Nie od dziś wiadomo, że w Hollywood najlepiej drastycznie schudnąć, przytyć, zbrzydnąć, postarzyć się, ewentualnie zmienić płeć. W przypadku „Witaj w klubie” wszelkie wymagania zostały spełnione z nawiązką. Sam film wydaje się jednak propozycją wykoncypowaną, dostrojoną pod nagrody i powszechne uznanie. Tak zwany ważny temat, brawurowe role, żadnych formalnych eksperymentów. Czuję fałsz.
Jean-Marc Vallée, twórca wspaniałego „C.R.A.Z.Y”, wraca do połowy lat 80., apogeum śmiertelnego żniwa AIDS. O tym, że wirus HIV może być artystyczną sublimacją również w kinie, przekonał nas Mike Nichols w genialnym miniserialu „Anioły w Ameryce” na podstawie sztuki Tony’ego Kushnera przeniesionej do polskiego teatru przez Krzysztofa Warlikowskiego. „Witaj w klubie” to zdecydowanie skromniejszy kaliber. Oglądamy bezpieczne, nieantagonizujące kino popularne, nakręcone i zagrane w zgodzie ze standardami Hollywood głównego nurtu. Historia jest prawdziwa. Vallée pokazuje chorych na AIDS traktowanych jak króliki doświadczalne oraz szansę na szybki zysk dla ogromnych koncernów farmaceutycznych. Na nieprzyjemnym tle poznajemy nosiciela HIV, bezczelnego kowboja Rona Woodroofa, którego choroba wcale nie zmusiła do rezygnacji. Charyzma postaci buduje suspens filmu. Woodroof nie był ani zniewieściałym gejem, ani przerażonym chorym. W interpretacji McConaugheya to mocny, męski typ, wcześniej sybaryta i homofob, śmiejący się lekarzom w twarz. Usłyszawszy wyrok śmierci, po prostu się z nim nie zgodził. Kilka lat później stał na czele zorganizowanej grupy medycznego wsparcia dla chorych. W filmie Jeana-Marca Vallée najciekawsze są marginesy.
Na początku oglądamy smutne zwieńczenie hedonistycznej ery wyzwolonych lat 70. niekontrolowana jazda bez trzymanki, noce przedłużające się w dni, kilkuosobowe orgie oraz permanentny Kac Vegas. Podprogowo Vallée odsłania jednak konserwatywne cienie seksualnej i obyczajowej otwartości. Speluny są tanie, dziewczyny zaniedbane, wszędzie cuchnie potem albo końskim łajnem. Jedynym sensem życia jest szacunek przyjaciół. Wystarczy jednak domniemanie „pedalskiej” choroby, żeby uwielbiany przez ziomali Ron stał się obcy, odrzucony, potraktowany jak trędowaty. To dobry punkt startowy dla opowieści, którą pokocha filmowa Ameryka. Chory, godny pożałowania facet zamienia się w bohatera, przełamuje uprzedzenia, zaprzyjaźnia z innymi wykluczonymi, zwłaszcza z Rayon (Jared Leto), a ponieważ medycyna nie jest w stanie zaproponować im nic więcej poza wyniszczającą terapią azydotymidyną, Rayon i Ron otwierają tytułowy „Dallas Buyers Club”, zaczynają handlować eksperymentalnymi preparatami pomagającymi uśmierzyć ból i wydłużyć życie chorym. Aktorzy odstawiają wiarygodne solówki opierające się w dużym stopniu na torturowaniu ciała, niekoniecznie psychicznej wiwisekcji, reżyser dba o wiarygodność psychologiczną oraz jak może ucieka przed sentymentalizmem, ale chociaż film Vallée ogląda się dobrze, nie mam wątpliwości, że za jego powstaniem stała producencka strategia, nie prywatna konieczność opowiedzenia historii poprzez siebie.
Witaj w klubie | USA 2013 | reżyseria: Jean-Marc Vallée | dystrybucja: Vue Movie | czas: 117 min | Recenzja: Łukasz Maciejewski | Ocena: 3 / 6