Polacy – mimo kłótni – są z grubsza dogadani co do królów i wieszczów. Słowacja wciąż próbuje ustalić swoją przeszłość
/>
/>
Kiedy myślę o Słowacji, przypomina mi się ten fragment z „Przygód dobrego wojaka Szwejka” Jaroslava Haška, w którym Szwejk opowiada o rozmaitych szaleńcach napotkanych w domu wariatów, w tym o panu, który klarował mu, „że wewnątrz kuli ziemskiej znajduje się jeszcze jedna, daleko większa od zewnętrznej” (przeł. Paweł Hulka-Laskowski). Nie uważam oczywiście Słowacji za dom wariatów, Szwejk też niewiele miał ze Słowacją wspólnego (wyjąwszy to, że w trzecim tomie powieści jego pułk zmierza na front przez Górne Węgry). Chodzi o skojarzenie innego rodzaju: otóż Słowacja zawsze wydawała mi się większa od tego skromnego skrawka ziemi, który mapy Europy Środkowej lokują w łuku Karpat. Znacznie większa.
Spostrzeżenie to w pierwszej kolejności zawdzięczam najpewniej temu, że przez lata poruszałem się po Słowacji głównie pieszo – zwykle górskimi ścieżkami, którymi chodzi się wolno.
Ale można to przekonanie o słowackiej wielkości zakamuflowanej w skromnym opakowaniu potraktować także jako metaforę: Słowacja na niewielkim terytorium, poszatkowanym przez góry i rzeki, skrywa niesłychaną, często przedziwną mozaikę kultur, religii i narodów, a co za tym idzie – osobliwy mętlik pamięci historycznej, gąszcz ścierających się narracji. Skrywa także ogromny potencjał.
„Jesteśmy spadkobiercami nie tylko chłopskich rebeliantów, ale też panów na zamku, mieszczan, biskupów, kupców, celników, karczmarzy, prostytutek, figlarzy, zbójników (nawet tych, którzy brali tylko bogatym, bo biednym nie było co brać). Jesteśmy spadkobiercami i na wiele sposobów następcami nadwornych błaznów, naukowców, najemników, kapitanów, palatynów, rzemieślników i nadętych mieszczan. I dalej: Celtów, Germanów, Słowian, wszystkich barbarzyńskich plemion, które pustoszyły wioski oraz miasta i gwałciły tamtejsze kobiety. Podobnie sprawa się ma z Niemcami, Węgrami, Rusinami, Chorwatami uciekającymi przed Turkami, greckimi kupcami i włoskimi kamieniarzami, którzy budowali nasze katedry w niemieckich miastach. Bierzemy odpowiedzialność za galicyjskich Żydów i czeskich emigrantów. Wszyscy, których wymieniłem, oraz tysiące innych tworzyli kształt tego kraju dzięki swojej pracy i broni; coś zbudowali albo pozostawili po sobie rażącą pustkę. Wzięliśmy odpowiedzialność za rząd, a wraz z nim za całe brzmię niepodzielnej przeszłości; nie jesteśmy spadkobiercami ani tych najlepszych, ani najgorszych tradycji, ale wszystkiego, co się tutaj wydarzyło i co pozostawiło swój ślad; czasem jesteśmy nawet smutnymi dziedzicami tego, co mogło się zdarzyć, miało się stać, ale niestety nie ujrzało światła dziennego” – pisał wybitny słowacki historyk Ľubomír Lipták (1930–2003) w eseju „Miejsce Słowacji na scenie europejskiej historii” (jego eseje – w wyborze i przekładzie Magdaleny Bystrzak – ukazały się w tym roku po polsku).
Nie jesteśmy panami naszego świata
Miałem niecałe 18 lat, kiedy w 1991 r. pierwszy raz przekroczyłem – w Barwinku – granicę ówczesnej Czeskiej i Słowackiej Republiki Federacyjnej (kończyła się wówczas, o czym naturalnie nie miałem pojęcia, tzw. wojna o myślnik, spór o nazwę wspólnego kraju Czechów i Słowaków, którą ci drudzy pragnęli zmienić tak, by odzwierciedlała równy i osobny status Czech i Słowacji; była to kłótnia schyłkowa i służąca w gruncie rzeczy wynegocjowaniu warunków rozwodu). Zjeżdżałem autobusem z Przełęczy Dukielskiej do Svidníka, dziwiłem się pomnikowi kopulujących czołgów i, ogólnie rzecz ujmując, niezupełnie wiedziałem, gdzie jestem ani czego się spodziewać. Słowacja okazała się zagadką – krainą miękkiego, dźwięcznego języka (to piękne „r” w miejsce naszego „rz”!), koszmarnych blokowisk wzniesionych na wzgórzach niczym zamki, przepastnych lasów, dymiących, starych fabryk wciśniętych w górskie doliny, pozacieranych węgierskich napisów na nagrobkach, sennych, miłych ludzi o prowincjonalnych uśmiechach, romskich żulików kopiących krawężniki, a także – co ciekawe – licznych rdzewiejących furgonetek i ciężarówek porzuconych w zaroślach.
Poznawałem ją po kawałku – najczęściej od strony przepastnych lasów. Nigdy, z uwagi na turystyczne przeludnienie, nie pojechałem w tamtejsze Tatry: w Słowacji zachwycała mnie dzicz, wioski przycupnięte strachliwie u wrót potężnych dolin, możliwość spędzenia wielu dni bez napotkania ludzkiej istoty. Wiele lat później uświadomiłem sobie, że to całkowite przeciwieństwo Czech, w których dzicz jest oswojona, bezpieczna i nieodległa.
Z reguły trudno wyciągać wnioski o charakterze narodowym na podstawie pejzażu, ale przypadek Słowacji wydaje się szczególny. „Słowacka przyroda jest dzika i budzi strach, w słowackich górach można zabłądzić i zginąć, to królestwo niedźwiedzia, a nie człowieka. (...) Słowacka ostrożność wobec przyrody i strach przed jej siłą to część pamięci narodowej mająca istotne konsekwencje o charakterze metafizycznym. Ludzie podświadomie uznają istnienie jeszcze innego świata niż ten ich – świata, którego nie mają pod kontrolą, który ich przerasta, jest od nich potężniejszy i istnieje sam dla siebie” – pisze słowacki (choć Czech z pochodzenia) intelektualista i dziennikarz Martin M. Šimečka w książce „Słowacja. Dzieje obojętności”. „W czasach, gdy Słowacy musieli jeszcze walczyć z przyrodą o własną przestrzeń do życia, lęk przed naturą w oczywisty sposób sprowadzał ich do kościoła. Dziś ten lęk pozostaje w podprogowej świadomości i wraz z historyczną pamięcią małego narodu, którego nawet samo istnienie było wielokrotnie zagrożone, prowadzi do prostej, a zarazem metafizycznej konstatacji: nie jesteśmy absolutnymi panami naszego świata. Wydaje mi się, że z tej świadomości bierze się dwoistość słowackiego charakteru: to zdrowy realizm oparty na pewnej pokorze i niezdrowy kompleks niższości. Obie te cechy można zrozumieć”.
Dodajmy jeszcze do tego słowacki hymn do słów XIX-wiecznego poety Janka Matúški – „Nad Tatrou sa blýska / hromy divo bijú. / Zastavme ich bratia, / ved' sa ony stratia. / Slováci ožijú” (w przekładzie Józefa Waczkowa: „Nad Tatrami błyska, gromy dziko biją, / choć one przepadną, wiecie, bracia, snadno – / Słowacy ożyją!”. Ľubomír Lipták komentuje te zwrotki z fascynującą trafnością: „Mieszkańcy Słowacji nigdy nie byli pasywną masą, która z pokorą przyjmowała na swoje barki kolejne nieszczęścia. Miecz, broń, proch i ołów stanowiły integralną część kultury naszego kraju, podobnie jak pług. Jednakże fakt, że nie tkwiliśmy najzwyczajniej na granicy dwóch grup etnicznych, narodów i państw, lecz zbyt często figurowaliśmy na pograniczu dwóch wielkich «światów», sprawił, że siły, które mogłaby z siebie Słowacja wykrzesać, były zbyt słabe, by kierować własnym losem. W ten sposób można interpretować metaforę zawartą w pierwszej zwrotce naszego hymnu narodowego, która – choć powstała jako bezpośrednia reakcja na ucisk narodowościowy w ubiegłym stuleciu (historyk pisał te słowa w 1969 r. – red.) – ma najprawdopodobniej szersze znaczenie: Tatry kontrolują siły natury – coś ogromnego i nie do powstrzymania, a nadzieja opiera się głównie na wierze, uświęconej wielowiekowym doświadczeniem, że siły «przestaną» nami miotać, znikną”.
Gdzie rzucić kotwicę pamięci
Wydeptując słowackie ścieżki, zacząłem zauważać, że Słowacja – niepodległa od 1993 r. – toczy jakiś wewnętrzny, tożsamościowy bój. Z jednej strony był to bój o symboliczne wydostanie się spod czeskiej kurateli, tyleż politycznej, ile kulturowej. Z drugiej zaś: pragnienie, by się samookreślić, odnaleźć korzenie, ulokować swoją zbiorową pamięć w jakimś stabilnym, wartościowym konkrecie historycznym. Nie bez powodu to nacjonalistyczny populista, „swój chłop” Vladimír Mečiar zwyciężył w latach 90. w walce o słowackie polityczne emocje – oczywiście Mečiar, prócz tego, że był niezdolny do zawierania kompromisów i nieustająco dążył do konfrontacji oraz poniżania przeciwników politycznych za wszelką cenę (co ostatecznie przyczyniło się do jego klęski), miał ten sam problem, co reszta słowackiego społeczeństwa: brak mu było jasnego, legitymizującego punktu odniesienia w przeszłości.
Przed ogłoszeniem niepodległości Słowacja zaliczyła tylko sześć lat jako – w teorii – samodzielny kraj, ale było to sześć lat hańby między 1939 a 1945 r., gdy państwem rządziła HSLS (Hlinkova slovenská ľudová strana — Słowacka Ludowa Partia Hlinki) pod kierownictwem prezydenta księdza Jozefa Tisy. Słowacja pozostawała wówczas wzorcowym państewkiem satelitarnym III Rzeszy, autorytarną „dyktaturą proboszczów” i faszystowskich bojówek (Hlinkova Garda). Musiała wprawdzie płacić Niemcom za wywózkę słowackich Żydów, ale sfinansowała to ze sporym zyskiem z „aryzacji” majątków wysiedlanych obywateli wyznania mojżeszowego.
Wcześniej Słowacja nie istniała jako samodzielny byt polityczny – we wczesnym średniowieczu była mgławicowym fragmentem Państwa Wielkomorawskiego, potem zaś stanowiła północne rubieże królestwa Węgier. W pewnym momencie, na spółkę z Chorwacją, Siedmiogrodem i terenami na północny zachód od Balatonu w zasadzie b y ł a nawet Węgrami, gdy Turcy osmańscy przez 150 lat (w XVI i XVII w.) okupowali centralne i południowe połacie państwa węgierskiego razem z Budą i Pesztem; Bratysława, czyli wówczas Pozsony (w polszczyźnie: Preszburg, Preszpork, Pożoń), służyła za zastępczą stolicę. Z grubsza od początku XVIII w. na Słowacji (jako części Węgier) panują Habsburgowie. Język słowacki zna zresztą dwa określenia na Węgry: dawne królestwo węgierskie, m.in. ze Słowacją na pokładzie, to Uhorsko. Okrojone do ścisłych granic etnicznych Węgry po traktacie w Trianon to Maďarsko. Dwa różne kraje.
Starszy brat i ten młodszy
Na chwilę przed tym, nim wynaleziono słowacki naród, wynaleziono język słowacki. Pod koniec XVIII w. przez Europę szła fala politycznych reform, oświeceniowych ambicji dydaktycznych i wczesnoromantycznych emocji związanych z odkrywaniem rdzennej, ludowej mądrości. W ten proces, na ziemiach słowackich zwany odrodzeniem narodowym, w początkach kolejnego stulecia włączają się Czesi. „Czeska inteligencja poznawała Słowację (...), jeżdżąc tam systematycznie od lat 30. XIX wieku. Podróże na wschód stały się w tym czasie ulubionym celem wakacyjnych wyjazdów czeskich studentów, z których miała się wkrótce zrodzić polityczna generacja roku 1848” – zauważa Pavel Kosatík w książce „Czeskie sny” (Książkowe Klimaty 2014, przeł. Elżbieta Zimna), poświęconej m.in. geopolitycznym marzeniom naszych południowych sąsiadów. „(...) Z artykułów pisanych do gazet oraz z listów podróżników wyłaniał się taki sam obraz Słowacji: wszyscy odnosili wrażenie, że odkryli dziewiczy kraj, nieskażony cywilizacją (...) Starszy czeski (...) postanowił pomóc młodszemu w walce z węgierską dominacją”.
Te fantazje – po długim, krętym i wypuszczającym boczne gałązki (choćby boczne gałązki tradycyjnej, a słabo dla Polaków zrozumiałej rusofilii) procesie ideowym, w który trudno się tu wgłębiać – doprowadziły w końcu po kolejnych siedmiu dekadach do powstania państwa czechosłowackiego. To i tak był skok na głęboką wodę: dość powiedzieć, że jesienią 1918 r., a także wiosną roku 1919 nikt na Słowacji nie wiedział, gdzie przebiega południowa granica kraju. Nie dlatego, że był to problem polityczno-strategiczny, ale dlatego, że owa granica nigdy tam wcześniej nie istniała.
Od początku też relacja między Czechami a Słowakami, czy to na etapie „wzajemności słowiańskiej”, czy to na etapie konstruowania wspólnej państwowości, nie była równorzędna. Wspomniana wojna o myślnik była tylko końcowym akordem sporów o to, czy Słowacja zasługuje na bycie politycznie, językowo, kulturowo i gospodarczo „młodszym rodzeństwem”. W istocie Czechy realizowały w krainie nad Wagiem i Dunajem swój miękki projekt kolonizacyjny, aby częściowo uniezależnić się od niemieckiego zagrożenia, często nie pojmując ani lokalnej klanowej specyfiki, ani szczerego słowackiego katolicyzmu, ani stosunkowo świeżych emancypacyjnych ambicji małego narodu. Kosatík: „Czesi po prostu przyjęli za własne oficjalne państwowe stanowisko, według którego Czechosłowacja powstała poprzez odrodzenie historycznego państwa Czechów, do którego przyłączyła się później Słowacja. Czesi postanowili nie widzieć i nie słyszeć, że Słowacy liczyli na coś innego – że w nowym państwie wreszcie uda im się to, co nie udało się pod rządami Węgrów: rozwinąć własną narodowość i umocnić ją powstaniem własnego państwa”. Dostrzegało to w dwudziestoleciu międzywojennym wielu czeskich publicystów, choćby legendarny dziennikarz i redaktor Ferdinand Peroutka. Ale zaraz przyszły lata 30. – i Europa osunęła się w czerń napędzaną totalitarnym paliwem; było już za późno.
Šimečka tymczasem zauważa w swojej książce, że nawet w tak spetryfikowanej, centralnie zarządzanej strukturze jak powojenna Czechosłowacka Republika Socjalistyczna, zwłaszcza w okresie trwającej dwie dekady tzw. normalizacji (czyli represji wymierzonych w buntowniczą elitę) po 1968 r., pojawiały się istotne różnice między zachodem a wschodem: słowacki komunizm był inny od czeskiego. „«Normalizacja» w Czechosłowacji mogłaby być przykładem dla studium, jak ta sama idea w tym samym systemie może stworzyć dwie różne rzeczywistości. (...) W Czechach «normalizacja» przebiegła zgodnie z planem. Elita intelektualna z chirurgiczną precyzją została odcięta od reszty społeczeństwa, a na zwolnione w ten sposób miejsca przyszli dublerzy drugiej kategorii (...). Wyglądało to na duchowe samobójstwo, które Czesi popełnili sami — co prawda pod naciskiem, ale bez oporu. Słowacy przeciwnie — od początku stawiali opór i dali Czechom lekcję sprytu. Zrealizowali wprawdzie narzucony przez Husáka limit wyrzuconych z partii i z pracy osób, ale natychmiast większą część intelektualnej elity schowali w bibliotekach, redakcjach pozbawionych znaczenia czasopism czy instytutach badawczych z nic niemówiącymi nazwami”.
Dlaczego tak się stało i jakie miało to znaczenie dla słowackiego społeczeństwa po 1989 r.? Šimečka stawia ciekawe hipotezy: nie chodziło o bunt przeciw komunizmowi, bo komunizm na Słowacji cieszył się szeroką aprobatą społeczną jako nośnik modernizacji i wzrostu poziomu życia. Być może chodziło o wspomnianą już klanowość, „kulturowy kod plemienia z kokonem więzi rodzinnych”. A niewykluczone, że „słowaccy komuniści kierowali się instynktem małego i młodego narodu, który chroni swą cienką warstwę intelektualnej elity, bo bez niej znów spadłby do poziomu plemienia. Ale jednocześnie – w zamian za to wsparcie – wymagali od elity posłuszeństwa”.
All for Ján
/>
Martin M. Šimečka, „Słowacja. Dzieje obojętności”, przeł. Andrzej S. Jagodziński, Universitas 2019
Clou całej tej opowieści tkwi w tym, że słowacka tożsamość jeszcze się nie ustaliła. Lipták używa do opisu tego procesu in statu nascendi historii pomników na terytorium Słowacji (rewelacyjny esej „Roszady na piedestałach”): żaden pomnik nie zna dnia ani godziny, każdy historyczny zwrot przynosi nowe zastępy kamiennych głów. Polacy – mimo kłótni – są z grubsza dogadani co do królów i wieszczów. Słowacja wciąż próbuje ustalić swoją przeszłość.
Można też na tę sprawę spojrzeć oczami reportera. Andrej Bán w tomie reportaży „Słoń na Zemplinie. Opowieści ze Słowacji” wykonuje dość specyficzny manewr – opowiada swoim czytelnikom o tym, że ich kraj nie jest mirażem. Książka była oczywiście pisana dla słowackiego odbiorcy, relacjonuje zaś historie peryferyjne, małomiasteczkowe, lokalne. Kiedy na Słowacji na początku 2018 r. nasłany przez biznesmena Mariána Kočnera płatny zabójca zamordował dziennikarza Jána Kuciaka i jego narzeczoną, a potem zaczęto rozmawiać o korupcyjnych związkach rządzącej partii Smer z włoską mafią, ówczesny premier Robert Fico powiedział, że to absurdalne przypuszczenie, jakoby mafia mogła mieć jakiekolwiek interesy na wschodzie Słowacji, bo przecież tam nic nie ma. Książka Bána jest właśnie o tym: sprawdza, czy coś tam jednak jest.
Ľubomír Lipták, „Słowacy. Stulecie dłuższe niż sto lat”, przeł. Magdalena Bystrzak, Międzynaro dowe Centrum Kultury 2019
Sprawdza i znajduje pasożytniczą pajęczynę lokalnej nomenklatury powiązanej z partią Smer, bezprawne wyłudzenia unijnych dotacji, ale też terytoria, o których centrala całkiem zapomniała: wyludniające się, zubożałe, wycieńczone latami ultraliberalnych reform, głosujące na populistów i nacjonalistów w geście desperacji i rozpaczy.
Teksty Bána formułują w literackim języku reportażu to, co Šimečka nazywa erozją obojętności – przebudzenie się słowackiej obywatelskości w reakcji na lata potransformacyjnych zaniedbań, korupcji i politycznej nijakości, która nie przyniosła ludziom żadnego sensownego zestawu narodowych pryncypiów. „Społeczeństwo słowackie dyskutuje dziś jak małe dziecko, które wreszcie nauczyło się mówić i teraz nawet na chwilę nie potrafi zamknąć ust” – zauważa Šimečka. Na fali szoku i społecznego oburzenia po morderstwie Kuciaka i PR-owskiej katastrofie władzy w reakcji na te wydarzenia proces dziejowy znacznie przyspieszył. „Kiedy we wrześniu 2017 roku skończyłem pisać książkę, chciałem w niej pokazać zmiany, jakie przeżywa nasze społeczeństwo. Bo naród, który miał wszczepioną obojętność na swój własny los – ponieważ historia utwierdzała go w przekonaniu, że i tak nie ma na nic wpływu – nagle zaczął się zajmować samym sobą w całkiem nowy sposób. (...) Wiedziałem, że to tylko kwestia czasu, kiedy owe zmiany znajdą odzwierciedlenie w życiu publicznym kraju. Nie przyszło mi jednak do głowy, że może się to stać tak szybko. Oczywiście nie oznacza to, że zło, o którym mówi Zuzana Čaputová (działaczka obywatelska, prawniczka, od marca 2019 r. prezydentka Słowacji – red.), jest już skazane na porażkę. Siły są bowiem wyrównane”.
Mnie z kolei przychodzi do głowy myśl, że Słowacja może pokazać całej Środkowej Europie – Czechom, Węgrom, Polsce – drogę wyjścia z ideowej nędzy, w jakiej znalazł się nasz region.
Kiedy w 1992 r. wróciłem na Słowację, na pierwszym napotkanym wiadukcie zobaczyłem wymalowane sprayem hasło: „MEČIAR JE KOKOT”. Tłumaczcie to sobie, jak chcecie.