Ponoć przez długie dwadzieścia lat Disney namawiał pannę Travers do udzielenia zgody na przeniesienie postaci Mary Poppins na ekran. Wreszcie pisarka zmuszona trudnościami finansowymi uległa. I potem przez kolejnych dwadzieścia lat wytrwale odmawiała złożenia podpisu pod innymi stosownymi umowami, blokując tym samym próby realizacji sequela. Takiego ponurego postscriptum jednak próżno szukać u Johna Lee Hancocka, ale czy można kręcić nosem na to, że film disnejowski jest... disnejowski? Zresztą mankamentem lukrowanych i polakierowanych perypetii australijskiej hetery, która w Hollywood czuje się jak wyrzucona na brzeg ryba, wcale nie jest łzawy sentymentalizm. Travers przyjechała do studia Disneya – gdzie zresztą film nakręcono, odtwarzając, w miarę możliwości, stan obiektu z początku lat 60. – z konieczności sceptyczna wobec pomysłu nakręcenia filmowej adaptacji swojej prozy traktowanej przez nią osobiście, bo mocno zakorzenionej w dziecinnych wspomnieniach. Hancock jej spotkanie z Disneyem oczywiście mitologizuje. Amerykańskiego producenta wciąż przedstawia jako Piotrusia Pana z Missouri, zaś na pisarce dokonuje istnej wiwisekcji, szukając źródeł jej zgorzknienia w młodzieńczym rozczarowaniu ojcem alkoholikiem.

Praca nad znienawidzonym filmem staje się dla niej rytuałem niemal egzorcystycznym, jedyną szansą na pozbycie się męczącego kobietę od lat demona. To też starcie ognia i wody – Disney to człowiek z wizją, ale i despota; Travers stanowi godną przeciwniczkę, obwarowuje bowiem powstające na jej oczach dzieło kolektywnej wyobraźni niekończącymi się zakazami oraz nakazami. Tarcia pomiędzy dwoma indywidualnościami prowadzą do sytuacji wywołujących na ustach uśmiech, w których bodaj najpełniej wyraża się specyficzna disnejowska wrażliwość.

„Ratując pana Banksa” z każdą minutą to zyskuje, to traci. Zrealizowany ze starannością i charakterystycznym dla studia, nieco staroświeckim, acz niezaprzeczalnie czarującym sznytem, z fantastycznymi rolami Toma Hanksa, Emmy Thompson i Colina Farrella, dbałością o szczegół oraz pełen afektu dla amerykańskiej fabryki marzeń film nie wyrabia na zakrętach. Szczególnie irytujące są nieporadne, siermiężne retrospektywy, które psują ogólny efekt artystyczny i zaburzają płynność narracji. A po przetrawieniu kopiastej łyżki cukru męczyć może smutna refleksja, że to film nie tyle o miłości do sztuki, ile o jej potencjale marketingowym.

Ratując pana Banksa | USA 2013 | reżyseria: John Lee Hancock | dystrybucja: Disney | czas: 125 min | Recenzja: Bartosz Czartoryski | Ocena: 3 / 6