Realizując w krakowskim Narodowym Starym Teatrze niedokończone arcydzieło Buechnera, Mariusz Grzegorzek idzie na całość. Ryzykując odrzucenie przedstawienia, potwierdził, że jest najbardziej nieobliczalnym z polskich reżyserów.

Sytuacja wydaje się co najmniej zaskakująca. Mariusz Grzegorzek pojawia się na afiszu Narodowego Starego Teatru niespełna trzy miesiące po słynnej awanturze podczas spektaklu „Do Damaszku” w inscenizacji Jana Klaty, od zawieszenia premiery „Nie-boskiej komedii. Szczątków” Olivera Frljicia minęło jeszcze mniej czasu. Przed spektaklami na Dużej Scenie aksamitny głos Anny Dymnej oznajmia, że widzowie zakłócający ich przebieg będą wypraszani z widowni. Przed „Woyzeckiem” na Scenie Kameralnej takiego komunikatu nie usłyszeliśmy. Przedstawienie Grzegorzka różni od ostatnich propozycji Klaty albo Moniki Strzępki (żałosna, a przereklamowana „Bitwa warszawska 1920”) wszystko. Skoro zaś o metafizykę i ludzki ból chodzi, tropiciele skandali nie mają czego szukać. Ich zainteresowania dotyczą zupełnie innych dziedzin.

Grzegorzek pasuje do zaproponowanego na starcie przez Klatę profilu Starego Teatru jak pięść do nosa. Chyba że od premiery „Woyzecka” wraz ze swym zastępcą, Sebastianem Majewskim, Jan Klata zamierza rozpocząć odchodzenie od ideologii na rzecz spraw, powiedzmy, stricte artystycznych. Jeszcze przed objęciem dyrekcji przy placu Szczepańskim deklarował przecież, że jego Stary będzie teatrem odmiennych optyk i estetyk. W tym sezonie czekają nas jeszcze między innymi premiery „W środku słońca gromadzi się popiół” Artura Pałygi, jednej z najbardziej niezwykłych sztuk, jakie ostatnio w Polsce napisano (reżyserować będzie Wojciech Faruga), oraz „Edwarda II” Marlowe’a w wersji Anny Augustynowicz. Istnieje duża szansa, że o Starym Teatrze zacznie się mówić nie tylko w kontekście awantur, choć zapewne i wtedy znajdą się niepocieszeni.

Obdarzeni krótszą pamięcią będą kojarzyć teatralną karierę Mariusza Grzegorzka wyłącznie z łódzkim Teatrem Jaracza. Rzeczywiście przez ostatnie lata przygotował tam kilkanaście spektakli, kilka z nich – jak „Makbet”, „Blask życia”, „Lew na ulicy” oraz „Posprzątane” – było inscenizacjami wybitnymi. Zasłużył sobie na miano artysty, którego repertuarowe wybory trudno przewidzieć. Takiego, który porusza się w rewirach własnej wrażliwości i wyobraźni i za nic ma panujące wokół trendy. Inna sprawa, że Grzegorzek zapłacił za to poczuciem, że obchodzi stosunkowo niezbyt dużą grupę oddanych mu ludzi. Kiedy się mówi o najważniejszych inscenizatorach obecnego czasu, jego nazwisko pada rzadko. Nie dlatego nawet, że jest artystą niedocenionym. Raczej do końca nierozpoznanym. Łódzki Jaracz nie należy przecież do ulubionych adresów teatralnych recenzentów. Krakowski Stary to co innego, szczególnie od czasu, gdy pod dyrekcją Klaty zmienił się we wrzący kocioł. Tyle że Grzegorzkowi na szczęście nie w głowie pod tym kotłem zapalać nowe drwa. Mało kto też pamięta, że jego teatralne reżyserie to nie tylko Łódź. Przed laty pracował w warszawskim Powszechnym, z sukcesem wystawiając „Simpatico” Sama Shepharda oraz „Zdaniem Amy” Davida Hare’a. W Studio pokazał z kolei „Na wsi” Martina Crimpa z Dorotą Pomykałą w jednej z głównych ról. Pomykała pojawia się także na drugim planie w krakowskim „Woyzecku”. Opowiada smutną bajkę o samotnym dziecku, które oszukał bezduszny świat. Wywołuje wzruszenie.

Ten fragment, wyrwany niejako z opowieści o małomiasteczkowym fryzjerze, co zabił własną żonę, pokazuje wyraźnie reżyserską strategię Grzegorzka. Przedstawia zbrukany świat, z którego odpłynęły wszystkie uczucia, a ludziom serca zamieniły się w kamienie. A jednak – trochę mimochodem – przemyca doń chwilę bezczelną, obliczoną nie na delikatne uniesienia, a wręcz na łzy. Pomykała płacze, albo gra, że płacze, niektórych widzów też ściska za gardło. Inni patrzą niewzruszeni, może oskarżą reżysera o emocjonalny szantaż. Jestem przekonany, że Mariuszowi Grzegorzkowi o to chodzi. Jego teatr jest zawsze grą o najwyższą stawkę. „Woyzeck” nadaje się do takiej gry jak niewiele innych dzieł. Georg Buechner zapisał go na niespełna trzydziestu luźnych kartkach, nie dbając o dramatyczną formę. Utworu nie dokończył, w wieku 24 lat zmarł na tyfus. „Woyzeck” pozostał jego opus magnum, otwartą księgą, którą wypełnić mogą swoją wyobraźnią ludzie teatru. A przy tym o „Woyzecku” Buechnera, z jego suchością, temperaturą obłędu tytułowego bohatera, nieubłaganą determinacją w opisie ludzi i świata, można powiedzieć jak o „Ulisessie” Joyce’a – że jest on tym, czym jest. Tyle, bo wyżej się nie da. Jeśli tak, ludzie teatru będą mieć problem. Nigdy nie dosięgną arcydzieła. Dla Mariusza Grzegorzka „Woyzeck”, jak niegdyś łódzki „Makbet”, stał się okazją do wypowiedzenia ze sceny wszystkiego chyba, co wie o teatrze. Tu nie ma mikroskali, jak w „Posprzątanym” Ruhl, to jednak inny wymiar teatru i świata. Tam pewnie było łatwiej rozsadzać świat dramatu inscenizacyjnymi rozwiązaniami, niecodziennymi, acz fantastycznymi pomysłami, żartem. Tym razem mamy summę, bo Woyzeck znaczy człowiek. Każdy.

Tak ustawia bohatera Grzegorzek i właśnie tak gra go – przejmująco – Wiktor Loga-Skarczewski. Chudy, żylasty, z twarzą okoloną ciemną brodą wydaje się przybyszem z daleka, nie poznał jeszcze kłamstwa tak zwanej cywilizacji. To zbliża go do obłąkanego Karola (Grzegorz Grabowski), który otwiera i zamyka spektakl chorą wyliczanką o kokoszce, co kaszkę ważyła. Dopiero z czasem Woyzeck zacznie rozumieć swoje położenie i próbować wyciągać z niego wnioski. W najbardziej chyba przerażającej relacji z Doktorem (wstrząsająca, zagrana na przekór emploi amanta rola Krzysztofa Zawadzkiego) jest jedynie ludzkim materiałem, poddawanym najbardziej wymyślnym torturom. Doktor „przybija” nagiego Woyzecka do sceny, unieruchamiając go. Patrzy się na to z ciarkami na plecach. Po chwili rozumiemy, że przedstawienie Grzegorzka stało się właśnie opowieścią o ofierze, a może lepiej – o ofiarowaniu prostego fryzjera. Ofiarowaniu daremnym, bo świat Buechnera i Grzegorzka nawet przez mgnienie oka nie miał nadziei na odkupienie. Sekwencje z Doktorem oraz Kapitanem (jowialny, ale podszyty okrucieństwem Mieczysław Grąbka) wskazują na najważniejszy temat krakowskiego „Woyzecka”. Rozgrywając tytułową postać wobec innych, Grzegorzek buduje przypowieść o narodzinach mechanizmów represji, wkradających się w najbardziej banalną codzienność. Można odnosić je do związków pomiędzy jednym a drugim człowiekiem, w społeczeństwie silniejszym i słabszym. Można – jak Michael Haneke w „Białej wstążce” – zacząć od jednego Woyzecka, a skończyć na całym systemie. Wtedy jego przedstawienie stanie się historią o tym, jak powstają totalitaryzmy. Nieokreślone z imienia, bo nazwy są przecież absolutnie bez znaczenia. Mechanizmu opresji doświadcza Woyzeck na sobie, ale też na swój kaleki sposób próbuje używać sobie na innych. Choćby na swej kobiecie, Marii, ukazanej przez Martę Nieradkiewicz na podobieństwo lalki z przetrąconym kręgosłupem. Nieradkiewicz chce w świecie upodlenia bronić swej delikatności, ale szybko daje za wygraną. Staje się jeszcze twardsza od innych. Widać to wyraźnie w jej relacjach z dzieckiem. Dzieckiem, którego nie ma, bo Maria nosi ze sobą zawinięty w jasne prześcieradła kamień. Mocny efekt, symptomatyczny dla tej inscenizacji. Po premierze mówiono, że Grzegorzek mnoży efekt, że dba do przesady o brzmienie każdego dźwięku, załamanie światła, najdrobniejszy obraz. To prawda, bywa, że reżyser, chcąc dotknąć wszystkiego, miewa problem z redukcją własnych pomysłów, niektóre sceny za bardzo może chcą zrobić na widzach wrażenie. Ale przecież owo wrażenie robią. Takie podejście przeszkadzało mi w łódzkim „Dybuku”, tym razem je przyjmuję. Dlatego choćby, że niewielu znam polskich reżyserów, którzy tak mocno, tak prawdziwie ryzykują. A zatem wszystko albo nic? Wszystko albo nic.

Woyzeck | Georg Buechner | reżyseria: Mariusz Grzegorzek | Narodowy Stary Teatr w Krakowie | Recenzja: Jacek Wakar, Polskie radio | Ocena: 5 / 6