Dają po kilka koncertów rocznie, a czasami wcale. Organizatorów nie stać na zatrudnianie kapeli, której muzyka nie mieści się w kanonie, a sam zespół nie mieści się na scenie.

magazyn okładka 3 stycznia 2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Moda na big-bandy wybuchła w latach 30. i 40. XX w., kiedy nastała epoka swingu. Wtedy duże orkiestry jazzowe powstawały jak grzyby po deszczu. Nie dość, że grały głośno, to potrzebowały jeszcze sporo miejsca, aby pomieścić kilkadziesiąt instrumentów. Publiczność wstawała z krzeseł i – rzecz teraz w jazzie niespotykana – dawała się ponieść frenetycznemu tańcowi.
Dzisiaj big-bandy są zjawiskiem przypisanym raczej do muzyki poważnej. Ale nawet pod naszą szerokością geograficzną zdarzają się kapele, które zatrudniają po kilkunastu muzyków. Łączy je to, że nie grają klasycznego jazzu, występują sporadycznie i niechętnie wydają płyty z nową muzyką, na którą nie ma popytu. Agencje koncertowe mają dla nich dobrą radę: „Jak zmniejszycie skład o połowę, spadnie na was deszcz ofert”.
Ale oni są nieprzemakalni.

Grubo mielony razowy gryzie w uszy

Ciężkie, mroczne groove’y, gwałtowne tempa, kaskady dźwięków dalekie od tonalnej poprawności i melodie osadzone na modalnych skalach. Nie jest to muzyka, której słucha się przy kieliszku wina, bo sama ulega zmiennym nastrojom, operując między dramą a euforią. Generalnie ma dawać do myślenia. – Można powiedzieć, że nasze koncerty to jak przeżycie półtoragodzinnego katharsis – tak reklamuje muzykę Power of the Horns (POTH) twórca i lider zespołu Piotr Damasiewicz. Organizatorzy koncertów boją się zapraszać takie zespoły, branżowe media tytułują ich mianem dziwolągów, a publiczność, która nie wie, co ma o tym myśleć, na wszelki wypadek puszcza taką muzykę mimo uszu.
Powstałe w 2007 r. Power of the Horns nie jest typowym zespołem. To w zasadzie miniorkiestra na trąbkę, puzon, pianino, perkusję, dwa basy i trzy saksofony. W sumie dziewięć osób – taki skład figuruje na najnowszej płycie „Polska”, która wprowadza muzycznych śmiałków w meandry free jazzu. O grupie zrobiło się głośno po wydaniu albumu „Alaman”. To 75 minut muzyki na żywo, zagranej żywiołowo, z myślą o wyrobionym słuchaczu, któremu niestraszne niecodzienne harmonie, skomplikowane solówki, erudycyjne dialogi dęciaków i cały ten orkiestrowy sztafaż, który trudno sprowadzić do atmosfery filharmonicznego skupienia. Artyści cieszą się lokalnym rozgłosem, bo – jak twierdzi Damasiewicz – „Alamanem” zachwyciło się kilkadziesiąt osób z branży. A tu potrzeba kilku tysięcy słuchaczy, aby się rozgościć na rynku i wyrobić renomę. O ile w przypadku dziewięcioosobowego (czasami 11-osobowego) big-bandu, który na dodatek serwuje trudną w odbiorze muzykę, jest to w ogóle wykonalne.
Wydaje się, że nie jest, skoro w ciągu 12 lat grupa zagrała niewiele ponad 20 koncertów. – Nasz występ to jak oczekiwanie na wigilię z całą rodziną, która raz do roku zjada karpia – mówi metaforycznie Damasiewicz, bo rozmawiamy w przededniu bożonarodzeniowych świąt. – Nigdy nie byliśmy pupilami branżowych mediów, Polskie Stowarzyszenie Jazzowe niespecjalnie nas akceptowało. Wykonujemy muzykę bliską idiomatyce jazzowej, ale to jednak ostra awangarda. Trudno powiedzieć, że POTH funkcjonuje na rynku. Po prostu spotykamy się i gramy – dodaje.
Wydawać by się mogło, że moda na jazz-bandy wraca i że jest grono słuchaczy zainteresowanych tą muzyką. Trzy lata temu ukazała się płyta „Noc w wielkim mieście” Jana Młynarskiego i Marcina Maseckiego, którzy skrzyknęli artystów do kompletowanej orkiestry i w dużym składzie na instrumenty dęte i smyczkowe nagrali piosenki odwołujące się do tradycji międzywojnia. W ubiegłym roku powtórzyli ten manewr i oddali słuchaczom do rąk „Płytę z zadrą w sercu”. Jazz Band Młynarskiego i Maseckiego nie może narzekać na brak propozycji koncertowych, tymczasem Damasiewicz i spółka grają albo od święta, albo wcale.
– Muzyka Maseckiego i Młynarskiego rozchodzi się jak ciepłe bułeczki, a Power of the Horns to raczej grubo mielony chleb razowy. Nie jestem muzykiem komercyjnym, który wypełni każdą salę koncertową. Obce jest mi również podejście niektórych artystów, którzy nagrywają płytę, a później grają do znudzenia ten sam materiał na dziesiątkach koncertów – wyjaśnia Damasiewicz.
Jest jeszcze jedna przeszkoda – sztab ludzi, który trzeba organizacyjnie ogarnąć. Power of the Horns to formacja złożona z kilku lub kilkunastu osób, a nie klasyczne combo jazzowe. Damasiewicz ma dwa razy więcej współpracowników niż muzyków w tradycyjnym kwartecie czy kwintecie. A już samo utrzymanie stabilności w takim kolektywie nie jest łatwe, bo zespół to suma indywidualności, które wprawdzie stoją na jednej scenie, ale niekoniecznie podążają tą samą drogą muzyczną. W ekipie Damasiewicza są ideowcy oddani głównie POTH i wierni jego stylistyce; są też artyści preferujący muzykę środka, czyli bardziej komunikatywny jazz; są instrumentaliści zanurzeni po uszy w sztuce awangardowej i gwiazdy międzynarodowego formatu, jak Maciej Obara i Dominik Wania, którzy wydają płyty w prestiżowej wytwórni ECM. Utrzymanie takiego bandu kosztuje – wiele czasu, energii, ale i pieniędzy.
– Organizacja dużych składów wymaga wyższych nakładów finansowych oraz bardziej skomplikowanej logistyki, która należy już do rozbudowanego managementu, co zniechęca organizatorów oraz samych muzyków. Przez pewien czas działaliśmy pod skrzydłami firmy ForTune, która miała organizować nam koncerty. Ale wydawnictwo nie było na dłuższą metę zainteresowane naszą promocją. Na rynku trudno działać bez menedżera, który z reguły zarabia o jedno zero więcej niż muzyk. Dokładam więc do tego interesu z własnych pieniędzy – opowiada lider POTH.
Damasiewicz nie jest twórcą anonimowym. W 2013 r. dostał Fryderyka w kategorii jazzowy debiut za nagranie solowego albumu „Hadrony”. Ambitny projekt, sygnalizujący nietypowe jak na jazz skłonności muzyka w szukaniu brzmień bliskich orkiestrze kameralnej opatulonej potężną sekcją dętą i pokropioną melodyjnymi improwizacjami, powstał na zamówienie festiwalu Jazztopad. Tam, gdzie Damasiewicz był mile widziany jako solista, tam niechętnie goszczono kilkuosobowe POTH – ani na wrocławskiej scenie, skąd wywodzi się kapela (Jazz nad Odrą), ani na imprezach, które dbają o promowanie ambitnych zespołów jazzowych niezmanierowanych przez komercję (Jazz Jantar). Zespół skazany jest więc na przychylność nielicznych dziennikarzy (Drugi Program Polskiego Radia zamówił u Damasiewicza zarejestrowaną przez POTH kompozycję „Suita 29”) i organizatorów (grupa skorzystała z zaproszenia na prestiżowe Warsaw Summer Jazz Days i Jazz Jamboree), którzy doceniają drzemiący w nim potencjał. Ale to nieliczne powody do zadowolenia.
Pewien przełom nastąpił w 2018 r. – Do tamtej pory nie miałem zbyt wielu powodów, aby ciągnąć POTH. Wolałem skoncentrować się na karierze solowej, ale zostaliśmy zaproszeni na festiwal do Bremy. Nie było szans, aby pokazać się tam w 12, więc pojechaliśmy w osiem osób. Publiczność przyjęła nas entuzjastycznie. Dziennikarze, którzy nigdy o nas nie pisali, teraz zaczęli dzielić się pochlebnymi opiniami o nas. Okazało się, że część ludzi z polskiej branży jazzowej nie znała naszej twórczości. W Polsce nie mieliśmy już gdzie grać, odbijaliśmy się od drzwi, więc wyjazd do Niemiec był ostatnią szansą, żeby się pokazać na zewnątrz – opowiada.
Na fali tego entuzjazmu POTH wydało album „Polska”, który jest résumé dokonań kapeli, ale też ukłonem w stronę Tomasza Stańki, Krzysztofa Komedy, Tomasza Szukalskiego, czyli odwołaniem do korzeni. Zespół jazzowy oddający cześć polskiej tradycji muzycznej nie powinien dłużej być niewidzialny dla ekspertów, mediów i słuchaczy. Chociaż co do tego nie ma pewności. Była szansa na wydanie „Polski” w słynnym katalogu „Polish Jazz”, ale rozmowy z dużą wytwórnią nie przyniosły zadowalających rezultatów. Kiedy wydawca usłyszał przyjemną dla ucha solówkę Gerarda Lebika na saksofonie tenorowym w utworze „Billy”, bardzo zapalił się do wydania tego materiału. Ale kiedy posłuchał pozostałych kompozycji, znów okazało się, że POTH robi muzykę zbyt wysublimowaną jak na gust zwykłego słuchacza. Jaka jest naprawdę muzyka Piotra Damasiewicza i jego zespołu, będzie można się przekonać 29 kwietnia 2020 r. podczas koncertu w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. W. Lutosławskiego w ramach cyklu „Światowa Scena Jazzu”. O innych występach na razie nic (oficjalnie) nie wiadomo.

Niezidentyfikowany obiekt grający

Z dala od dużych wytwórni trzyma się P. Unity – 10-osobowa paczka muzyków, która kronikarzom polskiej muzyki śni się po nocach jako niezidentyfikowany obiekt grający. Niby to jazz, ale tu i ówdzie spod sterty dźwięków wyrasta tłusty funkowy bas. Niby żeńskie chórki popychają tę muzykę w stronę soulu, ale słychać miejscami hiphopowe wtręty. Grupa powstała dziewięć lat temu, ale początkowo nikt nie przewidywał, że rozrośnie się do monstrualnych rozmiarów. – Nie planowaliśmy robienia big-bandu – potwierdza Jędrzej Dudek, wokalista P. Unity. – Najpierw działaliśmy w kwartecie, ale chcąc funkcjonować w określonej stylistyce muzycznej, zaczęliśmy rozglądać się za nowymi osobami. Żeby zrealizować nowe funkowe i soulowe pomysły, włączyliśmy do składu klawiszowca, pierwsze dęciaki, kolejne wokale i tak z roku na rok robiło się nas coraz więcej – opowiada.
Teraz grają w dziesięcioro, ale nadal czują niedosyt. Jeszcze ktoś do kompletu by się przydał, np. dodatkowy perkusjonalista, aby koncerty brzmiały efektowniej. Bo siłą P. Unity są występy na żywo. Kiedy stają tłumnie przed publicznością, zaciera się granica między estradą a widownią. Ludzie są ośmieleni do interakcji, a muzycy dostają skrzydeł. W kawałkach P. Unity słychać orzeźwiający luz kruszący piosenkowe schematy, bogactwo ciekawych melodii i improwizatorskie zwroty akcji. Tak grał funkowo-soulowy Parliament, jeden z najsłynniejszych big-bandów w muzyce popularnej, bliski gatunkowo kapeli Jędrzeja Dudka. Podobny efekt osiągały też inne zasłużone miniorkiestry: jazzrockowe Shakti włączające do piosenek hinduskie akcenty, awangardowy Art Ensemble of Chicago, który w czasie jednego koncertu potrafił porywająco zagrać na 500 instrumentach, czy serwująca sambę w afrykańskim przekładzie frenetyczna Osibisa. Każdy z tych zespołów szedł w muzyce na żywioł.
Dziesięcioro ludzi na scenie jest w stanie wygenerować mnóstwo energii, kłopot w tym, że grają niewiele koncertów, bo zorganizowanie jednego występu urasta do rozmiarów dużego logistycznego przedsięwzięcia; zwłaszcza jeśli zespół nie gra akurat w Warszawie, skąd pochodzi, tylko musi jechać w Polskę. – Nie możemy podróżować busem, bo prawo jazdy kat. B uprawnia do przewożenia takim pojazdem maksymalnie dziewięciu osób, a nas w zespole jest o jedną osobę więcej. Zwykle więc ktoś dojeżdża samochodem albo czeka już na miejscu. Jeśli organizator koncertu chce nas ściągnąć do innego miasta, sam transport, nocleg i przygotowanie sceny może go kosztować 2 tys. zł. A jeszcze muzykom trzeba zapłacić honoraria. Wielu agentom koncertowym to się nie kalkuluje – uważa Dudek.
Profesjonalny zespół, który liczy się na rynku, nie gra za wpływy z biletów, tylko za z góry umówioną stawkę. Wysokość honorariów to kwestia umowna. Wiele zależy od renomy zespołu. – Kapela z topu bierze za koncert minimum 50 tys. zł. To się rozkłada na wszystkich członków zespołu, razem z ekipą techniczną. Wiadomo, że grupy o niewyrobionej marce zarabiają dużo mniej, ale im więcej osób na pokładzie, tym bardziej uposażenia są windowane. Organizator, który chce mieć u siebie taką miniorkiestrę, musi się liczyć z wydatkiem rzędu 10 tys. zł – szacuje jeden z menedżerów.
Rok temu P. Unity dało około 10 koncertów. Mało? Może i tak, ale były to imprezy dużego kalibru (OFF, Open’er) albo sprofilowane pod konkretny rodzaj muzyki (Soundrive, Up To Date, LDZ Alternatywa), przez co trafił tam świadomy odbiorca. Jednak koncertów powinno być zdecydowanie więcej. – Z tak licznym składem trudno się przebić. Tracimy możliwości grania w różnych miejscach, bo jest nas za dużo. W ten sposób przeszła nam koło nosa okazja pojechania na festiwal do Wielkiej Brytanii. Organizatora nie było stać na zaangażowanie tylu osób – wspomina wokalista P. Unity.
Chociaż zespół funkcjonuje poza mainstreamem, to jednak coś mu zawdzięcza. Dzięki pośrednictwu pracownika dużej wytwórni doszło do spotkania P. Unity z Michałem Urbaniakiem. Wybitny jazzman miał okazję posłuchać kawałów młodszych muzyków i tak się zachwycił, że zaprosił ich do gościnnego udziału w nagraniu albumu „Beats & Pieces”. P. Unity przygotowało dwa numery – „Wasabi Vibe” klimatem nawiązujące do płyty „Funk Factory” Urbaniaka z czasów jego nowojorskiej kariery oraz „P. Lex”, czyli wariację muzyczną na bazie kompozycji „Ilex” z kultowego albumu „Atma” naszego eksportowego jazzmana. – Michał bardzo nas wspierał i rekomendował wielu osobom z branży – opowiada o tej współpracy Dudek. – Od tamtej pory zrobiliśmy duży skok wizerunkowy. Dziennikarze i agenci koncertowi zaczęli nas traktować poważniej – dodaje.
P. Unity wydało do tej pory mini album „Mango” oraz longplay „Pulp”, chociaż muzycy wolą dzielić się dźwiękami na koncertach niż na płytach. Jędrzej traktuje płytę jak wizytówkę albo ulotkę reklamową dla organizatorów, którzy nie mieli okazji posłuchać kapeli na żywo. Fani nie potrzebują tego typu zachęty – wolą przyjść na koncert i jeśli im się spodoba, polecają znajomym muzykę zespołu, który nie mieści się na każdej scenie. Dudek zapewnia, że materiał na następną płytę (w kolejności: na drugą) jest już prawie gotowy i album najprawdopodobniej ukaże się wiosną tego roku. Jednak wejście do studia nagrań wymaga – znowu – posiadania niemałych zasobów finansowych. – Żeby zarejestrować podstawowe warstwy utworów na album tak dużego składu jak nasz, trzeba liczyć się z inwestycją 10 tys. zł. Mówimy o nagraniu samej bazy instrumentalnej, do której potem dogrywamy wokale, dodatkowe syntezatory i inne instrumenty. A do tego dochodzą jeszcze poprawki, miks i mastering – wylicza Dudek.
Średnia wieku w zespole wynosi poniżej trzydziestki. To oznacza, że P. Unity tworzą muzycy dopiero na dorobku, którzy wprawdzie działają pod jednym szyldem, ale nie jest to ich jedyne źródło utrzymania. Wokalistka i puzonista mają etat gdzie indziej, trębacz pracuje jako lektor, reszta udziela się jeszcze w innych zespołach, a sam Dudek – poza tym, że ma drugą kapelę – łapie różne prace dorywcze: bywa didżejem i pomaga ojcu w prowadzeniu baru. Najtrudniej jest od listopada do lutego, kiedy nie ma wielu propozycji grania. Trzeba zacisnąć pasa. Ale dla całej dziesiątki muzyka jest priorytetem. Jeśli muszą zarobić parę dodatkowych groszy, łapią tylko takie okazje, które nie ograniczą im czasu na granie.
– Z biznesowego punktu widzenia próba utrzymania tak dużego zespołu nie jest rozsądna. Wielu ludzi doradza, abyśmy zredukowali skład, co przełoży się na wzrost propozycji koncertowych. My jednak dalej robimy swoje i nie chadzamy na artystyczne kompromisy – zapewnia naczelny głos P. Unity.

Free jazz i Tie Break

Ćwierć wieku – nie licząc po drodze kolekcjonerskiego boksu – trzeba było czekać na nową płytę zespołu Tie Break. Album „The End” zawiera premierowy materiał. Są tu piosenki, freejazzowe odjazdy, rockandrollowe szarże i mantry muzyczne. Wszystko, z czego do tej pory słynął Tie Break, zawsze idący pod prąd. Złożony z oryginalnych osobowości rzucił w latach 80. rękawice środowisku jazzowemu, kontestując wszelkie mody, normy i konwenanse w muzyce. Bo ten tiebreakowy jazz od początku był podejrzany – raził punkową energią, onomatopeicznymi zaśpiewami, afrykańskim groovem i jasnogórską duchowością (zespół wywodzi się z Częstochowy). A jakby tego było mało, potrafił dać czadowy koncert na festiwalu w Jarocinie, ale też zaśpiewać poezję ks. Jana Twardowskiego. Przez zespół przewinęło się ok. 30 muzyków z różnych światów: soulu (Stanisław Sojka), rocka (Andrzej Urny), akademickiego jazzu (Marcin Pospieszalski) czy jazzu spowinowaconego z world music (Mateusz Pospieszalski).
– Nikt nie potrafił zaszufladkować Tie Breaku. I to jest problem muzyki niezdefiniowanej. Chcieliśmy robić coś nowatorskiego, nie podpierać się tym, co już było. Wychowywaliśmy się na lokomotywach jazzu amerykańskiego z lat 60., słuchając Daviesa, Coltrane’a, Colemana czy Sun Ra. Ale oni tylko wskazywali nam drogę – nie pokazali miejsc, w których mamy się zagnieździć – wyjaśnia saksofonista Tie Breaku Mateusz Pospieszalski.
Koncerty Tie Breaku trwały nawet po cztery, pięć godzin. Jedni muzycy przychodzili, drudzy odchodzili, trzeci na moment doskakiwali. Skład tej orkiestry był płynny i nigdy nie potrzebował lidera. Młode pokolenie jazzmanów wniosło do muzyki rewolucyjny zapał, świeżość i wiele nowatorskich pomysłów niepasujących do kanonu. Starsi artyści – poza nielicznymi wyjątkami – sekowali żółtodziobów. Wytykali im, że grają zbyt krzywo, a przy ich muzyce – jak złośliwie dopowiadali sami młodzi, szydząc z weteranów jazzu utuczonych na graniu w knajpach za granicą – nie da się jeść kotletów.
Poza Tie Breakiem powstało w tamtym czasie wiele pokrewnych acz efemerycznych projektów, zasilanych przez muzyków z tego samego kręgu, jak Pick Up, Free Cooperation czy Young Power. W tym ostatnim jazzrockowym big-bandzie grali wszyscy ze wszystkimi. W nagraniu trzeciej płyty „Man Of Tra” uczestniczyło aż 16 muzyków plus zaproszeni goście, a wśród nich m.in. Tomasz Stańko i Michał Urbaniak – jazzmani starej daty, którzy nie bali się zadawać z młodymi. O ile Tie Break był jazzową awangardą, o tyle Young Power grało muzykę nowatorską, ale bardziej schematyczną i przystępną dla ludzi, chowając jazz za funkowym parawanem, przyprawiając symfoniczny soul szczyptą hip-hopu, ale też testując, czy przy użyciu instrumentów dętych można zrobić popowy przebój do radia. O środowisku jazzmanów wyklętych mówiono „generacja Young Power”.
Dlaczego Tie Break, mimo wielu wybitnych muzyków w składzie, nie zapadł w zbiorowej pamięci słuchaczy? – Nie zawracaliśmy sobie głowy marketingiem tak jak choćby grupa Miłość, która również grała free jazz, ale wymyśliła sobie na to chwytliwą nazwę „yass”. Nasza muzyka była zbyt inna i zbyt nowa, więc ludziom trudno było ją do czegoś odnieść. Gdybyśmy nazwali ją np. yass break, słuchacze wiedzieliby, że to konkretny nurt. Ale nas bardziej interesowała muzyka od marketingu – tłumaczy Mateusz Pospieszalski.
Po nagraniu kilku płyt na przełomie lat 80. i 90. Tie Break zaprzestał aktywności fonograficznej. Można go było usłyszeć tylko na koncertach i to okazjonalnie. Wydanie płyty „The End” też nie zwiastuje dużej trasy koncertowej. Grupa pewnie ograniczy się do pojedynczych występów. – Cieszymy się muzyką. Gramy, tworzymy, walczymy o coś. Ale jeśli po 10 latach nie można się z tego utrzymać, wszyscy idą grać tam, gdzie są pieniądze – mówi Pospieszalski, dziś filar Voo Voo.
Tytuł albumu „The End” trzeba pojmować wieloznacznie. Z jednej strony jest dedykowany zmarłym przyjaciołom zespołu, z drugiej – może być klamrą spinającą cały dorobek Tie Breaku, który wprawdzie nie sili się na podsumowania, ale jeśli po raz kolejny nie uda mu się przebić na rynku, nikt, pomny tytułu płyty, nie powie, że tego nie dało się przewidzieć.