Hejcie, hejcie, skąd twoja wredna uroda?
Jest dobrym obyczajem ludzi, którzy się chcą uważać za myślących, że potrzebują wiedzieć, o czym myślą, piszą czy mówią, zanim to zaczną robić. To dlatego wywód, który chcemy uważać za merytoryczny, rzetelny i wartościowy, wypada zacząć od zdefiniowania używanej terminologii. Z drugiej strony - zwłaszcza w naszych czasach, gdy przekaz musi być krótki i atrakcyjny, by przyciągał publiczność - rozpoczynanie go od definiowania tego, o czym będziemy mówić, z pewnością atrakcyjne nie jest. Stąd na forum publicznym tyle dyskusji o wszystkim i o niczym, bo każdy z dyskutantów co innego ma na myśli, choć tych samych - zrozumiałych przecież - słów używa.
Świadom zagrożeń - zacznę jednak od definicji, obiecując przy tym wystarczającą dawkę dystansu, lekkości i poczucia humoru, by czytelnika nie zniechęcić i broń Boże nie znudzić nadmiarem teoretycznych dywagacji. Obiecuję także poszukiwanie praktycznych odniesień tego, o czym tu będziemy ze sobą rozmawiać. Kryterium użyteczności i praktyczności wydaje się być skutecznym narzędziem obrony myślenia w naszych szalonych czasach. Odzywają się przecież głosy ludzi skądinąd uważających się za „postępowych”, którzy na wszelkie sposoby krytykują dzisiejszą edukację za to, że uczy do niczego nieprzydatnych rzeczy. Pojawiają się w różnych miejscach „posty” i „memy” nawołujące do bojkotowania sinusa, cosinusa, astronomii i poezji, bo one się przecież do niczego nie przydają „normalnemu człowiekowi”. Zamiast tego - mawiają owi samozwańczy reformatorzy edukacji - uczmy CIT-u i PIT-u, podłączania się do WIFI i obsługi smartfona...
Myślenie - ale jakie?
Może do rzeczy będzie tu jednak zaznaczyć, że człowieka nie wolno redukować do roli galernika - i nie chodzi mi tu o galerię handlową, choć może ona jest w jakimś stopniu dzisiejszym odpowiednikiem starożytnych galer, więc zbieżność może być znacząca. Jakkolwiek by było, pamiętajmy, że owszem, realizujemy się jako ludzie w tym, jak szybko i dokąd naszą łodzią płyniemy, ale liczy się także styl - ciekawość i bezinteresowny namysł nad „niebem gwiaździstym nad nami” i głębią pod nami - a pewnie i głębią w nas… Jeśli oczywiście jeszcze jakaś głębia w nas jest.
Bertand Russell w swoim eseju „Wartość filozofii” (bardzo zachęcam do przeczytania) z wnikliwością analizuje dwa doniosłe argumenty przeciwko filozofii, słusznie czasem postrzeganej jako do niczego nie prowadzące dzielnie włosa na czworo. Po pierwsze - wydaje się, że w filozofii nie ma obiektywnego dorobku, wszak mnoży raczej pytania niż odpowiedzi. Po drugie - wydaje się, że nie ma również postępu… W „normalnych” naukach kolejne pokolenia przejmują dorobek poprzedników, aby go twórczo rozwijać. W filozofii - jak kiedyś złośliwie odnotował o. Innocenty Maria Bocheński - wybitnym stajesz się, gdy budzisz się któregoś ranka, obwieszczasz światu, że wszyscy przed tobą pletli bzdury i jesteś gotów im powiedzieć, jak jest naprawdę. Gdzie więc wartość filozofii?
Russell odpowie, że najbardziej w tym, co robi ze swoimi adeptami… Jeśli więc moje tu refleksje kogoś sprowokują do własnego namysłu, pomogą rozumieć, coś postanowić, do czegoś się wobec siebie zobowiązać, przymnożą mądrości myślenia i szlachetności czynów, będę autorem bardziej niż spełnionym.
I jeszcze jedno - pewnie nie bez przyczyny mamy w Polsce Przemyśl i Wrzeszcz - i one są położone na przeciwległych krańcach naszego pięknego kraju. Przypadek? Nie sądzę. Wiadomo, że im mniej myślenia, tym więcej wrzeszczenia. Zachęcam zatem do częstszych wizyt w Przemyślu, choćby teraz właśnie…
„Współwinni widzowie”?
Hejt i mowa nienawiści, bo nimi chcemy się tu zajmować: powszechne, codzienne, chyba już przywykliśmy. Jeśli protestujemy, mówimy, że za dużo, za bardzo, jeśli wzywamy do opamiętania się - to w chwilach, gdy słowo przechodzi w czyn, a konsekwencje tego czynu są nieodwracalne. Płaczemy na pogrzebie ofiary albo sprzątamy zdemolowane ulice. Hejtu niby nie popiera nikt, ale ci, co go uprawiają, robią to jak sądzę nie tylko dlatego, że tak im w duszy gra. Rzeczywistość pokazuje, że jest w ich motywacjach także chęć dostrojenia się do tego, co gra w duszach ich odbiorców. Jako społeczeństwo jesteśmy trochę jak kibice boksu, MMA czy nawet corridy - niby przemocy się wyrzekają, a gotowi klaskać, a nawet jakiś rodzaj euforii czuć, gdy „nasz” bije obcego, gdy nasz potrafi dołożyć, gdy się chociaż okaże mistrzem ciętej riposty. Narastanie prohejterskich zachowań niestety tłumaczy się także tym, że one się opierają o trafną diagnozę jakiegoś kawałka polskiej - a może i szerzej: ludzkiej - duszy. Nie tylko wyrażają ten kawałek, ale i go w jakiś sposób dopieszczają…
O czym rozmawiamy?
Klasyczna „definicja definicji”, sformułowana już przez Arystotelesa, wymaga, żeby - cokolwiek definiując - wskazać „nadrzędny rodzaj” i „różnicę gatunkową”. Idąc tą drogą, hejt/mowa nienawiści to taka mowa, która wyraża negatywne emocje, złość, agresję, krytykę, nienawiść właśnie. Prawnicy dodatkowo starają się definiować, jaka mowa nienawiści powinna podlegać karze - szukając granic kodeksowych zarówno w motywach, które nienawiść wywołują, jak i w określaniu niedozwolonych form wyrażania nienawiści. Z prawniczego punktu widzenia sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że trzeba cały czas uwzględniać wartości z natury antagonistyczne do penalizacji hejtu: wolność słowa i wyrażanej opinii. Jakoś w tym napięciu - między wolnością a regulacjami - trzeba zadekretować, jakich opinii wygłaszać po prostu nie wolno. W praktyce sprowadza się to do rozstrzygnięcia, jakie wartości są tak ważne, że aż ważniejsze od wolności słowa. Tutaj leży oczywiście najgłębsze źródło zakazu głoszenia opinii propagujących faszyzm czy dyskryminujących ze względów rasowych, religijnych, płciowych czy narodowościowych, a jednocześnie - to właśnie tu szukają usprawiedliwienia ci, którym się hejt i jego popieranie bądź tolerowanie politycznie opłaca. I możemy niestety dojść do sytuacji, w której poważny polityk, komentując buczenie na cmentarzu na swoich politycznych przeciwników, gotów jest powiedzieć „Zmieńcie sobie państwo społeczeństwo, to będziecie mieli wtedy wytresowanych uczestników. Nie można mieć pretensji do ludzi. Raczej politycy powinni być bardziej wiarygodni” (Prof. Piotr Gliński, 2 sierpnia 2015)
Cudze chwalicie?
Czy „mowa nienawiści” jest tym samym co „hejt”? Dla porządku tylko przypomnę, że to jest spolszczone angielskie „to hate” - nienawidzić. Angielskie korzenie tego słowa nie są bez znaczenia dla jego rosnącej popularności. Po pierwsze dlatego, że wpisują się w ogólny trend automatycznego zapożyczania angielskich słów do naszego codziennego języka i komunikacji. Czasem robimy to dlatego, że angielski jest bardzo zwięzłym językiem. Na ogół angielskie wersje książek są cieńsze niż polskie, a często bywa i tak, że trudno jest jedno angielskie słowo oddać jednym polskim, że wspomnę choćby coaching, facilitation, celebryta, influencer czy youtuber. Nawet „hejt” - to tylko cztery litery!
Jest jednak jeszcze jedno ciekawe, dające do myślenia zjawisko. Bardzo często uciekamy się do zapożyczeń z obcych języków, gdy chcemy w jakiś sposób nie czuć prawdziwej wagi tego, co mówimy, jakoś się zdystansować czy mówiąc cokolwiek psychologicznym językiem - zdysocjować. To jest bardzo charakterystyczne na przykład dla relacji i związków osób różnojęzycznych. Ilekroć trzeba powiedzieć coś trudnego, zobowiązującego, angażującego - łatwiej im wypowiedzieć to w języku dla mówiącego obcym. Mniej czują - z tego, co trudne, wymagające czy zaangażowane. Łatwiej Polakowi po wielokroć zapewniać „I love you” niż z głębi serca powiedzieć „kocham Cię”. Piszę o tym dlatego, że niestety słowa „hejt, hejter, hejterka” także - często nieświadomie - zapewniają nam taką właśnie wygodną językową tarczę. Łatwiej powiedzieć „hejterka, hejter” niż „nienawistnik, nienawistnica”. Hejterka Emi z Ministerstwa Sprawiedliwości brzmi o niebo lepiej niż „Nienawistnica Emi”. „Hejter” w tym kontekście brzmi jak funkcja, „job” - i tak przecież Emi swoją rolę opisywała, kiedy się próbowała wytłumaczyć z tego co robiłą… Gdyby musiała pomyśleć o sobie: jestem nienawistnicą - może nie tak łatwo byłoby jej postrzegać siebie w kategoriach bohaterki, funkcjonariuszki realizującej dowartościowującą misję, zasłużonej dla swojej kasty, nieświadomej tego, że po prostu krzywdzi ludzi - i siebie?
„Właściwe dać rzeczy słowo…”
Wiem, jaki to nierealny postulat, ale jestem przekonany, że konsekwentne używanie określenia „nienawistnik” w miejsce „hejtera” pomogłoby obudzić wielu z tych, którzy się hejtem na co dzień zajmują albo go prowokują, popierają i opłacają. Przy okazji można by się także rozprawić z innymi nazwami zaciemniającymi sprawę, jak choćby „kampania negatywna”, „czarny PR” czy różnego rodzaju „narracje”. Nowomowa zawsze służyła temu, żeby nowe słowa przykrywały prawdziwe znaczenia i pojęcia. Kłamstwa zaszyte w języku i terminologii są podstępne. Trzeba niesłychanej czujności, sprawności i uczciwości myślenia, by je demaskować, a przynajmniej nieświadomie ich nie replikować.
Hejt definiujemy często jako „mowę nienawiści w internecie”. Rzeczywiście wydaje się, że takie było początkowe znaczenie tego słowa. Anonimowość łatwo dostępna w wirtualnych społecznościach jest wielką pokusą i prowokacją jednocześnie - usuwa hamulce i pozwala rozhuśtać skrzętnie w realu skrywane emocje, motywy i opinie.
Bardzo się nam wirtualne nienawistnictwo spodobało, więc po pozytywnie zdanym internetowym teście hejt doznał wzmocnienia w realu. Poczuliśmy, jak dobrze smakuje. Generalnie jest tak, że owszem, to my zmieniamy technologię, ale nie widzimy, jak bardzo i jak szybko technologia zmienia nas. Najprostszy przykład - nawyki komunikacji SMS-owej i sposób wyszukiwania informacji w sieci powodują, że ludzie coraz mniej potrafią przeżywać cokolwiek w rytmie „wstęp, rozwinięcie, zakończenie”, obejmować większe całości i skupiać uwagę na dłużej. Odzwyczajamy się od takiego myślenia i odczuwanie rzeczywistości. To oczywiście ma swoje konsekwencje dla sposobu życia, budowania relacji, odpoczywania, nawet dla życia seksualnego - wszystko ma być szybko, sprawnie i od razu…a pewnych rzeczy tak się po prostu zrobić nie da…. Dlatego nie łudźmy się, to co robimy w internecie wraca i zmienia nas i trzeba sobie z tych mechanizmów zdawać sprawę. Hejtem więc coraz częściej nazywa się dziś każdą mowę nienawiści, wypowiadaną w każdej formie i w każdych okolicznościach. I tu kolejna pułapka - coraz mniej umiemy rozróżniać, także na poziomie języka - nienawiść, która przecież może zabijać, od krytyki, która może być zdrowa i w gruncie rzeczy bywa wartościowym prezentem - zwłaszcza, jeśli jest właściwie podana.
Hejcie, hejcie, skąd się wziąłeś?
Skoro już powiedzieliśmy, że hejt jest tak powszechny i pociągający dlatego, że dostrojony do jakiejś istotnej części ludzkiej duszy, warto się na chwilę zatrzymać nad przykładami hejtu z przeszłości. Czy można uznać, że hejt zawsze był, tylko tak się nie nazywał, czy też może jednak jest coś w szaleństwie naszych czasów, co każe widzieć go jako zjawisko nowe, wyjątkowe, choćby w skali, i w związku z tym wymagające wyjątkowej reakcji? Narzuca się analogia do zmian klimatycznych - czy to naturalny przejaw cykliczności natury, czy zwiastun kryzysu przez nas zawinionego, którego skutków, trudnych do przewidzenia, nie będziemy mogli zatrzymać?
Hejt był zawsze. Plotka, zawiść, a zwłaszcza klątwa i złorzeczenie - były z nami od zarania. Oczywiście piszę to po to, by rozumieć, a nie usprawiedliwiać. Agresja i zło są częścią ludzkiej natury, więc w różnych formach przenikają do kultury, nawet jeśli ona się wtedy przestaje z kulturą w jakikolwiek sposób kojarzyć.
Skąd zło?
Wśród wielu zmagań wybitnych myślicieli przeszłości o możliwie trafne zdefiniowanie fenomenu człowieka i uchwycenie czynników, które nas odróżniają od reszty świata, czynią prawdziwie ludzkimi, są dwie propozycje, które w zaskakujący sposób postrzegają zło jako ważną część istoty człowieczeństwa. Z pozoru są to perspektywy ze sobą sprzeczne, ale w tej właśnie sprawie zaskakująco się zgadzają, Nawet jeśli zło i nasza do niego skłonność jest w dużej części tajemnicą, to jednak możność jego czynienia, często bezinteresownie i dla zabawy, w jakiś sposób nas definiuje. Jest to zresztą jedna z przesłanek, która się każe krytycznie zastanowić nad trafnością definiowania człowieka jako „zwierzę rozumne” – animal rationale. Zło nie ma racjonalnego uzasadnienia - owszem, można je dopuścić jako konsekwencję i warunek wolności, niemniej z punktu widzenia dobra człowieka, zarówno na poziomie indywidualnym jak i społecznym, zło nie ma sensu. Czy ma sens definiować człowieka jako „zwierzę rozumne zdolne do czynienia zła”? Nienawiść - z natury swojej zmierzająca do unicestwienia swojego przedmiotu - jest w sensie logicznym autodestrukcyjna. Im bardziej się zrealizuje, tym mniej ma racji dla swojego istnienia.
I druga perspektywa. Jest jakimś wyjaśnieniem fenomenu zła odwołanie się do definicji człowieka jako bytu tragicznie rozciągniętego pomiędzy naturą a kulturą. Metaforycznie mówiąc - „więcej niż zwierzę, ale mniej niż anioł”. Stąd frustracja tęsknot za dobrem, wartościami i ideałami, wywołana ograniczeniami materialnej natury, którą dzielimy z resztą świata. Zostaliśmy weń wypchnięci i musimy się jakoś odnaleźć, z pragnieniami, emocjami i tęsknotami - w naszej rzeczywistości nie do zaspokojenia.
Stąd już tylko krok do intuicji, którą nam podpowiada psychologia ewolucyjna… W czasach, gdy byliśmy o wiele bliżej natury niż kultury, dzieląc nasze życie psychiczne raczej z gadami niż późniejszymi naczelnymi, nie mówiąc o aniołach, impulsy natury odgrywały bardzo ważną rolę, gwarantując przetrwanie. Dzisiejsze badania nad naszym tzw. gadzim mózgiem pokazują, że atawistyczne odruchy: sycz, gdy niebezpiecznie, żeby ostrzec kompanów; trzymaj z tymi, którzy są do ciebie podobni; zabijaj - gdy możesz - tych, co się od ciebie różnią; gdy nie możesz zabić - uciekaj, a w najgorszym razie udawaj, że nie żyjesz - to są schematy, które - zwłaszcza gdy kontrolę nad nami przejmuje stres - wciąż się sprawdzają i są na dużą skalę eksploatowane. Polityka, religia, biznes wciąż opierają lojalność swoich społeczności na doktrynie oblężonej twierdzy, a wojna psychologiczna i terroryzm działają, mimo, że w chwilach refleksji jakoś zdajemy sobie sprawę, że tak być nie powinno. Nic tak nie motywuje jak strach i strata, nic tak nie niesie ulgi jak wspólna niedola, nic tak nie jednoczy jak wspólny wróg. Z tej perspektywy hejt zaczyna nam się jawić jako najzupełniej racjonalne, skutecznie i pożyteczne narzędzie… On po prostu działa.
Hejt religijny?
Osobnym rozdziałem są złorzeczenia i klątwy wygłaszane z powodów religijnych. Mało kto zdaje sobie sprawę, że w Biblii wyodrębnia się osobną kategorię psalmów, zwanych psalmami złorzeczącymi, które wprost przywołują Boga na pomoc w załatwianiu naszych ziemskich rozrachunków ze złoczyńcami. Antyczna forma religijnego hejtu jest owszem reakcją na inny hejt, ale który hejter przyzna, że to on zaczął?
Gdy go sądzić będą, niech wyjdzie jako przestępca,
niech prośba jego stanie się winą.
Niech dni jego będą nieliczne,
a urząd jego niech przejmie kto inny!4
Niechaj jego synowie będą sierotami,
a jego żona niech zostanie wdową!
Niech jego dzieci wciąż się tułają i żebrzą,
i niech zostaną wygnane z rumowisk!
Niechaj lichwiarz czyha na całą jego posiadłość,
a obcy niech rozdrapią owoc jego pracy!
Niech nikt nie okaże mu życzliwości,
niech nikt się nie zlituje nad jego dziećmi!
Niech jego potomstwo ulegnie zatracie;
niech w drugim pokoleniu zaginie ich imię!
Niech Pan zapamięta winę jego ojców,
niech grzech jego matki nie będzie zgładzony!6
Niech zawsze stoją przed Panem
i niech On wykorzeni z ziemi pamięć o nim7,
za to, że nie pomyślał, by okazać życzliwość,
lecz prześladował biedaka i nieszczęśliwego,
i w sercu strapionego śmiertelnie.
Miłował złorzeczenie: niech się nań obróci;
w błogosławieństwie nie miał upodobania:
niech od niego odstąpi!
Niech się odzieje przekleństwem jak szatą;
niech ono przeniknie jak woda do jego wnętrzności8
i jak oliwa [wejdzie] w jego kości!
Niech mu będzie jak odzienie, które go okrywa,
i pas, którym stale się opina9.
Taką niech mają zapłatę od Pana moi oskarżyciele,
którzy przeciw mnie mówią złe rzeczy.
Psalm 109, 7-20
I jeszcze może dla kolorytu i uczciwego obrazu ludzkiej duszy, tekst zupełnie współczesny, Jeremiego Przybory, brawurowo śpiewany przez Barbarę Kraftównę i Bohdana Łazukę:
Przeklnę Cię, jeżeli mnie porzucisz
Przeklnę Cię, gdy się do innej zwrócisz
Przeklnę Cię, jeśli postąpisz podle
dziś się za Ciebie modlę
jutro przeklnę Cię.
Przeklnę Cię i Twoje wiarołomstwo
Przeklnę Cię i Twoje z nią potomstwo
Przeklnę Cię i już się nie ochronisz
w Paryżu, w Bolonii
przekleństwo me gonić
będzie Cię
Przeklnę Cie, Przeklnę Cię..
Is fecit, cui prodest (łac. ten uczynił, czyja korzyść)
Nie umiemy chcieć?
Wśród wielu analiz kryzysu kapitalizmu, jakiego - jak się wydaje - doświadczamy, są takie, które wskazują nadmiar dostępnych opcji jako jedną z przyczyn psychicznego przeciążenia ludzi i społeczeństw. Ilość decyzji, jakie musimy na co dzień podejmować rośnie lawinowo, napędzana innowacyjnością i sprytem producentów i usługodawców. Najprostsze decyzje - wybór ubrania, rodzaju kawy, herbaty, modelu smartfona, banku, ale i miejsca zamieszkania, tego, co chcemy robić w życiu, partnera - to wszystko coraz bardziej się komplikuje. Coraz więcej możliwości mamy na stałe do dyspozycji, w czasie rzeczywistym, nawet bez wychodzenia z domu. Wygląda na to, że nadmiar wolności wyboru dużo nas kosztuje - emocjonalnie i energetycznie. Oczywiste reakcje na ten stres to między innymi melancholia, swego rodzaju dysfunkcja woli, objawiająca się tym, że nie potrafimy i/lub nie chcemy wybierać, decydować i nie potrafimy konsekwentnie trwać przy dokonanym wyborze. Można ten syndrom widzieć jako formę depresji, choć jest raczej objawem kłopotów człowieka z samookreśleniem i używaniem woli. Co ciekawe, jednocześnie zanika w sferze dyskursu publicznego pojęcie „silnej woli” i „ćwiczenia woli”. Akcentujemy - coraz zresztą popularniejszy - syndrom „nie chce mi się” - tak jakby chcenie było jakąś autonomiczną funkcją naszego wnętrza, równie od nas niezależną jak rytm serca czy perystaltyczne ruchy jelit. Tymczasem „chcę” i „nie chcę” są aktywnymi aktami myślącego i czującego podmiotu, owszem opartymi na wielu procesach nieświadomych, niemniej w ostatecznym swoim kształcie sprowadzają się one do świadomej decyzji, za którą ponosimy odpowiedzialność - przed sobą i przed innymi. Zaniedbania woli, zapominanie o jej kształtowaniu i rozwijaniu, nadopiekuńczość rodziców i systemów edukacyjnych - to wszystko sprawia, że jesteśmy coraz bardziej cywilizacją, która nie musi i w związku z tym nie potrafi chcieć.
Zdemotywowani?
Coraz powszechniej podnosi się potrzebę pracy nad motywacją i nie mylenia jej z motywatorami. Motywacja w swojej istocie daje się najkrócej zdefiniować jako „pragnienie celu” - z czego by wynikało, że ten, kto nie ma celu bądź nie potrafi pragnąć - zawsze powie w końcu „nie chce mi się”. Nie wspominam już o determinacji jako warunku doprowadzenia czegokolwiek znaczącego do szczęśliwego końca albo do wytrwania w podjętych postanowieniach czy wreszcie wywiązania się z tego, za co jesteśmy odpowiedzialni.
Docieramy w ten sposób do jednego z filarów atrakcyjności hejtu. Oto człowiek, który nie potrafi chcieć, decydować i wybierać, przygnieciony mnogością propozycji - odkrywa, że może „nie chcieć”. Ta opcja jest nieskończenie łatwiejsza, zwłaszcza wtedy, gdy dzięki technologiom internetowym i mediom społecznościowym bardzo szybko odkrywa podobnych sobie. Postawa „chcę czegoś” nieuchronnie prowadzi do kontaktu z różnorodnością celów, „nie chcę” ułatwia bezpieczne widzenie jednego tylko koloru: wszyscy inni niż ja są źli. A podobni do mnie łatwo się znajdują - łączy nas hejt, wspólne „nie”, które łączy i zamyka oczy na wszelkie różnice. W tym znaczeniu hejt legitymizuje prostą i atrakcyjną wizję świata - nasza swojskość versus niezrozumiała obcość i różnorodność. My się niby też między sobą różnimy, ale przecież wspólna sprawa jest ważniejsza, hejtujmy w jej obronie…
Hejt w służbie celu
Hejt działa. Wydaje się skutecznym i łatwym środkiem realizacji celów, zwłaszcza negatywnych. Być dostrzeżonym w jakiejkolwiek dziedzinie za osiągnięcia czy wniesioną wartość - wymaga przygotowań, planowania, talentu, pracy, wytrwałości. Na koniec wchodzisz do ligi, w której potrzeba współpracy, dialogu, uznania dla autorytetów, umiejętności odnalezienia siebie i swojego miejsca, a gwarancji sukcesu nie ma. Same problemy. Droga hejtu jest łatwiejsza. Nawet jeśli uznamy, że potrzeba do tego jakiejś formy talentu, to pracy o wiele mniej. Droga do spektakularnych osiągnięć hejterskich jest o wiele prostsza i pewniejsza, a sukces, nagłośnienie i złudzenie wpływu przychodzą o wiele szybciej, niż gdyby chcieć je budować na drodze pozytywnej. Odzywają się głosy rozsądku, nawołujące do powstrzymania nagłaśniania hejtu i miałkich treści w internecie, przełożone nawet na parahejterskiego mema - „stop making stupid people famous” (ang. przestańmy głupich czynić sławnymi). Niestety, obawiam się, że ich skutek jest odwrotny do zamierzonego - pokazując przykłady głupoty upowszechniamy je, a często to co jest pokazywane jako kuriozum, znajduje poważnych odbiorców, którzy odczuwają krytykę jako atak i odpowiadają hejtem.
Hejcie, hejcie, daj nam spokój
Gdzie jesteś, inteligencjo?
Wszechobecność i popularność hejtu każe przede wszystkim zadać fundamentalne pytanie o rolę i odpowiedzialność inteligencji w społeczeństwie, a ta niestety spada, podobnie jak rozmywa się niestety tożsmość i etos „inteligenta”. Coraz mniej wiadomo kto by to miał być, co sobą reprezentować, co wnosić i czego od siebie wymagać. Na drugim biegunie trzeba pamiętać, że niegdysiejszy „wiejski głupek”, który wiódł swe szczęśliwe życie na przypiecku, z mocno ograniczonym audytorium - dziś na ogół ma przed sobą szeroko otwarte drzwi do kariery w mediach społecznościowych, dostając więcej „lajków i szerów” niż nudne, sztywne wpisy jajogłowych lamusów, gdyby zdecydowali się cokolwiek opublikować.
Woody Allen w swoim filmie „Zakochani w Rzymie” pokazuje nam humorystyczny obraz przygody Leopoldo, zwykłego włoskiego urzędnika, który z nikomu - nawet jemu samemu - nieznanych powodów staje się celebrytą, a wkrótce potem z równie niezrozumiałych powodów ten status traci. Bardzo szybko jednak uczy się celebryckich zachowań i przyzwyczajeń, a przede wszystkim zaskakująco szybko nabywa nieogarnionego głodu celebryctwa, co jak się wydaje trafnie diagnozuje społeczny narkotyk i obsesję ery mediów społecznościowych. I tu znów hejt jako interesujący propozycja, bo jak już powiedzieliśmy, czyni sławnym szybciej, taniej, łatwiej i pewniej niż pozytywny dorobek. Jest to tym bardziej niepokojące, że większość dzisiejszych nastolatków marzy o karierze youtubera, instagramera, influencera i social media ninja - ewentualnie wybitnego kucharza….
Ofiary i prześladowcy
Kategorią sama w sobie jest hejt jako narzędzie osiągania celów politycznych i religijnych. Wspomniałem już mobilizującą moc doktryny oblężonej twierdzy i jednoczącą moc poszukiwania wspólnej niedoli i wspólnego wroga. Psychologia podpowiada nam tu model tzw. trójkąta dramatycznego, opisany przez Dr Stephena Karpmana. Zjawisko, które trójkąt opisuje, polega na naprzemiennym, niemal automatycznym przechodzeniu przez trzy gry z osobistą odpowiedzialnością za nasze sprawy - przy jednoczesnym obsadzaniu w tych rolach innych uczestników naszych codziennych zmagań. Harmonijny obraz świata, który jest wygodny, bo zwalnia z odpowiedzialności i potrzeby wysiłku wymaga trzech aktorów: ofiary - tu najchętniej widzimy siebie, prześladowcy - tu ci, co są winni naszych nieszczęść, i ratownika - kogoś, kto nam przyjdzie z pomocą i za nas całą sprawę załatwi. Rasowy hejter to nałogowiec trójkąta dramatycznego - czuje się ofiarą, więc zamienia się w prześladowcę domniemanych winnych, którzy za wszystko ponoszą odpowiedzialność. Czasem jeszcze pokaże ratownika - ideologię bądź osobę, która ma moc wszystko wyjaśnić i uzdrowić. Nie inaczej w narracjach politycznych i religijnych - jesteście ofiarami, wasi prześladowcy są tam, my ich znamy, zdemaskowaliśmy ich niecne gry, uratujemy was, tylko na nas zagłosujcie. Wygląda na to, że pociągająca uroda trójkąta Karpmana wynika z tych samych powodów, dla których tak popularny jest hejt jako postawa życiowa. Pozwala pozbyć się uciążliwej odpowiedzialności za siebie - a jednocześnie poczuć dobrze, obciążając innych odpowiedzialnością za wszystkie swoje porażki. Formalne echa takiej postawy odnajdujemy nawet w tekście polskiego hymnu narodowego:
Jeszcze Polska nie zginęła,
Kiedy my żyjemy.
Co nam obca przemoc wzięła,
Szablą odbierzemy.
W poszukiwaniu przyjaciół
Samotność to plaga naszych czasów. Realne więzi międzyludzkie i bezpośrednią komunikację, także międzypokoleniową, przez lata zastępowaliśmy telewizją, co i tak jest niczym w porównaniu z rewolucją, jaką wywołała w tej dziedzinie telefonia komórkowa i internet. Złudzenie stałej dostępność, wieczne „on-line”, stała możność wysłania wiadomości i oczekiwanie szybkiej reakcji niesie za sobą wiele fatalnych, a nieuświadamianych skutków. Z jednej strony nie zaspokajamy naszych osobistych potrzeb związanych z bliskością, kontaktem, intymnością, przyjaźnią, miłością, poczuciem zobowiązania czy zaufania. Trywialne już się stały obrazy rodziny w restauracji czy kinowym foyer, na których wszyscy - rodzice i dzieci - wlepiają oczy w smartfony, jakby tam byli sami. Kawałek duszy tych ludzi, który się powinien zbudować przez kontakt, wspólne emocje, dialog - jest budowany przez coś innego. Jakość tych treści na pewno nie jest zadowalająca i skutki tego widzimy, choćby w malejącej wrażliwości, wyobraźni emocjonalnej, zdolności do zaufania i współpracy, poczuciu bezpieczeństwa, zdolności do tworzenia długoterminowych relacji - a z drugiej strony - w rosnącym zapotrzebowaniu na psychoterapię, leczenie psychiatryczne i coaching.
Jednocześnie - zaniedbując samych siebie - nie uczymy się szacunku dla innego. Skoro jego obraz to dla nas coraz bardziej „profil” i „nick” - coraz trudniej nam sobie wyobrażać realnego, czującego człowieka. Z tej perspektywy zrozumiałym jest, jak łatwo takie „cloudy nicków” banować, skreślać, hejtować. Hejt to nienawiść to ktoś, kogo nie widzisz, nie masz szansy zobaczyć, a nawet nie potrzebujesz sobie wyobrazić, żeby odreagować złe emocje, wyhodowane w wirtualnej samotności.
A dolegliwość tej samotności - jeśli się ją czuje - najłatwiej zaleczyć z kompanami od hejtu, bo przecież już powiedzieliśmy, że nic tak ludzi nie łączy i nic takiej ulgi nie daje jak wspólna niedola… Złoczyńcy w grupie są silniejsi, jeśli się kłócą, to dopiero przy podziale łupów, a skoro łupy w hejcie są trudne nawet do zdefiniowania - mamy płaszczyznę współpracy o dużym potencjale. Fermy trolli to są społeczności, które łączą dużo silniejsze spoiwa niż pieniądze i misja. Pieniądze na ogół nie są tam duże, a misja i cel ataku często zmienny…
W poszukiwaniu mocy
Kim jestem? - to odwieczne pytanie człowieka i o człowieka, zadawane przez filozofów od zawsze. Od dwustu lat pomaga psychologia, która do jakościowego, filozoficznego wymiaru tego pytania dodała wymiar ilościowy, tworząc pojęcie „poczucia własnej wartości”. Poczuć własną wartość to według wielu teorii psychologicznych jeden z fundamentów szczęścia i spełnienia w życiu. Paradoksalnie wydaje się, że jest to jednocześnie jeden z większych głodów naszych czasów. Cywilizacja, która zajrzała w przeszłość do momentu na ułamki sekund po Wielkim Wybuchu, zajrzała wgłąb atomu na niewyobrażalną skalę i umie badać galaktyki oddalone w przestrzeni i czasie - jednocześnie w rozbrajający sposób łaknie poczucia własnej wartości, szukając go na kursach i konferencjach, które są właściwie intelektualnie żenujące. W tej perspektywie albo zaakceptujemy perspektywę Pascala i przyznamy, że w swej kruchości i nieprzewidywalności życia jesteśmy „trzciną myślącą”, co wymagałoby szukania prawdy o nas także w zaakceptowaniu zmienności, niepewności i wrażliwości naszego bycia, albo zagłuszenia tej prawdy jakimś rodzajem mocy. Oczywiście natychmiast pojawia się pytanie, skąd ta moc ewentualnie miałaby się wziąć. Hejterzy najprawdopodobniej takich rozważań nie prowadzą, ale moc mają, a przynajmniej twierdzą, że mają. Psychologia te mechanizmy doskonale wyjaśnia: strach przed własną słabością, zaprzeczanie emocjom, kompleksy, poczucie krzywdy generują potężną energię psychiczną, która się najłatwiej wyraża przez agresję i destrukcję. W tym sensie można domniemywać, że celebracja mocy hejtera jest w gruncie rzeczy sygnałem jego wewnętrznej słabości, tak wielkiej, że wymaga aż tak masywnych obron.
Tę perspektywę dobrze zobaczyć na tle nietzscheańskiej koncepcji „woli mocy” i jej współczesnych odprysków, łącznie z częstym w internecie dopiskiem/komentarzem do energetycznych imprez, rozrywkowych czy motywacyjnych, gdzie się niemal pozdrawiają zwrotem „jest moc!”. Może jakieś echa tego myślenia stoją także za znanym z Gwiezdnych Wojen pozdrowieniem „niech Moc będzie z tobą”? Jedno jest pewne: nie ma lepszej drogi, by mały człowiek poczuł moc, niż wrzucenie kilku hejterskich komentarzy do internetu, najlepiej pod nickiem gwarantującym anonimowość… A jeszcze jeśli mój nick udałoby się tak wypromować jak Banksy’ego - to by była Moc!
A rzeczywistość jest taka, że człowiek, który nie potrafi sobie odpowiedzieć na pytanie „kim jestem” znajduje poprzez hejt łatwą namiastkę - mówi sobie, kim na szczęście nie jest i od kogo jest w swojej opinii lepszy…
Kim ja muszę być, skoro takich zawodników kasuję?
Pokaż mi swoich wrogów, a powiem ci kim jesteś. Można poznać kaliber zawodnika po tym, z kim staje do zawodów, kto z nim polemizuje, kto go zauważa. Orły rzadko poświęcają czas, uwagę i energię gołębiom. Dożyliśmy czasów, w których każdy, nawet wspomniany już wyżej „wioskowy głupek” może być dostrzeżony jako „komentator” autorytetów. Wypada tu gorzko zauważyć, że kiepskie to wystawia świadectwo naszym czasom. W Średniowieczu najwięksi mistrzowie pisali komentarze do dzieł Arystotelesa, w XXI wieku tabuny trolli komentują co popadnie, nie oszczędzając najwybitniejszych autorytetów prawa, medycyny (tu ruch antyszczepionkowy i leczenie raka czym popadnie), finansów. Pamiętam gorącą dyskusję w pewnym programie telewizyjnym na temat leczenia jednej ze skomplikowanych chorób genetycznych, do której w którymś momencie dołączono telefonicznie profesora medycyny, eksperta w temacie. Rozpoczął na luzie i z uśmiechem: „pozdrawiam dyskutujących w studio, zarówno tych, co się znają, jak i tych, co się nie znają”. Może to jest tak, że gotowość do wypowiadania się na każdy temat, niezależnie od kompetencji, a nawet odwrotnie proporcjonalnie do nich, jest jakimś odreagowaniem tego, że coraz trudniej jest się znać na czymkolwiek wystarczająco dobrze, aby móc się kompetentnie wypowiedzieć?
Pewnie na tej samej zasadzie prawdziwe autorytety mają tak wielką moc prowokowania hejterów. Prawdziwy fachowiec - oprócz tego, że się zna - ma na ogół wystarczające poczucie własnej wartości i autonomię/pozycję, pozwalającą bez owijania w bawełnę, upiększania czy koloryzowania mówić prawdę. Tego hejterzy nie znoszą. Takie autorytety budzą hejt „twardy”, agresywny, w odróżnieniu od hejtu „miękkiego”, celebrycko - rozrywkowego, harcowania hejterskiego, które się budzi w reakcji na tzw. autorytety totalne, tzn. ludzi, którzy na każdy temat się wypowiadają na niczym się nie znając. Wystarczy, że zaśpiewałem piosenkę, niekoniecznie zresztą poprawnie, pozbierałem trochę lajków, a już w telewizji śniadaniowej i pismach kolorowych opowiadam jak budować związki, wychowywać dzieci czy urządzać święta. Trzeba się tylko zapytać, czy większa jest głupota tych, co takich „ekspertów” zapraszają, czy tych, co ich słuchają, A może zapraszają, bo sprawdzili, że słuchają? Osobną sprawą jest, że gdyby i mnie kiedyś do telewizji śniadaniowej zaproszono, niestety wiem, że dobrze by było od jakiegoś hejciku zacząć - inaczej nuda, oglądalność leci na łeb na szyję…
Nuda zabija
W ten sposób dochodzimy do problemu nudy. Nadmiar bodźców i ich obfitość rodzi zobojętnienie. Już nie czujesz - smaku, radości, przyjemności, ciekawości, ekscytacji. Nuda. Coś się musi wydarzyć. Hejt się do tego idealnie nadaje, choć również podlega prawom zobojętniania pod wpływem powtórzeń. Jest jak narkotyk. Trzeba zwiększać dawkę, żeby wciąż cieszyło. Potrzebny jest hejt spektakularny… A może sam coś zhejtuję? Własny hejt leczy nudę jak mało co…
Nieudolni w poszukiwaniu wartości
Warto dla uczciwości zobaczyć w hejterze człowieka, z jego głodem pozytywnych wartości. Może nieudolnie i po omacku, ale przecież oni szukają wartości, nawet jeśli w praktyce trzeba by użyć przedrostka „pseudo”.
Po pierwsze - w jakiś sposób próbują wymierzać sprawiedliwość, nawet jeśli to jest sprawiedliwość Kalego, bliższa Kodeksowi Hammurabiego niż zasadom cywilizacji judeochrześcijańskiej.
Szukają choćby złudzenia równości: inni mają więcej, więcej im wolno, a ja? Mnie przecież też, a skoro nie, to przynajmniej jako hejter będę górą.
Szukają bezpieczeństwa i poczucia wpływu - nikt na mnie nie zwracał uwagi, a tu proszę, martwią się tym co robię i nawet poważne artykuły na mój temat powstają. Co więcej - nie jestem sam, ma poczucie wspólnoty i walki o wspólną sprawę, a na koniec dnia - nawet jeśli się coś niedobrego wydarzy, zawsze mam wygodne alibi, że przecież niczego złego nie zrobiłem. To nie moja wojna… Swoją drogą, byłoby ciekawe zbadanie, jakie są proporcje hejterów zaangażowanych ideowo, którzy w ten sposób świadomie walczą o jakieś idee, a jaka ich część to szukający rozrywki harcownicy albo wojska zaciężne, gotowe podjąć każdą potyczkę, byleby jakąś korzyść odnieść, albo nudę zabić…
W poszukiwaniu ulgi
Zarządzanie emocjami to ważna umiejętność, zwłaszcza jeśli rozmawiamy o emocjach negatywnych. Radzenie sobie ze złością, zazdrością, nienawiścią, podejrzliwością, granicami - własnymi i stawianymi przez innych, smutkiem, niepewnością, są coraz bardziej konieczne, by żyć. Jednocześnie rodzice, szkoła i sfera publiczna nie uczą tych umiejętności. Brakuje pozytywnych wzorców. Zostawieni samym sobie wybieramy zaprzeczanie i wypieranie, co oczywiście kumuluje negatywną energię. Często ta energia dodatkowo się wzmacnia przez presję społeczną i religijną, a także społeczne stereotypy ról męskich i żeńskich. Siłą rzeczy emocje w ten sposób stymulowane, w warunkach utrudnionej autoekspresji i możliwości odreagowania w realu, znajdują ujście w sieci. Skompresowana energia psychiczna jest w momencie odreagowania niemal niemożliwa do kontrolowania. Osoby pracujące w call center i telefonicznych działach reklamacji/obsługi klientów doskonale wiedzą, że najwięcej nieracjonalnej agresji wylewa się na nich w poniedziałkowe poranki, po otwarciu linii dla dzwoniących. Skumulowana negatywna energia weekendu musi gdzieś znaleźć sobie ujście. Niestety, ta kumulacja sprawia, że rozładowanie jest silne i ślepe, nie liczy się kogo atakują i za co, gadzi mózg bierze górę. Obawiam się, że stosunkowo duża część naszego społeczeństwa powstrzymuje swoje emocje, asertywność i autoekspresję w kluczowych dziedzinach swojego życia i relacjach - okresowo się jedynie destabilizując przez zachowania agresywne i przemoc. Dla nich hejt i postawa hejterska jest namiastką normalnego komunikowania swoich odczuć i opinii światu, a także - co niebłahe - formą testowania granic. Na ile mogę sobie pozwolić? Jak dalece mogę zaryzykować bycie sobą w relacji, nie ryzykując odrzucenia czy potępienia? Na ile mogę być dla kogoś problemem? Co mi zrobią? Co mi mogą zrobić? Robię to wszystko i proszę, jaki jestem OK!
Dokąd zmierzamy?
Nasz obraz hejtu nie byłby pełny, gdybyśmy nie dotknęli kwestii odpowiedzialności za hejt. Czy rzeczywiście - co by mi się nawet podobało - to hejter ponosi całkowitą odpowiedzialność za swoje działania? Z pewnością tak jest, trudno obciążać odpowiedzialnością system czy technologię. Jest jednak pewien czynnik, który wymaga specjalnej uwagi - mam na myśli jakość przywództwa, społecznego, biznesowego, politycznego czy religijnego i związane z nim kreowanie klimatu, kultury społecznej, zestawu oczywistości, jakie obowiązują w naszych społecznościach. W tym sensie lider, który odwołuje się do najniższych ludzkich instynktów, o których wyżej pisałem, staje się także liderem hejtu, nawet jeśli go wprost nie uprawia. Współodpowiada jako współsprawca. Kiedyś to byli „specjaliści od śpiewu i mas”, dziś są zwani „spin-doktorami” - dobrze by było, żeby mieli świadomość, że tam gdzie większy wpływ, tam większa odpowiedzialność.
Wartości czy normy?
Liderzy, spin-doktorzy i wszyscy, którym zależy na kształcie naszego świata - stajemy przed pytaniem: co robić? Na ile mamy szanse i możliwości jakiegoś zapanowania nad rosnącą plagą hejtu? Etyczny postęp można zrealizować poprzez silne normy wsparte sankcjami albo wychowanie do wartości wsparte presją społeczną. Biorąc pod uwagę, że internet bardzo źle znosi regulacje, pozostają wartości. W nich nadzieja.
Tekst opublikowany w wersji pierwotnej przez Universitas Gedanensin, nr t. 57/2019.
Fundacja Legalna Kultura prowadzi Bazę Legalnych Źródeł, która daje dostęp do zasobów kultury zgodnie z prawem i wolą twórców. Zobacz >>>