trzydziestolatek David Zinc, absolwent elitarnego Harvardu, w akcie neurotycznej desperacji porzuca lukratywny etat w korporacyjnym prawniczym molochu, zalewa się w przypadkowej spelunce i w stanie mocno wskazującym na spożycie, przekonany, że ta decyzja zmieni całe jego życie na lepsze, trafia pod drzwi kancelarii adwokackiej Finleya i Figga. Problem jednak w tym, że kancelaria Finleya i Figga to przedsięwzięcie absurdalnie wręcz nędzne – obaj wspólnicy, podstarzały frustrat i maniakalny alkoholik, specjalizują się w łowieniu ofiar wypadków samochodowych na przynętę w postaci wątpliwej obietnicy odszkodowania, krążą też jak szakale po zakładach pogrzebowych i szpitalach. Krótko mówiąc, w łańcuchu pokarmowym systemu prawnego odgrywają rolę robaków żerujących na padlinie. Panowie przyjmują Zinca do pracy, licząc, że podbuduje trochę kulejące finanse firmy.

Niedługo potem wpada im w ręce kusząca okazja – proces przeciwko producentowi leku obniżającego poziom cholesterolu. Niestety żaden z trzech prawników nigdy nie stawał przed sądem federalnym, a koncern farmaceutyczny zamierza ich zmiażdżyć niczym słoń mrówkę... Grisham prowadzi nas przez meandry amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości z elegancją, dystansem oraz epickim rozmachem, analizując osobliwe związki prawa, polityki i biznesu. Ale „Kancelaria” rozmyślnie łamie reguły gatunku – to nie opowieść o Kopciuszku, który upokorzył wielką korporację, lecz raczej czuły i zabawny pean na cześć wolności życiowych wyborów, nawet jeśli owe wybory wydają się pozornie pozbawione sensu.

Kancelaria | John Grisham | przeł. Krzysztof Obłucki | Albatros 2012 | Recenzja: Piotr Kofta | Ocena: 5 / 6