W 1863 r. wyruszył z Anglii okręt ze wsparciem dla powstania styczniowego. W sprawę zaangażowani byli m.in. Karol Marks, Michaił Bakunin oraz syn Adama Mickiewicza.
Celnicy weszli na pokład zacumowanego w porcie w Londynie szkunera „Ward Jackson” 22 marca 1863 r. Po zejściu do ładowni oniemieli – do kontrabandy byli przyzwyczajeni, lecz to, co zobaczyli, przerosło ich wyobraźnię. Znajdowały się tu cztery armaty z kilkoma tysiącami sztuk pocisków, tysiąc karabinów i ponad sto tysięcy sztuk amunicji, blisko tysiąc szabel, kilkaset lanc i podobna liczba kos. Do tego dochodziły setki ubrań, polowa drukarnia oraz dwie i pół tony prochu.
Zaufania celników nie wzbudziła również 140-osobowa załoga, którą tworzyli Polacy, Francuzi, Włosi, Anglicy, Niemcy, Belgowie, Rosjanie, Szwajcarzy oraz Węgrzy. Trafił się nawet Holender i Chorwat. Wyglądali jak zakapiory, celnicy zapewne domyślali się, że ludzie ci nie mają zbyt wiele wspólnego z morzem. I istotnie nie mieli. Była to grupa najemników, których usługi kupiono. Mieli oni walczyć w powstaniu, które właśnie wybuchło w Polsce na terenie rosyjskiego zaboru, zaś znajdujący się pod pokładem arsenał miał służyć wsparciu rebelii.
Celnicy postanowili zaaresztować okręt. Jednak wymierzone w nich rewolwery sprawiły, że bez oporu dali się zamknąć pod pokładem. Po chwili „Ward Jackson” opuścił Londyn i skierował się w stronę Szwecji, skąd miał dotrzeć na Litwę.

Producenci rewolucji

Powstanie styczniowe miało w Europie doskonałą prasę, bo niezależnie od geopolitycznych zawiłości sympatia ogółu zwykle jest po stronie słabszego. Anarchista Piotr Kropotkin wspominał, że w samej Rosji studenci organizowali zbiórki pieniędzy na broń dla powstańców, a nawet tworzyli grupy ochotników zaciągających się w szeregi buntowników. Antycarskie manifestacje tworzyły się spontanicznie na ulicach Paryża, a w Szwecji podobno – przekonuje badaczka tych tematów Janina Hera – nawet dzieci bawiły się w dobrych Polaków i złych Moskali, przy czym nikt nie chciał być Rosjaninem.
Propolskie sympatie Europejczyków nie były zaskakujące. Rzadko zwraca się na to uwagę, ale w XIX w. nie tylko Rzeczpospolita była pod zaborami. Praktycznie cały kontynent znajdował się pod panowaniem trzech dynastii: Romanowów, Habsburgów i Hohenzollernów, do czego na południu kontynentu dochodziła dominacja turecka. Nie istniały takie państwa jak Czechy, Słowacja, Albania, Litwa czy Bułgaria. Różnica między nimi a Polską była taka, że Rzeczpospolita została podzielona na trzy części – pozostałe kraje były zazwyczaj wchłonięte w całości, co pozwalało im zachować w miarę jednolitą kulturę. I jeszcze może to, że Polacy jako jedyni regularnie się buntowali – powstania wybuchały w każdym kolejnym pokoleniu.
Pisarz Wacław Sieroszewski w jednym z więzień, które odwiedził w drodze na syberyjską zsyłkę, wspominał, że Polacy uchodzili wówczas za „zastrielczyków wszelkiego buntu” i traktowani byli przez Rosjan z mieszaniną podziwu i lęku. A powstaniec listopadowy Józef Alfons Patrykowski dodawał, że w Paryżu przylgnęły do nas takie określenia jak „producenci rewolucji” i „profesorowie barykad”. W Europie, która lizała rany po krwawo stłumionym niepodległościowo-demokratycznym wrzeniu Wiosny Ludów, podobne określenia były wyrazem najwyższego uznania.
Polacy bardzo się zresztą starali o podtrzymanie tej opinii. Choć na początku lat 60. XIX w. państwo nie istniało formalnie, to w praktyce bardzo sprawnie działało polskie państwo podziemne mające rząd, ministerstwa, szkolnictwo, prasę oraz rozwiniętą sieć administracji lokalnej – rząd na obczyźnie z ojczyzną łączyła sieć nieustannie kursujących emisariuszy. Strukturę tę, której kopią była konspiracja z okresu II wojny światowej, stworzył pisarz, publicysta oraz działacz polityczny Agaton Giller i była ona fenomenem niespotykanym nigdzie indziej w Europie. Tym bardziej że Rząd Narodowy prowadził też politykę zagraniczną, zaś jego „ambasady” znajdowały się praktycznie w każdej ze stolic i większych miast kontynentu.
I to właśnie Rząd Narodowy, jeszcze w 1862 r., zlecił swoim przedstawicielom w Londynie i Sztokholmie przygotowanie transportu broni i dostarczenie go wraz z ewentualnymi posiłkami do kraju. O skali międzynarodowego wsparcia dla tej sprawy wiele mówi to, że w organizację desantu byli zaangażowani rosyjski anarchista Michał Bakunin, rosyjski rewolucjonista i pisarz Aleksander Hercen, a nawet Karol Marks, który prowadził z Polakami rozmowy o zorganizowaniu niemieckiego oddziału dla wsparcia powstania.
„Rozmowa nasza stała się coraz więcej zajmująca i z podziwieniem poznałem w panu Marksie, który wtenczas dopiero zaczął wstępować na arenę polityczną, człowieka wzniosłych idei, ogromnej energii i śmiałych, przy tym praktycznych pomysłów” – wspominał Teofil Łapiński, którego wyznaczono na dowódcę desantu. Nawiasem mówiąc, jedną z osób prowadzących z nim w tej kwestii rozmowy z ramienia Rządu Narodowego był syn Adama Mickiewicza, Władysław.
„Awanturnik rewolucyjny, tłukący się od lat kilkunastu po polach bitwy Europy i Azji” – tak Łapiński oceniał sam siebie, a Mickiewicz dodawał coś o „emigrancie z sumieniem zszarpanym długą włóczęgą”. Generalnie opinie o Łapińskim nie były najlepsze. Niepokorny, butny, interesowny, czasem dwulicowy, często też pijany – Janina Hera zauważała, że bodaj jedyną osobą, która wypowiadała się o nim pochlebnie, był właśnie Marks. Nikt jednak nie miał wątpliwości, że pod względem wojskowym był postacią wybitną. Jako najemnik walczył w licznych bitwach Wiosny Ludów na Węgrzech, następnie pod imieniem Teffik-bej służył w armii tureckiej podczas wojny krymskiej, dowodził też polskim oddziałem na Kaukazie, wspierającym Czerkiesów walczących przeciwko Rosji.
Doświadczenie miał ogromne i mimo osobistych przywar na dowódcę desantu nadawał się doskonale. Lepiej niż Ludwik Mierosławski, któremu pierwotnie funkcję tę zaproponowano – ten awanturnik miał nie mniejsze doświadczenie, lecz nieformalny przydomek „generał porażka” wiele mówił o prześladującym go pechu. Łapiński zazwyczaj miał więcej szczęścia, a poza tym cieszył się opinią „dużej zdolności wojskowej” i – jak określił go szwedzki generał Gustaf von Essen – „przebiegłego i zuchwałego awanturnika”. Właśnie ktoś taki byłby bardzo powstańcom przydatny.

Gra tajnych policji

Sam pomysł desantu nie był nowy. Podczas powstania listopadowego, w lipcu 1831 r., identycznej misji podjął się Paweł Jan Jerzmanowski – formalnie akcja zakończyła się sukcesem, choć na miejsce wyprawa dotarła już po zakończeniu działań zbrojnych.
Tym razem działano szybko, zwłaszcza że Łapiński wykazywał się energią taką, jakiej od niego oczekiwano. „Dostarczanie było przez fabrykę broni i prochu Withword and Sons w Londynie wykonane najsumienniej i po cenach tak umiarkowanych, że w podaniu takowych dobre chęci dla sprawy naszej najwidoczniej na bogatych fabrykantów wpłynęły” – wspominał. Równie sprawnie dokonano załadunku kontrabandy na zakupiony szkuner „Ward Jackson”, a chętnych do udziału w desancie najemników trzeba było wręcz selekcjonować.
Kłopot polegał na tym, że w spisku brało udział zbyt wiele osób, a sam Łapiński nie radził sobie z utrzymaniem zasad konspiracji. Rosjanie od początku śledzili akcję, mieli rozeznanie w działaniach i byli w stanie je blokować zarówno na szczeblu dyplomatycznym, jak i praktycznym. Istniały podejrzenia, że któryś z uczestników wyprawy był ich agentem, ale nie ma na to dowodów.
Poza tym nie było to konieczne, bo europejskie tajne policje od czasu Wiosny Ludów współpracowały ze sobą, tworząc coś w rodzaju dzisiejszego Interpolu. Nic też dziwnego, że Rosjanie mieli dość wiedzy i czasu, by podjąć odpowiednie kroki. Kiedy 25 marca „Ward Jackson” miał wyruszyć z Londynu, w okolicach pojawiła się rosyjska korweta, carska flota na Bałtyku została postawiona w stan gotowości, zaś na wybrzeżu koło Połągi – gdzie 30 lat wcześniej lądował Jerzmanowski, i gdzie wylądować miał Łapiński – Rosjanie skoncentrowali znaczne siły wojskowe.
O wszystkim tym Łapiński wiedział od Bakunina, który towarzyszył mu przez pewien czas w wyprawie, ale postanowił kontynuować misję. Rosyjską korwetę unieszkodliwiono dzięki współpracy z włoskimi rewolucjonistami i „Ward Jackson” wypłynął z Londynu, by przez Kopenhagę, po pięciu dniach, zawinąć do Malmö. W tym momencie sprawy zaczęły się komplikować.
Na szwedzkich wodach pojawiła się kolejna rosyjska korweta i angielski kapitan szkunera odmówił dalszej współpracy, a co gorsze, w ładowni wybuchł pożar, grożący eksplozją zgromadzonych tam materiałów wybuchowych. Łapińskiego nie było wtedy na pokładzie, bo był zajęty na lądzie pozyskiwaniem gwałtownie kurczących się środków i pertraktowaniem z przedstawicielami Rządu Narodowego co do dalszych losów przedsięwzięcia. Nie wiedział więc, że kierownictwo portu w Malmö nakazało przestawienie „Warda Jacksona” do portu wewnętrznego, a także opróżnienie ładowni i umieszczenie zasobów w magazynie. Nie mamy pewności, czy zrobiono to z powodów bezpieczeństwa, czy też pod naciskiem Rosjan. Obie wersje brzmią prawdopodobnie.
Powoli zaczęto zdawać sobie sprawę, że pierwotny plan staje się niewykonalny. Każdy dzień zwłoki skutkował tym, że coraz bardziej uaktywniała się na Bałtyku rosyjska flota, a pogłoska o misji „Warda Jacksona” rozchodziła się od portu do portu – Rosjanie śledzili każdy ruch spiskowców. Łapiński rozumiał sytuację. Ostatecznie zdecydował się działać dalej.

Lądowanie w Prusach

Łapiński w ciągu kilku dni przeszedł przyspieszony kurs konspiracji i okazał się bardzo zdolnym uczniem. Wiedział, że wiadomość o pobraniu zapasów broni z portowego magazynu natychmiast dotrze do Rosjan, a ci mieli już dostateczne siły, by natychmiast unieszkodliwić „Warda Jacksona”. Zdecydował się zostawić w Malmö większość zapasów i z ich resztką – uzupełnioną w Kopenhadze – przede wszystkim z pełnym składem najemników, ruszyć w dalszy rejs.
Pomysł polegał na tym, by płynąć z powrotem w kierunku Londynu, co miałoby zasugerować Rosjanom, iż Polacy rezygnują z misji, następnie pod osłoną nocy przenosić ludzi i pozostałe uzbrojenie na kolejne, organizowane w tajemnicy okręty. Tym razem istotnie zasady konspiracji przestrzegane były tak ściśle, że nowym planem byli podobno zaskoczeni nawet uczestniczący w misji oficerowie. Ponieważ zdawano sobie sprawę z koncentracji wojsk rosyjskich na lądzie, zdecydowano się wylądować najpierw na Mierzei Kurońskiej – wówczas wąskim, niemal całkowicie pozbawionym roślinności ciągu wydm, należącym do Prus. Dopiero stąd, po przeciągnięciu łodzi, powstańcy mieli przepłynąć Zalewem Kurońskim do bezpiecznego miejsca na właściwym brzegu.
Początkowo wszystko szło sprawnie. Przesiadki na kolejne okręty umknęły uwadze Rosjan i 11 czerwca szkuner „Emilia”, którym ostatecznie płynięto, znalazł się w pobliżu pruskiego wybrzeża. Pech jednak wciąż prześladował Łapińskiego i jego towarzyszy. Niezagrożeni ze strony ludzi, musieli dla odmiany zmierzyć się z siłami natury.
„Raptowne uderzenie wiatru w żagle tak je wyprężyło, że liny i łańcuchy biły o pokład, zagrażając śmiercią lub kalectwem każdemu zbliżającemu się. Przedni maszt, pozbawiony lin, wahał się jak pijany i lada chwila mógł runąć na pokład i wybić ciężarem swoim dziurę tak wielką, że wszystkie pompy na nic by się zdały” – Łapiński opisywał później ten etap wyprawy. Mimo to 11 czerwca żaglowiec dopłynął w pobliże pruskiego wybrzeża i zakotwiczył trzy kilometry od brzegu.
Pierwszy zwiad zameldował, że miejsce jest bezpieczne. Kolejne łodzie nie miały jednak tyle szczęścia. Z desantem czekano do zapadnięcia zmroku, a z biegiem godzin wiatr się wzmagał i morze falowało coraz mocniej. Kiedy po godz. 22 spuszczono na wodę dwie łodzie z ponad 60 najemnikami, manewrowanie było już prawie niemożliwe. Desperacja przeważyła nad doświadczeniem – chyba tylko tym można tłumaczyć to, że operacji nie przerwano. „Cząstka zrozpaczonych ochotników chciała bądź co bądź dostać się na Litwę. Puścili się w najgorszych warunkach” – oceniał Władysław Mickiewicz. A Łapiński opisywał to, co widział na własne oczy: „Walka trwa ciągle, wioślarze robią wysilenie nadludzkie, żołnierze i oficerowie czerpią wodę wszelkimi siłami, ale burza coraz się wzmaga, bałwan po bałwanie wali na łodzie, wielka łódź ma już wody po krawędzie, żołnierze po pas”.
Magazyn DGP 31.01.20 / Dziennik Gazeta Prawna
„Wysilenie nadludzkie” nie pomogło i w którymś momencie wielka fala przewróciła jedną z łodzi, która zatonęła. Wydarzyło się to już dobry kilometr od statku, nie było więc szansy na pomoc. Na dno poszło 24 najemników. Ci, których udało się uratować, wciągając na pokład drugiej łodzi, powrócili na statek. I oni mieli dużo szczęścia, bo targana sztormem „Emilia” zerwała się z kotwicy, dryfowała powoli w kierunku wybrzeża rosyjskiego, na którym czekały już wyczekujące ją siły wroga. A co najgorsze – robiło się coraz jaśniej.
„Wiatr wiał południowo-zachodni i tak silnie, że o godzinie trzeciej rano widzieliśmy już brzegi wyżej Połągi, należało oddalić się jak najśpieszniej od tych brzegów i po naradzie z kapitanem zdecydowałem się schronić do najbliższej przystani, a jako taka przedstawiał się południowy kraniec wyspy Gotlandii” – wspominał Łapiński.
I taki był koniec niefortunnego desantu. Władze szwedzkie, mimo przychylności dla całego przedsięwzięcia, nie chciały drażnić Rosjan, tym bardziej że sprawa stawała się głośna. To, nawiasem mówiąc, musiało być dla Polaków sporym rozczarowaniem, bo w szwedzkiej prasie tego okresu nieustannie przewijały się naciski na rząd, by dla pomocy walczącym Polakom wypowiedzieć Rosji wojnę, a w organizowanie środków materialnych dla powstania zaangażowała się nawet osobiście królowa Józefina. Komisarz Rządu Narodowego na Szwecję Józef Demontowicz donosił: „Usposobienie względem nas w Szwecji jest niezawodnie życzliwsze niż w innych krajach”, bo opiera się „głównie na gorącej nienawiści ku Moskwie”.
Wbrew opinii publicznej rząd Szwecji zachował jednak rozsądek. Wojny nie wypowiedział, a niedobitki polskiego desantu internował i odesłał z powrotem do Anglii – choć powstanie jeszcze trwało. Łapiński nie krył rozgoryczenia: „Wracaliśmy więc tam, skąd wyjechaliśmy przed trzema miesiącami. Nie widząc ziemi ojczystej, przebyliśmy daremnie niezliczone trudy i straciliśmy więcej towarzyszy niż w krwawej walce” – zanotował w swoich wspomnieniach.
Więcej już nie walczył. W tym momencie dobiegał czterdziestki i resztę życia poświęcił publicystyce. W której dość skutecznie budował własną legendę.