Pani Hanna Radziejowska, kierowniczka berlińskiej filii Instytutu Pileckiego (IP), zamieściła 16 października 2020 r. w Magazynie DGP artykuł „Czego Grabowski nie napisał”. Z podpisu pod jej zdjęciem dowiadujemy się, że autorka jest „potomkinią ocalonej z Zagłady”. Czy „mająca pochodzenie” babcia lub prababcia ma być czynnikiem uwiarygodniającym dalsze wywody p. Radziejowskiej? Nie wiem, ale pozostaję w zdumieniu.
Dla niewtajemniczonych – Instytut Pileckiego to „IPN-light”, kolejna instytucja finansowana bezpośrednio z polskiego budżetu, której misją stało się umacnianie obowiązującej państwowej narracji w dziedzinie historii. W zakresie historii Holokaustu Instytut Pileckiego pracuje w myśl dość prostego schematu: podczas II wojny Polacy ofiarnie pomagali Żydom, a jak ktoś im szkodził, to był elementem marginalnym. Co złego, to nie my. Jest tego więcej, ale zainteresowanych odsyłam do stron internetowych IP – choć równie dobrze można sobie o tym poczytać na stronach MSZ lub IPN, gdyż w dziedzinie historii wszystkie te instytucje idą karnie, w jednym szeregu, wypełniając zadania nakreślane w centrali.
Jednym z tych zadań jest atakowanie „Dalej jest noc”, dwutomowego studium (jestem jego współautorem) poświęconego losom Żydów w wybranych dziewięciu powiatach okupowanej Polski, które ukazało się dwa i pół roku temu. Dwa tomy operujące dość hermetycznym, naukowym językiem, 1600 stron, ponad 3 tys. przypisów, dziewięciu autorów. Rozprawę z „Dalej jest noc” prowadzi już od ponad półtora roku IPN – spod piór jego urzędników od historii wyszło już 16 (dalej nie liczę) raportów na ten temat. Wszystkie, oczywiście, bardzo negatywne. I bardzo niemądre. Teraz do IPN-owskich urzędników doszlusowali, jak widzę, urzędnicy od historii zatrudnieni w Instytucie Pileckiego. Mogę jedynie podziwiać spokój polskiego podatnika!
Na samym początku swojego „raportu z lektury” p. Radziejowska zarzuca mi nieuwzględnienie zasadniczo ważnych źródeł, które – jak pisze – stawiają zagadnienie, o którym piszę, w zupełnie innym świetle. To zarzut podstawowy. Zacytuję p. Radziejowską: „Berliński zespół Instytutu Pileckiego odnalazł w landowych archiwach kolejną partię oryginalnych dokumentów z przesłuchań przekazanych w latach 60., 70. i 80. stronie niemieckiej przez Główną Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce”; i dalej: „Żadne z tych zeznań, które trafiły do RFN i tam «ugrzęzły», nie zostało ujęte w pracy Grabowskiego poświęconej powiatowi węgrowskiemu. A musiałyby one wpłynąć na poczynioną przez niego konkluzję, że «wynika niezbicie i ponad wszelką wątpliwość, że część ludności Węgrowa (i innych miasteczek i wiosek powiatu węgrowskiego) włączyła się w niemieckie działania eksterminacyjne. Polacy z Węgrowa wydawali Żydów w ręce Ordnungspolizei (żandarmerii) oraz polskiej policji granatowej»”.
Otóż śpieszę wyjaśnić, że nie, nie musiałyby wpłynąć na moją konkluzję. A to z tego prostego powodu, że źródła te są mi, oraz innym historykom Zagłady, świetnie znane. Urzędnicy Pileckiego niczego nie „odkryli”, co najwyżej wyważyli otwarte drzwi. Materiały te są dostępne w niemieckich archiwach krajowych, w Zentrale Stelle w Ludwigsburgu, a ich kopie – od lat – są dostępne dla badaczy Zagłady w archiwum USHMM w Waszyngtonie. Używam ich często, choć z wielką ostrożnością. Mówienie z dumą o tym, że materiały te „odkryli” urzędnicy z IP, świadczyć może wyłącznie o ignorancji autorki. Rzecz w tym, że wartość poznawcza tych źródeł jest, mówiąc oględnie, niewielka.
Tytułem wyjaśnienia pozwolę sobie odesłać p. Radziejowską (oraz czytelników Magazynu DGP, których kierowniczka berlińskiej delegatury IP wprowadziła w błąd) do następującego akapitu z mojej wydanej 10 lat temu (!) książki. Nawiązując do źródeł, które „odkryła” p. Radziejowska i jej zespół, pisałem: „Zeznania Żydów (prawie wszyscy wyjechali z Polski w latach 1946–1948) zasadniczo pokrywają się wiernie z tym, co zeznali oni zaraz po wojnie w żydowskich komisjach historycznych. Inaczej ma się sprawa z zeznaniami polskich świadków. Jeżeli porównamy zeznania z lat 1945–1950 złożone w Polsce z zeznaniami z lat 1960–1975, to widać znaczne przesunięcie akcentów i daleko idącą «korektę» narracji. Materiały zbierała w Polsce (na prośbę strony niemieckiej) Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich, a przesłuchania świadków odbywały się w asyście prokuratorów komisji. Możemy przyjąć za pewnik, że ostatnią rzeczą, jaką polscy prokuratorzy z Głównej Komisji przekazaliby w ręce Niemców prowadzących dochodzenia przeciwko innym Niemcom podejrzanym o wymordowanie Żydów, byłyby zeznania w jakikolwiek sposób obciążające obywateli polskich bądź też sugerujące ich współudział w popełnieniu tych zbrodni” („Judenjagd. Polowanie na Żydów 1942-1945. Studium dziejów pewnego powiatu”, s. 19, Warszawa 2011). A dalej podaję przykłady, dlaczego tym materiałom nie warto ufać.
Kończąc – tekst p. Radziejowskiej wpisuje się w falę ataków na niezależnych badaczy historii Zagłady (w tym wypadku na mnie oraz na innych współautorów „Dalej jest noc”), inicjowanych i prowadzonych przez instytucje państwowe na rozkaz centrali. Uczestniczenie w tym ataku nie przynosi p. Radziejowskiej chwały. Nie udało mi się w indeksach Google Scholar oraz Historical Abstracts odnaleźć żadnych śladów naukowej działalności autorki tego krytycznego raportu. Gdyby jednak jej świeżo rozbudzona pasja do badań nad Zagładą miała trwać dalej, to polecałbym wpierw solidną lekturę podstawowych monografii z mojej dziedziny. Oszczędzi to autorce oraz instytucji, którą reprezentuje, ośmieszania się na forum krajowym i międzynarodowym.