„Holy Motors” zaczyna się od ujęcia widowni kinowej. Oglądamy siebie oglądających film. Seans nie będzie jednak typowy.

Leos Carax udowadnia, że kino to przede wszystkim wizualny fajerwerk. Ludyczna rozrywka, w której znajduje się miejsce zarówno dla melodramatu, jak i horroru, gwiazd i amatorów, dobrego i złego gustu. „Holy Motors” oferuje wszystkie tego rodzaju atrakcje za jednym zamachem. I ciągle mówimy o kinie arthouse’owym z wysokiej półki.

Bohater „Holy Motors” jest allenowskim „Zeligiem” nowych czasów. Profil prywatny jest częścią zbiorowego marzenia. Dzisiaj możemy być Marylin Monroe, jutro Natalią Siwiec. Chodzi zarówno o przemianę czysto zewnętrzną, efekt działania medycyny estetycznej, jak i metamorfozę osobowościową. Brawurowy Denis Lavant jako pan Oskar wciela się w rozmaite typy ludzkie – ich personalizacje otrzymuje w stosownej teczce. Za sprawą odpowiedniego makijażu, plastycznych masek i kostiumów zmienia się nie do poznania. Raz jest bezdomnym, innym razem ojcem, bankierem, żebraczką, specjalistą motion capture, akordeonistą albo mordercą. Widzowie śledzą te przebieranki z poczuciem rosnącej konfuzji. O co w tym wszystkim chodzi? Czy zabawa służy czemukolwiek? Zmieszanie widza zostało wliczone w cenę biletu. Carax miesza wysokie i niskie, zestawia stojącą na dachu wieżowca Kylie Minogue albo Evę Mendes podczas modowej sesji na cmentarzu z wyrafinowanymi aluzjami literackimi i filmowymi. Nade wszystko jednak przywraca kinu surrealizm. Zgodnie z definicją manifestu surrealistycznego w „Holy Motors” rzeczywistość została wyrażona za pośrednictwem „wizualnej percepcji wewnętrznej”. Logika wywodu jest zaburzona, wizja odpowiednio groteskowa, a warstwa znaczeniowa sprawia wrażenie długiego, halucynogennego ciągu dowolnych skojarzeń. Radością kinomana jest z kolei śledzenie intertekstualnych nawiązań. To nie przypadek, że rolę eleganckiej szoferki, pani Céline, zagrała w filmie Edith Scob, czyli Maria Dziewica z „Drogi mlecznej” Bunuela z 1969 roku, a Oscar odnajduje się w rzeczywistości rodem z „Gwiezdnych wojen” Lucasa.

„Holy Motors” – powrót Leosa Caraksa po długiej przerwie – przypomniał zarówno o reżyserze, jak i francuskim neobaroku, prawie zapomnianym dzisiaj nurcie, którego Carax był jednym z najgłośniejszych przedstawicieli. Bardzo go brakowało. Twórca „Kochanków na moście” wnosi do światowego kina rodzaj bezczelnej dezynwoltury. Wszystko mu wolno, nie boi się oskarżeń o śmieszność czy brak ciągu przyczynowo- skutkowego. Filmy Caraksa są antydosłowne. Nigdy się nie kończą, raczej urywają, tak jakby autor wsiadł na chwilę do limuzyny pana Oscara, wystawił nam język i odjechał w siną dal. Jeszcze wróci, jeszcze nam pokaże. Do widzenia, Leos, do jutra.

Holy Motors | Francja, Niemcy 2012 | reżyseria: Leos Carax | dystrybucja: Stowarzyszenie Nowe Horyzonty | czas: 115 min | Recenzja: Łukasz Maciejewski | Ocena: 4 / 6