„Dowód na istnienie drugiego” Macieja Wojtyszki w warszawskim Teatrze Narodowym daje niezwykłą przyjemność spędzenia dwóch godzin z ludźmi niebanalnymi – Gombrowiczem i Mrożkiem. Osobliwi to bohaterowie dla współczesnej sceny.

Świetna sztuka Macieja Wojtyszki w szczególny sposób dopełnia obecność obu ikon polskiej literatury poprzedniego stulecia w Teatrze Narodowym. Niemalże na początku swojej dyrekcji Jerzy Grzegorzewski inaugurował działalność Sceny przy Wierzbowej czytanym nieco à rebours „Ślubem”, potem pokazał lekką, choć złowieszczą „Operetkę”. Swoje potyczki z Gombrowiczem miał w Narodowym Jerzy Jarocki, inscenizując na poły biograficzne „Błądzenie”, a potem – fenomenalnie, z matematyczną precyzją – „Kosmos”. Wielki reżyser zrealizował tu również „Miłość na Krymie” Mrożka, jego ostatnim ukończonym przedstawieniem było „Tango”, ku zaskoczeniu niektórych utrzymane w tonie serio. Grzegorzewski nazywał swój Narodowy domem Wyspiańskiego, na trwającej ponad dekadę kadencji Jana Englerta największe chyba piętno odcisnął Jerzy Jarocki z jego odczytywaniem XX-wiecznych klasyków. Lekki w formie, ale niebłahy w treści „Dowód na istnienie drugiego” można więc uznać za utwór w repertuarze Narodowego całkiem zrozumiały. Wreszcie otrzymaliśmy bowiem świetnie skonstruowany polski dramat współczesny, uciekający od banalnego biografizmu, za to erudycyjny (jak choćby inny tekst Wojtyszki – „Semiramida”, o Diderocie i carycy Katarzynie), pełen aluzji do dzieł obu bohaterów.

Wojtyszko sam nazywa „Dowód na istnienie drugiego” ćwiczeniem wyobraźni, nie wie bowiem, co wydarzyło się podczas spotkań Gombrowicza z Mrożkiem. Wiadomo, że w lecie 1965 roku autor „Ferdydurke” spędził nieopodal Chiavari, gdzie przebywał Mrożek, ponad miesiąc. Widywali się wówczas często, także w towarzystwie innych postaci dramatu Wojtyszki – żony Mrożka, Mary Obremby, Paczowskich, Kazimierza Głaza. Mrożek odwiedzał później Gombrowicza w Vence, ślady ich spotkań zapisane są obficie w jego „Dzienniku”, zdawkowo zaś odnotowane w „Kronosie” Gombrowicza. O czym rozmawiali? Wypowiedzi Gombrowicza i Mrożka zaczerpnął Wojtyszko z ich utworów (przede wszystkim „Dzienników” obu pisarzy) i wystąpień. Stworzył zatem konkret – by tak rzec – towarzyskiej sytuacji, odwzorował relacje łączące wszystkie postaci sztuki, a przede wszystkim dziwną więź między oboma protagonistami. Sprawa jest znana, ale nie przestaje być fascynująca. Gombrowicz nazywany przez Mrożka szefem albo padrone staje się dla niego najważniejszym punktem odniesienia. Wzorcem niedościgłym, bytem najdoskonalszym, bo do granic wypełnionym swoim istnieniem. Gombrowicz ze swoim bólem zębów, ze swymi małymi prowokacjami, jest do głębi, do spodu. Mrożek być próbuje i z tego próbowania zdaje sobie sprawę, ono go boli i nie daje mu spokoju. Jednocześnie ów jakby nieukończony wtedy autor „Policji”, ale też przecież już „Tanga”, drażni szefa. Gombrowicz pragnie go nakłuć, zburzyć jego milczenie, wmanewrować w nieodwracalne, wcale nie takie niewinne gesty i manipulacje. Bez skutku, co z kolei jemu nie daje spokoju. Zapisy tych zabiegów odnaleźć można u Mrożka (także w jego korespondencji), skomplikowanie ich relacji staje się motorem dramatu Wojtyszki. Co prawda autor nie szuka w niej tego, co antagonistyczne i nie nazywa scenicznego spotkania, które spowodował, pojedynkiem, a jednak ze sceny iskrzy. Nie ma też w owym starciu zdecydowanego zwycięzcy. Nie jest nim samotny w swej wielkości Gombrowicz ani uparcie milczący Mrożek. Jakikolwiek werdykt byłby zbytnim uproszczeniem.

Ma Maciej Wojtyszko niezwykłą zdolność do charakteryzowania bohaterów kilkoma zdaniami albo lepiej – scenicznym skrótem. W „Dowodzie na istnienie drugiego” postaci muszą odnaleźć się wobec spodziewanego przybycia wielkiego Gombrowicza, co momentalnie wywołuje komediowe starcia. Paczowscy (Monika Dryl i Grzegorz Kwiecień) krótko oceniają zarówno Gombrowicza, jak i swojego milczącego przyjaciela. Nieznośna lekkość lata polskich emigrantów na włoskiej prowincji zostaje zburzona. Gombrowicz zaczyna oczywiście od prowokacji, ciągnąc za sobą zdezorientowaną Ritę (Kamilla Baar) i malarza Kazimierza Głaza (Marcin Przybylski). Trudno, będzie zanadto efektownie, ale to powiem – Jan Englert urodził się także po to, by zagrać Gombrowicza. Rysuje go najcieńszą kreską. Od szarży, gdy siłą swej osobowości rozsadza spokój otoczenia. Poprzez momenty zawieszenia, gdy laska – niczym batuta dyrygenta – wypada mu z rąk. Aż do absolutnego wyciszenia, gdy do głosu dochodzi samotność artysty, uwięzionego we własnej wielkości. Patrząc na wspaniałą rolę Englerta, warto rozróżnić te chwile, gdy zgodnie z wolą reżysera zamienia on spektakl niemal w monodram oraz te, kiedy usuwa się w cień, zostawiając pole partnerom z Narodowego. W Englercie skrapla się w tym spektaklu natura może nie każdego aktora, ale każdego aktora wybitnego. Dyrektor Teatru Narodowego ostatnio zagrał Eugeniusza w „Tangu” Jarockiego pięć lat temu. Od tej pory ustępował na scenie miejsca kolegom. Teraz powraca wyposzczony, aktora w sobie nie zagłuszył. Dlatego przyjemnością samą w sobie jest obserwowanie, jak anektuje dla siebie tego Gombrowicza, mimo jego dominującej osobowości. Od dzisiaj jedną z najważniejszych twarzy teatralnego Gombrowicza będzie dla mnie twarz Jana Englerta.

Inni aktorzy siłą rzeczy pozostają w cieniu, ale udaje im się kilkoma gestami, tonem głosu, gestem albo oryginalnym pomysłem zbudować mocne role. Cezary Kosiński gra Mrożka pozornie niezbornego, który traktuje swe milczenie jak obronną maskę. Pancerz pęka dwa razy. Gdy wychodzi na jaw wtórność Mrożkowego „Krawca” wobec „Operetki”, czym padrone de facto unieważnia jego dzieło. I już po śmierci autora „Pornografii”, kiedy spowiada się z tego, że Gombrowicza po swojemu kochał. Kosiński mówi o tym prosto, nie kryjąc się za kostiumem formy. Przy tym zadanie ma szczególnie trudne, milczenie na scenie trzeba bowiem wypełnić jakoś innymi działaniami. Aktor w tym ani przez chwilę nie jest nudny. O Mrożku mówiło się, że był poza sytuacją. W spektaklu Wojtyszki poza sytuacją jest przede wszystkim Mara Obremba w znakomitej interpretacji Dominiki Kluźniak. Aktorka z mgnień, grymasów i półsłówek kreśli postać artystki może niespełnionej, ale na wskroś świadomej siebie. Ona jedna wytrzymuje próby, na jakie wystawia ją Gombrowicz. Rozmowa Englerta z Kluźniak, w której on mówi, a ona czasem przerywa mu niemal monosylabami, jest w tym spektaklu kolejnym fascynującym pojedynkiem bez zwycięzcy.

Jeszcze Kamila Baar, Grzegorz Kwiecień, Marcin Przybylski, Monika Dryl – świetne, skończone partie drugiego planu. Najważniejsze, że aktorzy Narodowego wchodzą bez zastrzeżeń w erudycyjną konwencję sztuki Wojtyszki i wypełniają ją swą lekkością, doprawiają ironią i autoironią. Znać, że granie w „Dowodzie na istnienie drugiego” na tak delikatnych nutach sprawia im prawdziwą przyjemność, no i nic w tym dziwnego. Jeszcze scenografia Pawła Dobrzyckiego i muzyka Piotra Mossa – znakomita. Kompozycje Mossa należą do świata Gombrowicza i Mrożka, można byłoby wykorzystać je w jakimś „Tangu”, „Indyku”, „Iwonie” albo „Kosmosie”. Dlatego definiują obu bohaterów Wojtyszki tak, jak czynią to jego aktorzy. W rankingach na zakończenie sezonu w tej kategorii będę miał bardzo pewny typ. O przedstawieniu Macieja Wojtyszki najlepiej mówić jak o przyjemności. Odrobinę ekskluzywnej, bo inteligenckiej co się zowie. Niewiele podobnych nam pozostało. Osobliwością jest w polskim teatrze dziś taki prezent. Dwie godziny w towarzystwie ludzi niezwykłych, niebanalnych, piekielnie inteligentnych właśnie. Warto iść do Narodowego, Mrożek i Gombrowicz czekają.

Dowód na istnienie drugiego | tekst i reżyseria: Maciej Wojtyszko | Teatr Narodowy w Warszawie | Recenzja: Jacek Wakar, Polskie Radio | Ocena: 5 / 6