Jezioro Kleifarvatn leży na islandzkim półwyspie Reykjanes, około 25 kilometrów od Reykjaviku, w górzystym rejonie wykazującym silną aktywność wulkaniczną. W2000 roku lokalne trzęsienie ziemi sprawiło, że z jeziora, najprawdopodobniej przez podziemne szczeliny, zaczęła wypływać woda i szybko straciło ono około 20 procent swojej powierzchni. Siłą rzeczy to, co było dotąd skryte w jego toni, ujrzało światło dzienne – odkryto tam między innymi nieznane dotąd gorące źródła. To pociągający temat nie tylko dla naukowców – nic dziwnego, że tajemnica Kleifarvatn przyciągnęła również uwagę Arnaldura Indridasona, czołowego islandzkiego autora powieści kryminalnych. Ostatecznie w jeziorze na górskim pustkowiu można znaleźć rozmaite skarby. Ot, choćby szkielet z potężną dziurą w czaszce, przywiązany do sowieckiego nadajnika radiowego. Erlendur, zgorzkniały śledczy z bagażem traumatycznej przeszłości, specjalizuje się w zaginięciach. To niemal jego obsesja – w dzieciństwie stracił brata w potężnej zamieci śnieżnej, jego ciała nigdy nie odnaleziono. Tamta tragedia naznaczyła go już na zawsze, sprawiła też, że relacje międzyludzkie (na przykład z własnymi dziećmi) nie są najmocniejszą stroną Erlendura. Teraz czeka go nie lada wyzwanie – nieboszczyka z jeziora ciężko połączyć z jakąkolwiek znaną z przeszłości sprawą, zadanie komplikuje dodatkowo osobliwy balast sugerujący być może aferę szpiegowską z czasów zimnej wojny.

By rozwikłać tę zagadkę, trzeba się cofnąć o dobrych 40 lat, do epoki, w której na Islandii mieściła się ważna amerykańska baza lotnicza, zaś partia komunistyczna wysyłała wyróżniających się młodych działaczy na studia za żelazną kurtynę. Swoista archeologia zbrodni jest tym, co Indridasona najbardziej interesuje i w czym jest zresztą znakomity. Pokaz swoich możliwości dał już w poprzednich częściach cyklu o Erlendurze, w „Jeziorze”, czwartym tomie cyklu, po raz pierwszy wędrujemy poza Islandię, do byłego NRD, a konkretnie do Lipska, gdzie w latach 50. studiowała spora grupa Islandczyków. Autor „Grobowej ciszy” z dużą precyzją prowadzi dwa przeplatające się wątki – współczesny i zimnowojenny, do ostatniej chwili utrzymując napięcie. To duża sztuka napisać emocjonujący thriller, którego podstawą jest morderstwo popełnione przed blisko półwieczem. „Miał depresję?”, pyta policjantka kobietę, której mąż zniknął bez śladu przed paroma dekadami. „Jak my wszyscy, Islandczycy”, odpowiada indagowana. To jedna z konstytutywnych cech książek Indridasona: egzystencjalny smutek, który łączy śledczych, zabójców oraz ich ofiary. Słońce z rzadka prześwieca tu przez gęste chmury, a nawet kiedy to robi, niczego nie rozjaśnia, lecz wyłącznie oślepia. Czytając Islandczyka, możemy być pewni jednego – sprawi on, że przez chwilę poczujemy się bezpiecznie we własnym, choćby i nijakim życiu, jego bohaterowie bowiem męczą się niemiłosiernie. Co gorsza, ma to swój oschły literacki urok wspomagany niekiedy kostycznym poczuciem humoru autora.

JEZIORO | Arnaldur Indridason | przeł. Jacek Godek | W.A.B. 2012