Polska jest arcytrudnym krajem dla autora thrillerów – mówi Zygmunt Miłoszewski, autor powieści „Bezcenny”.

Zacytuję fragment recenzji: „»Bezcenny« to Pan Samochodzik dla dorosłych”. To dla ciebie komplement?

Zygmunt Miłoszewski "Bezcenny" - recenzja / Media

Zdawałem sobie sprawę, że pisząc powieść, której fabuła kręci się wokół poszukiwania zaginionych dzieł sztuki i której jednym z głównych bohaterów jest urzędniczka administracji rządowej, nie ucieknę od porównań z Nienackim. Na początku się tego bałem, ale potem stwierdziłem, że wzięcie się za bary z pamięcią czytelników jest fajne. Dla innego bohatera, marszanda, szukałem wyrazistej fury. Uznałem, że w polskiej powieści o poszukiwaniu dzieł sztuki marszand musi jeździć ferrari. Zacząłem przeglądać pisma motoryzacyjne, strony kolekcjonerskie i byłem załamany, bo wszędzie natrafiałem na to samo – banalne, sportowe auta. Wreszcie znalazłem informację o sułtanie Brunei, który w latach 50. wysłał do fabryki czek na milion dolarów z zamówieniem na ferrari, w którym mógłby się pomieścić z rodziną. Producenci zaprojektowali dla niego limitowaną serię samochodów w wersjach kabriolet, sedan oraz kombi. Pomyślałem, że ta fura jest na tyle egzotyczna, że może nią jeździć mój bohater. To taki prywatny hołd dla „Pana Samochodzika”.

Odnosisz sukcesy jako autor kryminałów, a twoja najnowsza powieść to thriller sensacyjny. Napisałeś „Bezcennego”, żeby sprawdzić, czy równie dobrze dasz sobie radę w innej konwencji?

Impuls do pisania był czysto osobisty. Miałem problem z tym, że buduję karierę na pisaniu o tym, czym się brzydzę i czym gardzę: o zbrodniach, mordercach, złych emocjach. Czułem opór na myśl o tym, że siądę do pisania o prokuratorze Szackim i znów zacznę od trupa. Poza tym od zawsze lubiłem w literaturze rozmach. Nie podniecają mnie kameralne opowieści o dwóch osobach, które siedzą w mieszkaniu i rozmawiają o problemach emocjonalnych. Współczesny kryminał jest gatunkiem dość ciasnym, traktuje o bohaterze, który w ściśle określonej przestrzeni rozwiązuje zagadkę morderstwa. A ja chciałem stworzyć książkę z wieloma bohaterami, dziejącą się w różnych miejscach, pełną gwałtownych zwrotów akcji, w której nic nie jest takie, na jakie wygląda. Chciałem spróbować, czy da się napisać prawdziwy thriller z Polską w tle.

Uważasz, że Polska stanowi kiepską scenerię dla literatury sensacyjnej?

Polska jest krajem bez znaczenia. Powieść o polskim agencie, który ratuje świat przed zagładą, zawsze będzie śmieszna. Wszystko, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych, ma globalne reperkusje. My nie jesteśmy Ameryką i autor, który porywa się na pisanie thrillera, musi o tym pamiętać. Bardzo długo szukałem tematu, który by udźwignął ciężar gatunkowy. Przypadkiem się dowiedziałem, że zrabowany z polskich zbiorów „Portret młodzieńca” Rafaela Santiego jest najcenniejszym na świecie dziełem sztuki zaginionym podczas ostatniej wojny. Miałem więc solidny fundament i globalną perspektywę. Potem trzeba było dorobić sprawie drugie i trzecie dno.

Thriller pisze się trudniej niż kryminał?

Kryminał to opowieść trochę psychologiczna i socjologiczna zarazem, nie jest w stu procentach oparty na fabule. W kryminale mogę sobie pozwolić na to, że bohater przez dziesięć stron przechadza się po mieście i rozmyśla o swoich problemach emocjonalnych. W thrillerze to nie przejdzie. Tu wydarzenie goni wydarzenie, wszystko musi stanowić ciąg logiczny i budować napięcie u czytelnika. W trakcie redakcji „Bezcennego” niemalże do ostatniej chwili przepisywałem niektóre rozdziały na nowo, podkręciłem narrację, popchnąłem bohaterów. Uznałem, że w pierwszej wersji za mało się działo. Męczyłem się koszmarnie. W powieści kryminalnej jest jedno miejsce, które trzeba sprawdzić i dogłębnie zbadać, zaś tu było tego dużo więcej, przecież praktycznie każdy rozdział rozgrywa się gdzie indziej. Przekonałem się, jak strasznie trudno jest napisać proste czytadło, które jest napędzane fabułą i wydarzeniami. Mam poczucie, że ostatecznie wyszedłem z tego obronną ręką. Napisałem coś, co jest szybkie, awanturnicze, choć płytsze od kryminałów z Szackim w sensie społecznym czy psychologicznym. „Bezcenny” to literatura „pociągowa”, od czego się absolutnie nie odżegnuję. Moim mistrzem nigdy nie był Tomasz Mann. Zawsze patronowali mi Dumas i Verne, literatura przygody, podróży w nieznane.

„Bezcenny” to powieść z rynkiem sztuki w tle. Kiedyś deklarowałeś, że nie rozumiesz, dlaczego ludzie ekscytują się kawałkiem zamalowanego płótna. Zmieniłeś zdanie?

To nie jest powieść o miłości do dzieł sztuki. Moje credo wyłożył powieściowy marszand, który mówi, że dziedzictwem narodowym są wartości, w jakich wychowujemy swoje dzieci na mądrych i dobrych ludzi, a nie to, że się podniecamy deską pomalowaną pięćset lat temu przez faceta, który prawdopodobnie nie wiedział o istnieniu kraju zamieszkanego przez Polaków. „Portret młodzieńca” stał się polskim dobrem narodowym tylko dlatego, że przypadkiem znalazł się na naszym terytorium. Zabawne, że spora część czytelników oraz dziennikarzy jest przekonana, że piszę o tematach, które mnie interesują. Po premierze „Ziarna prawdy” wydzwaniali z prośbami o wypowiedzi na temat aktualnych stosunków polsko- -żydowskich, o których nie mam zielonego pojęcia. Teraz pewien periodyk historyczny zwrócił się z propozycją, żebym napisał o problemie zaginionych dzieł sztuki. A to mnie kompletnie nie interesuje. Przygotowując „Bezcennego”, zdobyłem sporą dawkę wiedzy z historii sztuki, ale to nie jest mój konik. Nie włóczę się po galeriach i muzeach, nie spędzam wieczorów na oglądaniu albumów z obrazami, bo mnie to najzwyczajniej w świecie nudzi. Nie interesuję się też esbecją i dziejami peerelowskiej bezpieki, co sugerowano po tym, jak opublikowałem „Uwikłanie”. To są tematy, które wykorzystałem do napisania powieści, i tyle.

Kiedy domkniesz tryptyk o prokuratorze Szackim?

Książka zamykająca trylogię właśnie powstaje. Tym razem zabrałem Szackiego do Olsztyna. Oprócz historii kryminalnej będzie to opowieść o naszej władzy samorządowej.