Skutki polityki historycznej odczuwamy nieustannie, po każdym zetknięciu rządzących z przeszłością
Magazyn DGP. Okładka. 8.11.2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Prowadzenie polityki historycznej przypomina zmagania z nazwą ulicy w Żyrardowie. W 1977 r. władze PRL uznały, że powinna nosić miano Jedności Robotniczej. Można podejrzewać, że chodziło o upamiętnienie kongresu, na którym z PPR i PPS powstała PZPR.
Wywodzący się z PiS prezydent Żyrardowa postanowił ulicę zdekomunizować. W radzie miasta zmianę nazwy na gen. Augusta Fieldorfa „Nila” udało mu się przeforsować w 2017 r., lecz kilka miesięcy później prezydenta Wojciecha J. (już bezpartyjnego) zatrzymało CBA pod zarzutem ustawiania przetargów na zakup miejskich nieruchomości. Dzięki temu szansę odbicia ulicy zyskał utworzony w tym celu Komitet Obywatelski. Sądową sprawę wygrał, lecz w radzie miasta dominował PiS, więc wniosek upadł. Teraz większość ma PO, która przywróciła ulicy dawne miano. W uzasadnieniu napisano, że „jedność stanowiła i stanowi nasze dziedzictwo kulturowe. Jest w głębokiej niezaprzeczalnej robotniczej tradycji naszego miasta”.
Zastąpienie zamordowanego przez stalinowskich oprawców dowódcy Kedywu AK kojarzącą się z PZPR robotniczą jednością wywołało skandal. Sympatyzujące z prawicą media podniosły larum o nadciągającej „rekomunizacji”. Ale i wśród opozycji widać poczucie niesmaku. Tymczasem pechowi mieszańcy Żyrardowa, stając się mimowolnymi ofiarami wojny o pamięć, przez długie lata nie będą mieć pewności, przy jakiej ulicy mogą się pewnego dnia obudzić.
I tak w Polsce jest niemal ze wszystkim, co dotyczy przeszłości.

Wszechobecna polityka historyczna

Polityka historyczna była przez wiele lat III RP terminem wyklętym – związanym z narodową prawicą, bliskim sympatyzującym z nią historykom i publicystom. Dla liberałów i lewicy ów termin był synonimem manipulowania faktami, zakłamywania przeszłości i promowania nacjonalizmu. „Konsolidowanie własnego społeczeństwa i budowanie jego tożsamości poprzez sięganie do historii jest bardzo niebezpieczne, co pokazały wojny bałkańskie. Na Bałkanach po rozpadzie Jugosławii zaczęto budować wspólnoty narodowe, odwołując się do polityki historycznej” – ostrzegał 30 września 2005 r. prof. Janusz A. Majcherek na łamach „Gazety Wyborczej”. „Jedyne, co ma nam do zaproponowania »polityka historyczna«, to odrobina partyjnej polityki i obrona wspólnoty zbudowanej wokół mgławicowej »swojskości«. I bardzo dużo lęku” – dodawał w „GW” 7 kwietnia 2006 r. historyk i socjolog Adam Leszczyński.
Ale zła sława tego pojęcia zupełnie nie przeszkadzało w prowadzeniu polityki historycznej przez obóz postsolidarnościowy od początku lat 90. Wówczas kształtowały ją lęki przed nadmiernym odsłonięciem przeszłości z czasów PRL. Rządzący bali się wzbudzenia w społeczeństwie chęci, by pociągnąć do odpowiedzialności winnych komunistycznych zbrodni oraz ujawnić fakty mogące stawiać w złym świetle kompromis zawarty przy Okrągłym Stole. Dlatego archiwa SB zatrzaśnięto na głucho, a postulaty rozliczania przeszłości spychano na margines życia publicznego.

Jak najszybciej do zapomnienia

W 1993 r. emisariusz rządu RP na uchodźstwie, a potem wieloletni dyrektor Rozgłośni Polskiej RWE Jan Nowak-Jeziorański niespodziewanie poszedł pod prąd oficjalnej narracji historycznej. Razem z 28 dawnymi kolegami z AK – m.in. Stanisławem Jankowskim „Agatonem”, Stanisławem Broniewskim „Orszą”, Tadeuszem Gierymskim „Konradem" – w liście otwartym do władz III RP zaapelował: „Przyszłość Polski wymaga, aby pokolenia, które nie doświadczyły na sobie zbrodni i nieszczęść, jakie w niedawnej przeszłości spadły na nasz kraj, poznały prawdę historyczną, która tak długo była fałszowana i ukrywana”. Już w pierwszym punkcie listu otwartego domagali się „uchwalenia w trybie przyspieszonym już istniejącego projektu ustawy, która stworzyłaby jasne ramy prawne, pozwalające na pociągnięcie do odpowiedzialności karnej sprawców zbrodni przeciwko narodowi polskiemu, popełnionych w okresie Polski Ludowej”. Przedstawicieli komunistycznego reżymu – wedle autorów listu – winien osądzić specjalnie w tym celu powołany Trybunał Nadzwyczajny.
Nowak-Jeziorański i jego koledzy cieszyli się powszechnym szacunkiem, więc nikt nie śmiał podważać autorytetu bohaterów – dlatego ich list po prostu zignorowano. Dyskusja, a tym bardziej realizacja postulatów, oznaczałaby rewolucję w ówczesnej polityce historycznej. Na jakich fundamentach się opierała, streścił Stefan Bratkowski w polemicznym eseju „O mądrość narodową Polaków”, opublikowanym w „Gazecie Wyborczej” 2 lutego 1993 r.
Autor przytaczał w nim kolejne argumenty przeciwko rozliczaniu przeszłości. „Mielibyśmy ścigać i sądzić starców (najmłodsi z nich mają powyżej 65 lat!). Nie wiemy, jak przeżyli swoje lata po zbrodniach stalinizmu” – podkreślał. „Ba, nawet publikowanie list owych przestępców z ujawnieniem dokonanych zbrodni nasuwa poważne wątpliwości – kara nie dotknie już ich samych, lecz głównie ich dzieci i dalsze potomstwo. Te dzieci nie zawsze wiedzą nawet, że ich ojcowie byli potworami” – dodawał troskliwie Bratkowski. Poza tym procesy oprawców „czyniłyby ich niezasłużonymi męczennikami, zwłaszcza, jeśliby który z nich przypłacił zdrowiem lub życiem”. Co do stawiania przed sądem nieco młodszych członków PZPR Bratkowski stwierdzał: „To nie sam Michnik wielkodusznie przebacza prześladowcom, to większość polskiej opinii publicznej, jak wynika z kilku badań, ocenia rolę Jaruzelskiego pozytywnie – i nie dlatego, że ktokolwiek tęskni za jego władzą, lecz dlatego, że bez tych generałów mogło dojść do przelewu krwi na skalę wręcz niewyobrażalną”.
Nie da się zaprzeczyć, że taką właśnie pamięć o osobie generała wykreowała najpierw propaganda schyłku PRL, a następnie najbardziej wpływowe media III RP.

Koszmar liberałów

Pierwsze próby innego prowadzenia polityki historycznej nastąpiły za rządów AWS (1996–2001) i po objęciu stanowiska prezydenta Warszawy przez Lecha Kaczyńskiego. Powołane wówczas do życia Instytut Pamięci Narodowej oraz Muzeum Powstania Warszawskiego miały przełamać dominującą narrację. Na początku wydawało się to niemożliwe – Powstanie Warszawskie pozostawało więc wedle niej zbiorowym samobójstwem stolicy. Natomiast upowszechnienie wiedzy o zawartości archiwów z czasów PRL wzbudzało lęk, bo ujawnienie esbeckich papierów miało przynieść osobiste tragedie milionom Polaków. Nawet to, że były szef MSW gen. Czesław Kiszczak przestanie kiedyś być „człowiekiem honoru”, wydawało się kompletnie nierealne.
Minęło ledwie kilkanaście lat i runęły wszystkie te pewniki. Dziś powstanie z 1944 r. jest świętością narodową, z kolei im dalej od wprowadzenia stanu wojennego, tym więcej ludzi uważa generałów Wojciecha Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka za zdrajców wiernie służących Kremlowi. Całościowy obraz czasów Polski Ludowej uległ zmianie, a za tym poszła wymiana bohaterów w narodowym panteonie. Prawica może gratulować sobie sukcesu, bo po trzech dekadach od odzyskania przez Polskę pełnej suwerenności to jej narracja święci triumfy.
Polityka historyczna z pierwszej dekady istnienia III RP, którą kreowali politycy UD do spółki z postkomunistami z SDL, znalazła się na marginesie. Znamienne, że w jej demontowaniu długi czas PiS szedł ręka w rękę z Platformą. Dopiero gdy formacja Jarosława Kaczyńskiego przejęła władzę, zbliżone spojrzenia na przeszłość nagle diametralnie się rozjechały. Przy czym PiS twardo trzyma się tożsamościowych fundamentów, natomiast PO zupełnie nie wie, jak odnaleźć się w nowej sytuacji. Gloryfikowanie niepodległościowych zrywów oraz ich bohaterów, przywracanie pamięci o ofiarach PRL i antykomunizm to wpisywanie się w narrację historyczną PiS. Stanięcie w kontrze oznacza stopniowe orbitowanie w stronę, gdzie od trzech dekad stoi postkomunistyczna lewica. Natomiast próby znalezienia trzeciej drogi owocują nieciekawymi estetycznie szpagatami.
Najlepiej ten rozkrok da się zaobserwować w Warszawie – a to za sprawą ustawy z 1 kwietnia 2016 r. o zakazie propagowania komunizmu lub innego ustroju totalitarnego przez nazwy budowli, obiektów i urządzeń użyteczności publicznej. Prawo, stanowiące sztandarowe osiągnięcie polityki historycznej PiS, pozwoliło wojewodzie mazowieckiemu na zmianę nazw 50 stołecznych ulic. Zaledwie kilka lat temu dla Platformy nie do przyjęcia było uhonorowanie w stolicy własną ulicą Lecha Kaczyńskiego. Teraz władze miasta stoczyły przed Wojewódzkim sądem administracyjnym walkę o ocalenie pamięci Hanki Sawickiej i Henryka Sternhela – zapomnianych członków Gwardii Ludowej. Batalię wygrano, bo sąd anulował zmiany nazw wszystkich 50 ulic, a NSA odrzucił skargi kasacyjne wojewody.
Radykalny zwrot w miejskiej polityce historycznej (promowanie jednych postaci historycznych kosztem innych jak najbardziej zasługuje na to określenie) okazał się dla Rafała Trzaskowskiego trudnym doświadczeniem. Nowy prezydent stolicy wybrał więc szpagat. Na jego wniosek anulowane przez WSA zmiany nazw sześciu ulic zostały przez radnych przywrócone. W historycznym panteonie, zaakceptowanym przez warszawską PO, znaleźli się Grzegorz Przemyk, Komitet Obrony Robotników, Zbigniew Romaszewski, Bohaterowie z Kopalni Wujek, Stanisław Pyjas oraz Danuta Siedzikówna „Inka”. Dlaczego akurat te postacie okazały się godne własnych ulic, a już nie np. pisarka Zofia Kossak-Szczucka, uhonorowana medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata za ratowanie polskich Żydów, współtwórczyni Żegoty, pewnie nie wie nikt.

Zawrót głowy w światowym stylu

Cztery lata temu za kształtowanie polskiej polityki historycznej wziął się PiS – po raz pierwszy rządzący wydawali się świadomi czekającego ich wyzwania, a jednocześnie dzierżyli w rękach narzędzia potrzebne do skutecznych działań. Postawili sobie też bardzo ambitne cele, sięgające daleko poza granice III RP. Polskie państwo miało zadbać już nie tylko o edukację obywateli, lecz także o nasz historyczny wizerunek na arenie międzynarodowej. „Polska historia, która powinna być królową pamięci świata, stała się w ostatnich 25 latach wygodnym chłopcem do bicia” – mówił premier Mateusz Morawiecki podczas konferencji Polityki Insight „Ryzyka i Trendy”. Jednym słowem, gdyby ktoś w świecie znów ośmielił się publicznie użyć zwrotu „Polish death camps”, winien się spodziewać bolesnego zderzenia z całą potęgą naszego państwa.
Przygotowania do tego, żeby sprostać wyzwaniom, przypominały mobilizację przed rozpoczęciem wojny. Dzięki ekspresowej nowelizacji ustawy o IPN udało się skrócić trwanie kadencji prezesa Instytutu Łukasza Kamińskiego o całe półtora miesiąca. Gorzej, że wskutek niedopatrzeń w zapisach prawnych planowana dogłębna czystka kadrowa w instytucie okazała się nie tak łatwa do przeprowadzenia i przeciągnęła się w czasie. Wreszcie na wszelkie stanowiska kierownicze upchnięto faworytów nowej władzy. Jednocześnie budżet Instytutu Pamięci Narodowej powiększono z 249 mln w 2015 r. do 363 mln zł w roku 2018. W tym czasie spółki Skarbu Państwa przelały 243 mln zł na konto nowo utworzonej Polskiej Fundacji Narodowej. Jej również wyznaczono ważną rolę w batalii o nową politykę historyczną. Używając terminologii militarnej: IPN i PFN, mając do dyspozycji 0,5 mld zł, miały być jak pancerna pięść, wokół której zgromadzono oddziały pomocnicze. Rolę tę wzięły na siebie m.in. utworzony przez Ministerstwo Kultury Ośrodek Badań nad Totalitaryzmami im. W. Pileckiego, odbite przez wicepremiera Piotra Glińskiego z rąk PO Muzeum II Wojny Światowej oraz kilka pomniejszych, pośpiesznie tworzonych instytucji.
Z początkiem 2016 r. armia ta ruszyła do ofensywy. Gdyby dało się jej efekty podsumować powiedzeniem o górze, która urodziła mysz, wówczas rządzący mieliby prawo mówić o namacalnym sukcesie. Niestety, następujące jedna po drugiej porażki były bardzo dotkliwe – jak kolejna nowelizacja ustawy o IPN, po której to nie prokuratorzy instytutu wyruszyli w świat, żeby wymierzyć sprawiedliwość osobom szkalującym polską historię, lecz w Warszawie zjawili się amerykańscy i izraelscy dyplomaci. Po czym tak mocno chwycili rząd za gardło, że cała nowela powędrowała do kosza.
Sam IPN przez kolejne lata ograniczał się do trwania, nie mając pomysłu na co (poza pensjami dla pracowników) wydać pieniądze, którymi dysponuje. Ów bezwład trwa nawet wówczas, gdy zdarzają się bardzo okrągłe rocznice, jak choćby stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości. Jest on już tak daleko posunięty, że w 2019 r. budżet instytutu został zredukowany do 342 mln zł. Jednak i ta kwota może okazać się zbyt trudna do wydania. Znacząco „lepiej” ze środkami radzi sobie PFN – pomógł w tym pomysł z kupieniem przechodzonego jachtu, nazwaniem go „I Love Poland” i posłaniem w rejs dookoła świata, lecz ten się zepsuł, pomnażając koszty eskapady. Równie błyskotliwym posunięciem było nawiązanie współpracy z White House Writers Group. Amerykańscy specjaliści od strategii i komunikacji zamiast na promowaniu Polski w USA szybko skupili się na wyciąganiu kasy od egzotycznej fundacji. Trudno jednak mieć o to do nich pretensję, bo przecież druga strona wręcz prosiła się o to, by ją ogołocić z równowartości ponad 20 mln zł.

Na ulicy w Żyrardowie

Przerwa między kolejnymi wyborami, rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości i jednoczesny początek czwartej dekady istnienia III RP to dobry moment na małe podsumowanie. Ostatnie 30 lat pokazało, że od przeszłości oraz polityki historycznej nie da się uciec, bo każda władza jakąś realizuje. Oczywistym stało się również, iż kraj z tak trudną przeszłością jak Polska, leżący w strategicznie ważnej części świata, musi dbać o prezentowanie własnej historii na arenie międzynarodowej. Jeśli to zaniedbuje, wówczas pamięć o jego przeszłości kreują inne państwa, dbające o własne interesy.
O tym wszystkim od strony praktycznej opowiada w opublikowanym na portalu Dziennik.pl wywiadzie prof. Norman Davies, relacjonując, jak był świadkiem tworzenia przez Izrael własnej opowieści o przeszłości. Po zderzeniu z dojrzałą polityką historyczną, budowaną przez Państwo Żydowskie, polska narracja do dziś nie może się pozbierać, płacąc za lata zaniedbań. Nawet to, że w ostatnich latach okazało się, że na jej prowadzenie są już spore fundusze, niewiele zmienia. Stara prawda, że pieniądze same niczego nie zdziałają, gdy brak ludzi potrafiących je skutecznie inwestować, w pełni się potwierdza.
Polska jest już na tyle zasobna, że stać ją na prowadzenie z rozmachem własnej polityki historycznej. Tyle że zupełnie nie potrafi tego robić. Rozsądek nakazywałby zacząć wyciągać wnioski z popełnionych błędów, wyjść ze świata własnych iluzji i sukcesywnie podpatrywać, jak od lat czynią to kraje, dla których historia jest naturalnym elementem polityki zagranicznej. Wówczas narodziłaby się szansa na wydobycie IPN z marazmu, nauczenie PFN, że kasy od spółek Skarbu Państwa nie wydaje się tylko po to, żeby ją wydać, zaś Piotr Gliński mógłby zakończyć trwającą już pół roku wojnę pozycyjną z uparcie „niemianowanym” dyrektorem Muzeum Historii Żydów Polskich prof. Dariuszem Stolą. Zwłaszcza że ta wojna jak na razie zapowiada się na stuletnią. Byłaby nawet nadzieja, że Telewizja Polska i Polskie Radio już nigdy więcej nie skompromitują konkursu na „Książkę Historyczną Roku”. Nawet jeśli znów jakąś napisze Piotr Zychowicz. Ba! Pojawiłaby się nadzieja nawet na to, że komunistom nie uda się odbić następnych ulic w Żyrardowie.