Jest dobrym kandydatem na zwycięzcę. Hollywood nie kocha niczego tak, jak wielkie przeobrażenia, zwłaszcza połączone z fascynującą historią. W tym przypadku mamy chyba do czynienia z jednym i z drugim” – mówiła przed ceremonią rozdania Oscarów amerykańska dziennikarka Jo Piazza, oceniając szanse Matthew McConaugheya na wygraną w tegorocznym wyścigu po statuetki amerykańskiej akademii. Rzeczywiście, fizyczna transformacja, jakiej poddał się aktor na potrzeby filmu „Witaj w klubie” w reżyserii Jeana-Marca Vallée, zaszokowała wielbicieli jego dotychczasowego emploi i wzbudziła gorące dyskusje. W ciągu czterech miesięcy McConaughey miał schudnąć 23 kilogramy, poddając się drakońskiej diecie. „Przez cały czas byłem głodny, więc ciągle musiałem to tłumić. Bezustannie ssałem kostki lodu” – wyznał w jednym z wywiadów, choć zapewniał, że głodówka nie tylko odmieniła jego ciało, ale też zbawiennie wpłynęła na umysł.
Nagrodzona Oscarem rola Rona Woodroofa w „Witaj w klubie” dowiodła, do jakiego stopnia McConaughey jest w stanie przeobrazić się na ekranie, ale symbolicznie stała się też zwrotem w karierze 45-letniego aktora. Wszyscy, którzy dotąd pokpiwali, że specjalnością McConaugheya jest zdejmowanie koszulek i prężenie wydepilowanego torsu przed kamerą, przekonali się, że dotychczasowy amant nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. W filmie Vallée jest scena, w której Woodroof leży półprzytomny na podłej szpitalnej pryczy. Widzimy jego zapadłe policzki, patykowate ręce i fragment wychudzonego biodra, które bohater po chwili próbuje nieudolnie zakryć. To jeden z bardziej przejmujących momentów, w których choroba Woodroofa ukazuje się nam w sposób absolutnie fizyczny i bezpośredni. Rola Rona, wiecznego chłopca i wolnego ducha, który w latach 80., dowiedziawszy się, że jest nosicielem wirusa HIV, podejmuje partyzancką walkę z amerykańskim systemem służby zdrowia, dowiodła, że McConaughey jest gotów na dojrzałe i wielowymiarowe role.
Ostatni rok był zresztą dla niego pomyślny. Rust Cohle w serialu „Detektyw”, którego pierwszy sezon niedawno zadebiutował w telewizji, zdaniem wielu był jednym z najlepszych jego ekranowych wcieleń. Wszyscy, którzy widzieli z kolei „Wilka z Wall Street”, długo nie zapomną wyrazistego popisu aktorskiej brawury, jaki dał McConaughey, odgrywając postać rozmiłowanego w kokainie i martini rekina finansjery, który daje życiową lekcję początkującemu Jordanowi Belfortowi (Leonardo Di- Caprio). Aż trudno uwierzyć, że aktor pojawia się na ekranie zaledwie przez kilka minut.
Po ogłoszeniu werdyktu amerykańskiej akademii wielu zagranicznych dziennikarzy podkreślało, że Matthew McConaughey nie miał dotąd wielu ról, które byłyby w stanie zdefiniować jego aktorski styl. Urodzony w niewielkim miasteczku Uvalde w Teksasie aktor długo uchodził za typ amerykańskiego kowboja lub gładkiego blond amanta. Zadebiutował jeszcze jako student w filmie „Uczniowska balanga” (1993) Richarda Linklatera. Produkcja niespodziewanie okazała się kultowa, zapewniając McConaugheyowi mocny start w świecie filmowym. Dobra passa miała trwać. Trzy lata później młody aktor zagrał jedną z głównych ról w „Czasie zabijania” Joela Schumachera, będącym adaptacją powieści Johna Grishama. Wkrótce miał spotkać się z Johnem Saylesem na planie westernu „Na granicy” (1996) i ze Stevenem Spielbergiem, który obsadził go w dramacie historycznym „Amistad” (1997). Trójca: Linklater, Sayles i Spielberg, miała ugruntować aktorską pozycję Matthew McConaugheya, ale aktor na długo przepadł jako dyżurny amant hollywoodzkich komedii romantycznych. Grał u boku Jennifer Lopez w „Powiedz tak” (2001), Kate Hudson w „Jak stracić chłopaka w 10 dni” (2003) i Sarah Jessiki Parker w „Miłości na zamówienie” (2006). „Nie lubię komedii romantycznych, ale ludzie zdają się lubić je oglądać i lubić oglądać w nich mnie. Kilka z nich odniosło spory sukces. Lubię myśleć, że nie są płaskie, a pogodne” – powiedział w jednym z wywiadów.
Zmianę aktorskiego wizerunku Matthew McConaugheya zaczęliśmy obserwować wraz z rolą adwokata Micka Hallera w thrillerze „Prawnik z lincona” Brada Furmana. Dwa lata temu aktor zyskał przychylne recenzje krytyków rolą tajemniczego zbiega i mężczyzny z przeszłością w filmie „Uciekinier” Jeffa Nicholsa. „Są trzy rzeczy, których potrzebuję każdego dnia: czegoś, co byłoby moim wzorcem, czegoś, na co będę czekać, i kogoś, z kim mógłbym się ścigać” – powiedział, odbierając w tym roku statuetkę Oscara. I wszystko wskazuje na to, że najciekawsze lata jego kariery dopiero przed nim.