Nieodmiennie zdumiewa mnie dobre samopoczucie anglojęzycznej literatury i towarzyszące owemu radosnemu nastrojowi przekonanie, że napisać można dosłownie o wszystkim. Atmosfera wyczerpania? Umowność języka i konwencji? Postmodernistyczna zbiórka surowców wtórnych? A skądże. Wszystkich, którzy byli przekonani o głębokim kryzysie prozy, pragnę poinformować, że mieli do czynienia raczej z intelektualną modą na kryzys, w kamuflażu której swój ukryty nurt toczyło jeszcze jedno zjawisko – lingwistyczny imperializm języka angielskiego. Najprościej mówiąc, kultura anglofońska wyszła z ponowoczesnego zamieszania silna jak nigdy przedtem, zaś literatury innych języków do dziś nie potrafią wyplątać się z pułapki braku zaufania do samych siebie. Wydawcy też wiedzą swoje – to książki Amerykanów czy Anglików opowiadają dziś historie, podczas gdy inni ciągle wróżą ze swoich flaków.

Nie jestem entuzjastą takiego stanu rzeczy, ale chwilowo wiele się z tym zrobić nie da. Nic dziwnego więc, że urodzony w Indiach Rana Dasgupta, absolwent Oxfordu, mieszkając w Delhi, pisze po angielsku. W dodatku zaś nie pisze o swojej ojczyźnie – świadom być może, iż tamtejsza formuła etnicznej egzotyki nieco się zużyła: jego „Solo” najbezczelniej w świecie rozgrywa się w Bułgarii, Gruzji i Nowym Jorku. Równie dobrze zresztą akcję swojej książki mógł Dasgupta umieścić w Birmie, Władywostoku i Hajnówce – wszystko sprowadza się do właściwego researchu i przekonania, że pisarz da sobie radę, bo stoi za nim siła powieściowej narracji. Inna sprawa, że Dasgupta ma niewątpliwy talent, a „Solo” to kawał oryginalnej literatury. Blisko stuletni, ociemniały Ulrich siedzi w swoim sofijskim mieszkaniu w parszywej kamienicy przy dworcu autobusowym i oddaje się jedynej czynności, jaka mu pozostała – wspomnieniom.

Wspomina więc własne życie – wypełnione porażkami, ustępstwami, kompromisami. W tle przetacza się wielka historia, ale Ulrich ma swoje sprawy do przemyślenia: zmarnowany talent muzyczny, pogrzebaną pasję naukową, zdemolowane życie rodzinne. W pewnym momencie jego pamięć zaczyna płatać figle – rzeczywistość ustępuje miejsca wyobraźni i fikcji, ból uśmierzają coraz odważniejsze wariacje na temat tego, co wprawdzie nigdy nie istniało, ale przecież mogłoby. „Solo” ma osobliwą, jakby muzyczną konstrukcję. Pierwsza część powieści – wspomnienia Ulricha – stanowi główny temat, część druga – zazębiające się ze sobą, ale i skonstrastowane fantasmagoryczne nowele – to rodzaj jazzowej improwizacji w luźnym oparciu o motywy tematu. Pomysł świetny, a i wykonanie godne uwagi: książka Dasgupty nagle zyskuje w ten sposób oddech, odrywa się od przygnębiającego losu swojego protagonisty w stronę filozoficznej refleksji nad sztuką, poświęceniem, wrażliwością, ambicją, nie tracąc jednak nic z prozatorskiej potoczystości. To uniwersalna historia o ludzkiej samotności rozpisana na literacki big band. A Dasgupta, jak sądzę, jeszcze niejednym nas zaskoczy.

Solo | Rana Dasgupta | przeł. Michał Kłobukowski | Czarne 2012 | Recenzja: Piotr Kofta | Ocena: 5 / 6