Ten rok bezdyskusyjnie będzie należał do Amy Adams. Podobnie zresztą jak poprzedni oraz kilka wcześniejszych.

Moda na rudowłosą aktorkę nie przemija, a fakt, że powoli wkracza ona w niebezpieczny dla hollywoodzkiej gwiazdy wiek (w sierpniu stuknie jej czterdziestka), w żaden sposób nie odbija się negatywnie na jej karierze. Adams to zresztą przypadek szczególny. Jej biografia to gotowy temat na film. Gdyby powstał, jego widzowie przez większą część seansu nie byliby pewni, czy śmiać się, czy płakać – bo też trudno byłoby stwierdzić, czego w historii aktorki jest więcej: rozczarowań i łez czy może niespodziewanych, dających nadzieję zwrotów akcji. Finał, choć znany, także pozostawałby niepewny. Scenarzysta tej akurat biografii mógłby bowiem zwodzić publiczność bardzo długo. Uda jej się czy nie uda? Podda się czy nie podda? I w momentach, gdy wydaje się, że odpowiedź na te pytania jest oczywista, staje się coś, co wywraca życie bohaterki do góry nogami.

Amy Adams przyszła na świat w Vicenzy we Włoszech, w rodzinie mormonów. Jej ojciec, z zawodu wojskowy, przenosił się z jednej bazy do drugiej. Towarzyszyła mu żona oraz gromadka dzieci (Adams ma sześcioro rodzeństwa). „Gdy rodzina jest tak duża, w szczególny sposób traktowane jest tylko najstarsze i najmłodsze dziecko. To na pewno pozostawia na nich jakiś ślad. Cała reszta, czyli wszystkie środkowe dzieciaki – takie jak ja – są po prostu zajęte sobą. No i walką. Tego każde z nas nauczyło się bardzo szybko” – wspominała aktorka. Po powrocie z Włoch państwo Adams zamieszkali w Kolorado. Wtedy też oboje zaczęli robić to, co kochali najbardziej: ojciec zatrudnił się jako grajek w jednej z restauracji, a matka rozpoczęła karierę kulturystki. Adams przyznaje dziś, że dużą część dzieciństwa spędziła wraz z resztą rodzeństwa na siłowni. Bycie wysportowanym oznaczało w rodzinie aktorki szansę na dostanie się do college’u i utrzymanie w nim dzięki specjalnemu stypendium. Siostry i bracia Amy tak właśnie zrobili, ona zamiast szkoły wybrała scenę. Przez cztery lata jeździła od stanu do stanu i grała na prowincjonalnych scenach. Wielki świat zapukał do drzwi, gdy przebywała w Minnesocie. Ekipa filmu pt. „Zabójcza piękność” organizowała dodatkowy casting. Adams wygrała go w cuglach. W przerwach między zdjęciami Kirstie Alley, znana już wtedy z kasowego hitu „I kto to mówi”, namawiała Amy, aby ta spróbowała swoich sił w Los Angeles.

„Kiedy porównywałam siebie do szturmujących przesłuchania chudych, długonogich blondynek, widziałam wyraźnie, że muszę sporo w sobie zmienić, by im dorównać. Ale wtedy ktoś mądry powiedział mi, że skupianie się na tym, by dobrze wyglądać na planie, można zastąpić skupieniem się na grze aktorskiej. Tak też zrobiłam” – wspomina swoje pierwsze lata w Hollywood. Nagrodą była wygrana w castingu do „Złap mnie, jeśli potrafisz”. W tej przygodzie zawarło się wszystko, o czym debiutantka bez wykształcenia mogła sobie zamarzyć: współpraca ze Spielbergiem (który potem publicznie ją komplementował), pocałunek z DiCaprio i cała masa pozytywnych recenzji. A potem – cisza. Wszelka logika zawiodła: kariera nie wystartowała, telefony umilkły, a zaskoczona obrotem spraw aktorka nie miała pojęcia, co zrobiła źle.

W 2005 roku dostała rolę w „Świetliku”, skromnym, niskobudżetowym filmie, który pozornie nie miał prawa nic zmienić. Jedna z aktorek, Embeth Davidtz, pamięta, jak Amy siedziała na drewnianej podłodze zajętego przez ekipę domku i wyliczała: „Jestem całkiem bystra, umiem tańczyć, trochę śpiewam, nie umiem liczyć”. Amy była więcej niż pewna, że rola w „Świetliku” jest ostatnią w jej karierze aktorskiej. Próbowała więc zawczasu przyszykować dla siebie alternatywny scenariusz. Wkrótce okazało się, że nie był on wcale potrzebny.

Adams bez przekonania poszła na jeszcze jeden, ostatni casting. Musiała zatańczyć i zaśpiewać, a także przekonać twórców, że traktuje poważnie swoją ewentualną bohaterkę. Pozostałe kandydatki miały z tym problem – bo jak tu nie uruchomić ironii i nie puszczać oka do widza, jeżeli gra się disnejowską księżniczkę, przeniesioną w realia współczesnego Nowego Jorku? Adams miała inną wizję tej roli. Tym razem telefon zadzwonił.

Nieporadna księżniczka w „Zaczarowanej” zawładnęła wyobraźnią milionów widzów i dała Adams to, czego do tej pory tak bardzo jej brakowało: rozpoznawalność. A także większą pewność siebie, bo po premierze disnejowskiego hitu aktorka nie zraziła się odmową reżysera „Wątpliwości” i niemalże wymusiła na nim powierzenie jej roli. O kolejne nie musiała już walczyć. Przyznaje, że dopiero teraz oddycha spokojnie. I nie szykuje już żadnych zapasowych scenariuszy.