Po „Czarownika i białego węża” pewnie z ciekawością sięgną miłośnicy baśniowego kina Wschodu. Od razu należy się im ostrzeżenie: nie spodziewajcie się niczego na poziomie zbliżonym do „Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka” ani nawet trylogii „Chińska opowieści o duchach”, choć reżyserem filmu jest jej twórca Tony Ching Siu-tung. „Czarownik...” oferuje jednak estetyczne doznania z przeciwnego bieguna.

Sama historia jest kolejną wersją jednej z najstarszych chińskich legend, w której skromny zielarz rozkochuje w sobie demona w postaci pięknej kobiety (a od czasu do czasu ukrywającego się także w potężnym cielsku białego węża), a walczący z piekielnymi istotami mnich spróbuje duszę owego zielarza ocalić. Widzów przed ekran ma przyciągnąć Jet Li, ale popularny aktor specjalnie się tutaj wysilać nie musi.

Do zagrania nie ma właściwie niczego, zaś jego akrobatyczne popisy toną w powodzi tandetnych wizualnych popisów – doprawdy, w niepowołanych rękach komputerowe efekty specjalne mogą zmienić prostą, baśniową historyjkę w produkcję godną Eda Wooda. No, może Eda Wooda, który zamiast kręcić filmy, projektowałby gry komputerowe w połowie lat 90. „Czarownik...” jest więc kwintesencją kiczu – zarówno tego wpisanego w estetykę gatunku, jak i tego, który wynika z reżyserskiej niekompetencji. A to zmienia go w seans tak obezwładniająco tandetny, że trudno oderwać wzrok od ekranu. Choć, przyznaję, oglądanie go to przyjemność cokolwiek masochistyczna.

Czarownik i biały wąż | reżyseria: Tony Ching | dystrybucja: Kino Świat | Recenzja: Jakub Demiańczuk | Ocena: 2 / 6