Tworzenie historii alternatywnych jest przedsięwzięciem z branży zarządzania pamięcią.
DGP
Istnieje pewien zakątek kultury popularnej, w którym Adolf Hitler pozostaje w centrum uwagi: gdy przyjrzeć się masowej produkcji historycznej spod znaku „histotainment”, lekkostrawnej, rozrywkowej i nastawionej na sensację, łatwo zauważyć, że Zachód (Polskę w to wliczając) ma na punkcie Führera konkretną obsesję. Pomocnicy Hitlera, kobiety Hitlera, zwierzęta Hitlera, śniadania (także obiady i kolacje) Hitlera, życie seksualne Hitlera, błędy strategiczne Hitlera, niezrealizowane plany Hitlera, Hitler i ezoteryka, Hitler jako bestia, Hitler a psychoanaliza – długo by wymieniać.
Ironicznym podsumowaniem tego nurtu są internetowe przeróbki słynnej sceny z mapą z filmu „Upadek” Olivera Hirschbiegela, w których rozdrażniony Führer wypowiada się na rozmaite, zupełnie niehitlerowskie tematy – ostatnio, dla przykładu, komentował cenzorską katastrofę w radiowej Trójce.
Hitler pozostaje też centralnym punktem odniesienia dla tekstów kultury zajmujących się projektowaniem historii alternatywnych wobec naszej, tej, która się jednoznacznie wydarzyła. Jest tak naturalnie dlatego, że II wojna światowa z jej nacjonalistycznymi motywacjami, krwawą rzezią, totalitarną nowoczesnością zagłady i finalnym atomowym rozbłyskiem to kluczowe dla zachodniej cywilizacji miejsce pamięci (lieu de memoire – według terminologii francuskiego historyka Pierre’a Nory’ego), symboliczne, tożsamościowe, graniczne.
A tworzenie historii alternatywnych jest przede wszystkim – niezależnie od jego walorów poznawczych – przedsięwzięciem z branży zarządzania pamięcią czy też, mówiąc inaczej, projektem nostalgicznym i fantazmatycznym.
DGP
W przełomowej pracy na temat sposobów funkcjonowania historii alternatywnej w mechanizmach pamięci zbiorowej („The World Hitler Never Made. Alternate History and the Memory of Nazism”, Cambridge University Press, 2005) amerykański historyk Gavriel David Rosenfeld zauważa, że „żywa obecność historii alternatywnej [w latach powojennych] odzwierciedla postępujące odrzucanie ideologii politycznego determinizmu, gest, który stał się udziałem Zachodu po 1945 r. Historia alternatywna jest wewnętrznie antydeterministyczna w swoim twierdzeniu, że wszystko w przeszłości mogło potoczyć się inaczej, w podkreślaniu roli przygodności w dziejach, w koncentracji na otwartych konkluzjach historycznych przemian”. Jednocześnie w eseju „Dlaczego pytamy «Co by było, gdyby....?». Uwagi na temat funkcji historii alternatywnej” (przeł. Magdalena Wąsowicz, „Creatio Fantastica” 1(60)/2019) Rosenfeld zaznacza – i jest to kluczowe spostrzeżenie – że „historia alternatywna ma z natury charakter prezentystyczny. Zajmuje się przeszłością nie ze względu na przeszłość jako taką, ale po to, by instrumentalnie wykorzystać ją do eksplikacji teraźniejszości. Ponieważ historia alternatywna opiera się na czystych spekulacjach, siłą rzeczy odzwierciedla nadzieje i lęki jej autora. Nie jest więc rzeczą przypadku, że w przeważającej liczbie opowieści te przyjmują albo kształt utopii, albo dystopii. (...) Uświadomienie sobie prezentystycznego charakteru historii alternatywnej pozwala na docenienie jednej z jej najważniejszych, chociaż rzadko komentowanych funkcji – wyjaśnienia ewolucji pamięci historycznej. Jak na ironię, historie alternatywne mogą być analizowane jako dokumenty pamięci dokładnie z tego samego powodu, z którego historycy nie uznają ich za przedmiot badań historycznych, a mianowicie ze względu na ich konstytutywną cechę subiektywności. Spekulatywne narracje o przeszłości są napędzane przez te same czynniki psychologiczne, które determinują, jaki kształt przeszłość przybiera we wspomnieniach”.
Innymi słowy, po raz tysięczny uśmiercając Führera, przedłużając życie Piłsudskiemu, ewakuując Napoleona z wyspy św. Heleny, nie mówimy o Führerze, Piłsudskim i Napoleonie – mówimy o nas samych: o naszej pamięci, o tym, co nas przeraża, i o tym, co nas podnieca, o nożach, które nam wbito w plecy, o widmach naszeptujących nam bohaterskie historie, zwłaszcza te, które się nigdy nie zdarzyły.
I jeszcze: historie alternatywne mają moc oświetlania piwnic zbiorowej podświadomości. Zachód odrzucił polityczny determinizm, a Polska? Polska zaczęła śnić imperialne, kolonialne sny i budować konserwatywne retrotopie.

Nie fakty, lecz wartości

Świeżo wydany „Cham z kulą w głowie” Ziemowita Szczerka – solidna, ponad pięciusetstronicowa powieść – to druga podjęta przez tego autora próba dekonstrukcji rozmaitych mitów związanych z polskimi, głównie prawicowymi, przeważnie narcystycznymi fantazjami na temat alternatywnych bojów ojczyzny z historią. Pierwsza była „Rzeczpospolita zwycięska. Alternatywna historia Polski” (Znak 2013), sfingowany reportaż historyczny o II RP, której zachodni sojusznicy przyszli z pomocą we wrześniu 1939 r., czym wytrącili dzieje z utrwalonych kolein. Czy jednak Polska niezniszczona przez wojnę, Polska bez Holokaustu, komunistycznej okupacji, a nawet Polska z zaspokojonymi ambicjami kolonialnymi – czy taka Polska byłaby lepsza od tej, w której przyszło nam żyć? Szczerek udzielił w „Rzeczypospolitej zwycięskiej” odpowiedzi mocno niejednoznacznej, mając świadomość, że porusza się nie w obszarze faktów, lecz wartości (warto poczytać opinie czytelników na temat tej książki, by się przekonać, jak bardzo grząski to grunt – w oczekiwaniach wobec alternatywnej historii Polski jest, jak się zdaje, miejsce albo na brutalną dystopię, albo na butną opowieść ku pokrzepieniu serc, pośrodku zieje zaś szara pustka zawiedzionych nadziei). W każdym razie u Szczerka II RP, utrzymywana przy życiu na respiratorze literackiej wyobraźni, zmaga się z dość przewidywalnymi problemami prowincjonalnych, wielonarodowościowych, samodefiniujących się poprzez religię państw w dobie modernizacji (wzorem dla autora była frankistowska Hiszpania): z autorytarną, skorumpowaną władzą, zadłużeniem, nierównościami, antysemityzmem, dramatycznymi próbami infrastrukturalnego nadgonienia centrum, wreszcie: z nacjonalistycznie motywowanym terroryzmem aspirujących mniejszości (głównie ukraińskiej). W 1939 r. nie znikły w sposób cudowny wszystkie patologie epoki międzywojennej – przeciwnie, to one, wzbogacone o humanitarno-militarne kłopoty ze świeżo nabytą zamorską kolonią, stały się, w miejsce wojny i okupacji, głównymi determinantami losów Polski. A zatem radość – owszem – ale, jak zawsze, „radość z odzyskanego śmietnika”, by przypomnieć słynną frazę z powieści „Generał Barcz” Juliusza Kaden-Bandrowskiego.
„Cham z kulą w głowie” twórczo rozwija wiele wątków z „Rzeczypospolitej zwycięskiej”, tym razem wszelako autor w żaden sposób nie maskuje literackiej fikcyjności tekstu – przeciwnie, „Cham…” jest ostentacyjnie fikcyjny, komiksowy i przerysowany. Zaczyna się tak: „Detektyw Franciszek Kary, tak, detektyw o krótkim i mocnym nazwisku, bardzo odpowiednim do powieści noir, wstaje nie tak znów rano, bo wie, że nie ma się po co spieszyć”. Kary wstaje ostrożnie, bo ma kaca, który „też jest elementem estetyki noir”. Od początku zatem wiemy – i my, i główny bohater – że jesteśmy w środku powieści. To nie przeszkadza – raczej przypomina, że rozkwit literackich realizacji historii alternatywnych wiele zawdzięczał i zawdzięcza postmodernizmowi.

Hitler spadł ze schodów

„Wiesz, dlaczego – zapytała – w trzydziestym dziewiątym Alianci nam pomogli? Bo teoretycznie nie powinno się to zdarzyć. – Dlaczego? – zapytałeś. – Dlaczego nie powinno się zdarzyć? – Bo Anglicy i Francuzi byli słabi – odpowiedziała. – Jeszcze do wojny szli z Hitlerem na kompromis za kompromisem. I gdyby Hitler nie spadł ze schodów i się nie zabił, wtedy, na początku września, i gdyby Niemcy się wówczas nie zawahali i nie zatrzymali ofensywy, to nic by z Polski nie zostało”. Szczerek umieszcza zatem POD (Point of Divergence, punkt rozdzielenia się historycznych ścieżek) na samym starcie kampanii wrześniowej, a w cytowanym fragmencie stosuje jeszcze jeden chwyt, double blind what-if, czyli przywołuje historię realną, ale postrzeganą, często jako absurdalna, z perspektywy historii alternatywnej.
Najsłynniejszą realizacją tej figury poznawczo-stylistycznej jest klasyczna powieść „Człowiek z Wysokiego Zamku” Philipa Dicka (1962, I pol. wyd. Czytelnik 1981, przeł. Lech Jęczmyk), w której Stany Zjednoczone padły po II wojnie łupem państw osi i podzielono je na strefę niemiecką (wschodnie wybrzeże) oraz japońską (Kalifornia), niemniej jednak wśród ludzi krąży nielegalnie wydana książka, w której opisano, jako fikcję, faktyczny bieg wydarzeń. Dick, rzecz jasna, użył – świeżego wówczas – pomysłu z historią alternatywną do wyrażenia swojego radykalnego braku zaufania wobec rzeczywistości: w jego wizji po prostu nie sposób zdecydować, która ścieżka dziejów jest prawdziwa (przypuszczalnie: żadna). U Szczerka odwrotnie: czytelnik ogląda satyryczny spektakl. Smakowity, dodajmy.
Rzecz dzieje się w „Chamie…” z grubsza współcześnie. Kary, prywatny detektyw, a przy okazji pałkarz podziemnej opozycji, wyszkolony komandos, weteran brudnej wojny na Nowej Polsce (wyspa na Karaibach, wyżebrana od Francuzów), przypadkowo ranny w zamieszkach wywołanych w Warszawie przez ukraińskich terrorystów (stąd kula w głowie – i blaszka w czaszce), prowadzi śledztwo w sprawie fali morderstw polityków z drugiej i trzeciej ligi obecnego reżimu. W jego osobie skupiają się niczym w soczewce rozliczne paradoksy istnienia Polski jako lokalnego mocarstewka: klasowe, etniczne, nawet metafizyczne. Ponieważ „Cham…” jest kryminałem, trudno zdradzać zbyt wiele, mogę więc tylko powiedzieć, że wizja alternatywnej polskiej nowoczesności jest u Szczerka gorzka, zaprawiona solidnym mesjanistycznym obłędem i klasową nienawiścią, ale zarazem porywająca, gdy idzie o opisy warszawskiego półświatka (kłania się „Zły” Leopolda Tyrmanda), zabawę z międzywojenną manierą wpasowaną we współczesny kontekst, wreszcie: o zabawę alternatywną tradycją (Polska w „Chamie…” przesiąknięta jest hieratyczną, monumentalną estetyką rodem z ekstrawaganckich projektów Stacha z Warty, czyli Stanisława Szukalskiego).
Sarkazm Szczerka jest jawny, ale w sumie subtelny. Z pewnością „Cham z kulą w głowie” – historia o pogardzie i szaleństwie – wbija się klinem w niemal domknięty projekt PiS-owskiego patriotyzmu na sterydach, znakomicie opisany przez Marcina Napiórkowskiego w rozległym eseju „Turbopatriotyzm” (Czarne 2019), w owo nieszczęsne „wstawanie z kolan”, które w dziedzinie historii alternatywnych wydało z siebie groteskowo kompensacyjne owoce w rodzaju powieści Marcina Wolskiego „Wallenrod” (NCK 2010) i „Mocarstwo” (Zysk i S-ka 2012). U Wolskiego jesteśmy sprytni, odważni, piękni i ogólnie lepsi od innych, do tego stopnia, że nie przeszkadza nam wojenna kolaboracja z III Rzeszą.

Zanurzenie i referencyjność

Jednego Szczerek nie zapewnia: głębokiej immersji, zanurzenia w alternatywnym świecie do tego stopnia, że zaczynamy go traktować jako oczywisty. Wymaga to zastosowania innych narzędzi – i zapewne nie było też celem autora. Fikcja historii alternatywnych jest wysoce referencyjna, to znaczy, sens zyskuje przez nieustające odniesienia (mogą one zachodzić wyłącznie w głowie czytelnika bądź widza) do rzeczywistości zaistniałej. Zamaskować ten proces – który i tak będzie miał miejsce – można wyłącznie za pomocą epickiego zagęszczenia świata przedstawionego, stworzenia mu drugiego albo i trzeciego planu.
Kiedy myślę o takim alternatywno-światowym zagęszczeniu, przychodzą mi do głowy dwie powieści. Po pierwsze, genialna – i niesłusznie zapomniana – „Brunatna rapsodia” Austriaka Ottona Basila (1966, wyd. pol. Alfa 1993, przeł. Ryszard Wojnakowski), rzecz o Europie, w której Niemcy wygrały wojnę, a teraz są zmuszone zarządzać globalnym konfliktem z Japonią. Tak błyskotliwego wejrzenia w nazistowską logikę myślenia i działania nie daje żadna inna powieść tego gatunku – a przy tym „Brunatna rapsodia” przypomina inny ówczesny wybitny tekst kultury, film „Doktor Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę” Stanleya Kubricka (1964), jest bowiem błazeńską historią o totalnej apokalipsie. Druga powieść umożliwiająca pełne zanurzenie to „Związek żydowskich policjantów” Michaela Chabona (2007, I wyd. pol. W.A.B. 2009, przeł. Barbara Kopeć-Umiastowska) – być może siła rażenia tej książki bierze się z osobliwości jej wstępnego założenia, które czytelnik musi zaakceptować: oto państwo żydowskie nie powstaje po wojnie w Palestynie, lecz na wydzierżawionych od USA południowych krańcach Alaski. Akcja powieści zaczyna się w chwili, gdy dzierżawa ma niebawem wygasnąć: wśród mieszkańców narastają nastroje schyłku i rezygnacji, niektórych zaś porywają mistyczne marzenia o Mesjaszu. W tym zamieszaniu pewien policjant prowadzi śledztwo w sprawie tajemniczego morderstwa. „Związek...” jest świetnym kryminałem, ale to jego wymiar kontrfaktualny – kreacja żydowskiego uniwersum na subarktycznych wyspach – sprawia odbiorcy największą przyjemność.
Owa gęstość – a właściwie jej brak – jest, przykładowo, sporym felerem serialu „1983”, pierwszej polskiej produkcji na Netflixie. Świat, w którym poruszają się bohaterowie tej produkcji, opowiadającej alternatywną historię Polski – nie było przełomu 1989 r., a komunizm obrósł w piórka stabilizacji i zamożności – jest osobliwie pusty i nijaki. Wspominałem o tym, że nie można zapominać o referencyjności: polski widz nie znajduje w tym serialu kontekstualnego haczyka, na którym dałoby się zawiesić nabywaną wiedzę o fikcyjnej rzeczywistości. Owszem, dlaczego by nie opowiadać o Polsce, która w ogóle Polski nie przypomina – ale wtedy należałoby z tej właśnie kwestii uczynić kluczową tajemnicę intrygi.
Ten serial ma niezłe momenty, które przemawiają do widza nie tyle na poziomie refleksji historiozoficznej, ile na poziomie pewnego niepokoju egzystencjalnego: kiedy Robert Więckiewicz – grający w „1983” niepokornego glinę – idzie sterylnymi, szklano-betonowymi korytarzami budynku Służby Bezpieczeństwa, myślimy: ale to jest dziwne. Szukamy jakichś zakłóceń w tym obrazie – obluzowanego kafelka, olejnej lamperii, drzwi z obłażącym lakierem, skrzypiącej windy, przepalonej żarówki. Ta schludność ma w sobie coś z sennego koszmaru, ale jest atrakcyjna, bo koszmary są atrakcyjne, dopóki nie musimy w nich mieszkać. Dają nam ostrzeżenie, niekoniecznie polityczne czy moralne, ale epistemologiczne: uważaj, bo o rozdzieleniu się ścieżek losu decydują drobiazgi, nie wielkie idee. Jak w przesyconym bezsilną ironią „Przypadku” (1981) Krzysztofa Kieślowskiego. Dopiero po przyłożeniu do historii alternatywnych, do rozmaitych Polsk z lewa i z prawa, tego wymiaru indywidualnego wieje prawdziwą grozą, żalem, tęsknotą, poczuciem straty – ostatecznie niewielu z nas nigdy nie ogląda się za siebie.