Po tym jak na początku roku Trent Reznor wydał z projektem How to Destroy Angels krążek „Welcome Oblivion” i jak w ostatnich latach dużo czasu poświęca pracy nad muzyką filmową oraz gościnnym udziałom na płytach innych, trudno było przypuszczać, że tak szybko usłyszymy nowe dzieło jego najważniejszego dziecka – Nine Inch Nails. A jednak. Po weekendzie ukaże się nowa, pierwsza od pięciu lat płyta NIN „Hesitation Marks”. Reznor po raz kolejny zaskakuje. A w tym jest mistrzem.
Już przy debiucie NIN „Pretty Hate Machine” z przełomu lat 80. i 90., który pokrył się złotem, Trent pokazał swoje mroczne i kontrowersyjne oblicze. Na trasie wykonując mało wesołe kawałki w stylu „Sin”, rozwalał sceniczny sprzęt. Do pracy nad drugim pełnoprawnym krążkiem „The Downward Spiral” zbudował studio w domu, w którym sekta Charlesa Mansona zamordowała żonę Romana Polańskiego Sharon Tate oraz ich przyjaciół. Nazwał je „Le Pig”, a swój wybór tłumaczył dziennikarzowi „Entertainment Weekly” wyłącznie walorami estetycznymi posiadłości. Promując „The Downward Spiral”, dał niezapomniany występ na festiwalu Woodstock w 1994 roku (biegał na scenie oblepiony błotem). Za koncertowe szaleństwo tamtych lat zapłacił uzależnieniami, z których, jak przyznał, wyleczył go m.in. David Bowie (NIN supportowali jego koncerty).
Osiągając sukces w muzycznym showbiznesie, nie szczędził o nim cierpkich słów. Kiedy po odejściu z dużej wytwórni ta wypuściła reedycję płyty „Pretty Hate Machine”, Rozner namawiał fanów do ignorowania wydawnictwa. W internecie umieścił nawet linki, pokazując, że wznowienie niemal nie różni się od oryginału. W sieci chętnie rozdaje materiał muzyczny za darmo. Album „The Slip” można było pobrać bez płacenia. W internecie potrafił też umieścić 400 gigabajtów materiałów filmowych nagranych podczas trasy koncertowej NIN. Mimo że ma na koncie nagrody Grammy, Oscara i Złotego Globa, nie znosi, jak mówi, „konkursów taniej popularności”. Nie stroni też od wypowiedzi politycznych. Popiera Baracka Obamę, ale w „Guardianie” podkreślał, że sprawa Snowdena podkopała jego wiarę w prezydenta.
Nie boi się też nadwyrężać miłości fanów. W prima aprilis potrafił na swoim Twitterze poinformować, że przygotował album „Strobe Light” wyprodukowany rzekomo przez Timbalanda i można go pobrać za kilkanaście dolarów. Wszystko było nieprawdą.
Z powodu charyzmy muzycznego geniuszu lgną do niego inni artyści, zapraszając do swoich projektów. Śpiewał dla Tori Amos, Queens of the Stone Age i Dave’a Grohla. Produkował płyty innych, chociażby Marilyna Mansona, o czym w ramce. Wreszcie wszedł w świat kina i gier komputerowych. Napisał tematy muzyczne do popularnych gier „Quake” oraz „Call of Duty: Black Ops II”. W kinie zaczął karierę od produkcji soundtracku do „Urodzonych morderców” Olivera Stone’a. Potem były jeszcze „Lost Highway” Davida Lyncha i wreszcie praca z Fincherem nad „The Social Network” oraz „Dziewczyną z tatuażem”.
Na szczęście pochłonięty różnymi projektami Reznor nie zapomniał o Nine Inch Nails. Na oficjalnej stronie zespołu przyznał, że prace nad nowym krążkiem, prowadzone z Atticusem Rossem i Alanem Moulderem, starał się trzymać w tajemnicy. Może dzięki temu wyszedł znakomity krążek i jak zwykle w przypadku NIN i Reznora dopracowany wizualnie. Na różnych wersjach okładek znalazły się prace artysty Russella Millsa. Tego samego, z którego twórczości Reznor skorzystał niemal 20 lat temu przy płycie „The Downward Spiral”. Reznor jest dumny z „Hesitation Marks” i w wielu wywiadach mówi, że to świetna rzecz. Trzeba jednak przyznać, że ultrafanów ten krążek może w kilku miejscach zaskoczyć. Oczywiście rządzi tu industrialny mrok, ale płyta jest wyjątkowo przystępna. Przestrzenne, długie, wielowymiarowe numery pięknie się rozwijają i nie nudzą. Na „Hesitation Marks” Trent potrafi karmić delikatną balladą niczym wyjętą z ostatnich płyt Depeche Mode („Find My Way”). Są też chwile bardzo gitarowe, które pewnie chętnie pożyczyliby Franz Ferdinand („Everything”). Znalazły się tu: zakręcony blues („All Time Low”), electro mantra („Copy of A”) oraz momenty a la nowe poszukiwania Justina Timberlake’a czy Jaya Z („Satellite”). Jest house, dęciaki, a nawet Reznor śpiewający niczym Peter Gabriel („While I’m Still Here”). Tradycyjnie w tekstach, delikatnie mówiąc, brakuje optymizmu. „Hesitation Marks” jest mniej zakręcone od wielu wcześniejszych dokonań Reznora, ale wciąga równie mocno. Co tylko potwierdza tezę, że lider Nine Inch Nails wciąż potrafi zaskakiwać swoimi wcieleniami.
Nine Inch Nails | Hesitation Marks | Universal Music | Recenzja: Wojciech Przylipiak | Ocena: 5 / 6