Przejmowanie się procedurami czy bezpieczeństwem nigdy nie było radziecką specjalnością. Nawet gdy rzecz dotyczyła broni biologicznej
Magazyn DGP 27.09.19 / Dziennik Gazeta Prawna
O Państwowym Centrum Badań Wirusologicznych i Biotechnologicznych „Wektor” głośno zrobiło się 16 września: tego dnia doszło tam do wybuchu. Według rządowej telewizji Rossija 1 eksplodowała butla z gazem – jedna osoba została ranna, pożar ugaszono. Władze wydały komunikat, że z laboratorium w Kolcowie nie wydostał się żaden wirus.
Z kolei Radio Swoboda poinformowało, że Wektor był jednym z największych sowieckich ośrodków zajmujących się tworzeniem broni biologicznej. „To centrum (…) jest jednym z dwóch miejsc na świecie, w których przechowywany jest wirus ospy prawdziwej. Jest tam przechowywany też wirus ebola” – dodało.
Jednak wedle telewizji Rossija 1 dziś jest to miejsce, w którym półtora tysiąca naukowców i personelu technicznego zajmuje się tworzeniem nowych lekarstw. Mają tu powstawać „szczepionki przeciwko odrze, wirusowemu zapaleniu wątroby typu A, wirusowi ebola, leki na grypę”.
Wszyscy mogą więc odetchnąć z ulgą, bo Wektor zmienił się na lepsze. Ale doświadczenia z przeszłości wskazują, że w Rosji rezygnuje się z prac nad jakąś bronią dopiero wtedy, gdy ma się pewność, iż jest zupełnie nieskuteczna lub do niczego się nie przyda.

Gratka dla Armii Czerwonej

Badania nad możliwością użycia bakterii na polu walki prowadzili niemieccy uczeni już podczas I wojny światowej. Nie odniesiono większych sukcesów i ryzykowne eksperymenty zakończyły się wraz z kapitulacją Niemiec w 1918 r. Potem Zachód stracił zainteresowanie dla oręża mogącego łatwo wyrwać się spod kontroli.
Na początku lat 20. XX w. jedynym państwem, które kontynuowało badania nad bronią biologiczną, był Związek Sowiecki. „Wielkie epidemie, zwłaszcza tyfusu, w latach 1918–1921 podczas wojny domowej w Rosji wywarły ogromne wrażenie na dowódcach Armii Czerwonej” – zapisał we wspomnieniach zatytułowanych „Biohazard” były pracownik Wektora Ken Alibek. Po ucieczce do USA w 1992 r. mikrobiolog zdał amerykańskiemu rządowi fascynującą relację z historii radzieckich prób przerobienia bakterii i wirusów na narzędzia masowej zagłady.
Od początku prace prowadzono bez oglądania się na zagrożenia. Szacunki, że po rozpyleniu 100 kg bakterii wąglika nad zamieszkałym obszarem śmierć może ponieść 3 mln ludzi, brzmiały zbyt zachęcająco, by sowieckie kierownictwo potrafiło zrezygnować z takiego oręża. „Kiedy w latach 20. rozpoczęto radziecki program badawczy nad bronią biologiczną, nasi naukowcy na skrzydłach samolotów umocowywali urządzenia do opylania zbiorów, modląc się w duchu, żeby wiatr niosący zarazki nie powiał w niewłaściwym kierunku” – opisuje Alibek.
Te eksperymenty zauważył polski wywiad. To właśnie dyplomaci II RP jako pierwsi zaczęli zabiegać na forum Ligi Narodów i w rozmowach z przywódcami zachodnich mocarstw, aby – obok zakazu posługiwania się bronią chemiczną – włączyć do protokołu genewskiego także zakaz „powadzenia badań, produkcji i gromadzenia zapasów” broni biologicznej. Polskie MSZ odniosło sukces i w 1925 r. taki protokół podpisała większość państw świata, w tym ZSRR.
Nie oznaczało to jednak, że przejmujący właśnie pełnię władzy w ZSRR Józef Stalin zamierzał dotrzymać zobowiązania. Trzy lata później Rada Wojskowo-Rewolucyjna ZSRR wydała dekret o wdrożeniu w życie kompleksowego programu „opracowania broni zawierającej zarazki”. Zadanie to początkowo spoczęło na barkach Akademii Wojskowej w Leningradzie. Szczęściem dla mieszkańców miasta nawet radzieccy wojskowi uznali, iż eksperymenty na bakteriach i wirusach w sercu metropolii to nie najlepszy pomysł. Założono więc drugi, większy ośrodek badawczy, na odległych Wyspach Sołowieckich na Morzu Białym. Więźniów budujących kompleks użyto później do eksperymentów.
„Naukowcy pracowali nad tyfusem, gorączką Q, nosacizną oraz melioidozą (chorobą przypominającą nosaciznę)” – odnotował Alibek. W sporządzanych raportach nie wspominano, czy zakażano ludzi, czy zwierzęta, ale „opisywanych symptomów mogli doświadczać tylko ludzie”. „Wysoką cenę płacili także nasi badacze. Jedna z relacji, opisujących doświadczenia nad dżumą z lat 30., kończy się zagadkową notatką: «eksperyment nie został dokończony z powodu śmierci naukowca»” – dodaje.
W pierwszej dekadzie funkcjonowania ośrodka na Wyspach Sołowieckich zgony wśród personelu nie były czymś nadzwyczajnym. W ZSRR nie znano jeszcze antybiotyków i zakażenie każdą zjadliwą bakterią groziło rychłą śmiercią. Mimo takich przeszkód wysiłek naukowców zaczynał przynosić wymierne efekty, co zauważyli Japończycy.

Japońskie inspiracje

W połowie lat 30. z okupowanej przez Japończyków Mandżurii zaczęły docierać do Tokio niepokojące wieści. Największe wrażenie zrobił raport o ujęciu pięciu sowieckich szpiegów, przy których znaleziono tajemnicze ampułki. Badający je naukowcy stwierdzili, iż zawierały zarazki cholery oraz wąglika. Zwłaszcza ten ostatni wzbudził wielkie zainteresowanie japońskich wojskowych.
„Inkubacja wąglika w organizmie trwa od jednego do pięciu dni. Dopóki nie wystąpią objawy, ludzie mogą nawet nie wiedzieć, że padli ofiarą ataku” – wyjaśnia Ken Alibek. Dopiero po tym czasie bakterie atakują węzły chłonne i przedostają się do krwiobiegu. „W ciągu dwudziestu czterech godzin (…) skóra chorego przybiera bladoniebieski odcień. W tym stadium każdy oddech jest coraz bardziej bolesny. Potem następują napady duszności i konwulsje. Śmierć zazwyczaj nadchodzi nagle i niespodziewanie – niektóre ofiary wąglika umierały w trakcie rozmowy. Choroba jest śmiertelna w 90 proc. nieleczonych przypadków” – tak opisuje agonię ofiar wąglika.
Tak wysoka śmiertelność zachwyciła Japończyków. Na południu Mandżurii w Pingfan założyli w 1932 r. własny ośrodek badawczy – nazwany Jednostką 731. Do 1940 r. powstała w Mandżurii fabryka „produkująca” drobnoustroje oraz szczepionki dla zabezpieczania się przed nimi. Według oceny amerykańskiego wywiadu, sporządzonej już po II wojnie światowej, kompleks laboratoriów w Pingfan zdolny był do wytwarzania 8 ton wąglika miesięcznie. W 1945 r. znalazł się on w rękach Armii Czerwonej.
„Japońską dokumentację wysłano niezwłocznie do Moskwy (…). Obejmowała m.in. projekty zakładów wytwarzających broń biologiczną, znacznie większych i bardziej złożonych niż nasze. Japoński program stanowił jakby odrębną gałąź przemysłu, a mniejsze laboratoria bezustannie prowadziły prace badawcze na rzecz głównego zakładu produkcyjnego” – opisuje Alibek. Stalin wydał NKWD rozkaz wzniesienia nowych ośrodków badawczych oraz powielenia schematu działania Jednostki 731. Głównym centrum prac nad bronią biologiczną stał się Swierdłowsk (Jekaterynburg). Stąd koordynowano rozwój kilku zakładów bakteriologicznych.
W tym czasie eksperymenty z bronią biologiczną prowadzili już Brytyjczycy, zaś Amerykanie rozpoczynali je. Ale ZSRR wyprzedzał konkurentów i nie zamierzał rezygnować z przewagi. Kremlowi sprzyjały nawet zbiegi okoliczności. W 1953 r. odkryto, że wielka kadź, w jakiej namnażano wąglika w ośrodku w Kirowie, jest nieszczelna i że bakterie przedostawały się w niewielkiej ilości do ścieków. Kadź uszczelniono, kanały zdezynfekowano. Trzy lata później zauważono, że szczury z kanałów atakuje wyjątkowo zjadliwa odmiana wąglika. Tak Sowieci weszli w posiadanie szczepu bakterii 836. „W końcu trafił on do głowic pocisków SS-18, wycelowanych w stolice zachodnich państw” – podsumowuje Alibek.

Przemysł śmierci

Wśród sowieckich wojskowych – po okresie zachwytu wąglikiem – zaczynało narastać rozczarowanie. Bo oczekiwali od broni biologicznej zupełnie nowych możliwości: by zabijała bez wskazywania na to, kto stoi za atakiem i że jedno ognisko epidemii zacznie szybko owocować kolejnymi. Naukowcy nie byli w stanie na razie sprostać tym oczekiwaniom. Zastój w badaniach i strach przed tym, że użycie bakterii i wirusów może okazać się bronią obosieczną, sprawił, że 10 kwietnia 1972 r. ZSRR przystąpił do Konwencji o broni biologicznej, która zakazuje sygnatariuszom prac badawczych nad takim rodzajem oręża oraz jego rozprzestrzeniania.
Jednak niedługo potem wiceszef Akademii Nauk ZSRR Jurij Owczynnikow uparł się, by zainteresować sowieckich przywódców odkryciami z dziedziny genetyki. Przekonywał, że uczeni potrafią stworzyć nowe odmiany bakterii oraz wirusów. Początkowo generałowie byli sceptyczni, lecz wiceprzewodniczący Akademii Nauk potrafił dotrzeć do ludzi na samych szczytach władzy. „W osobie Leonida Breżniewa znalazł wpływowego sojusznika. Niegdysiejszy inżynier metalurg, który przewodził Związkowi Radzieckiemu przez 18 lat aż do śmierci w 1982 r., do członków Akademii Nauk ZSRR odnosił się z szacunkiem graniczącym z nabożnym lękiem. Wkrótce Breżniewowi i jego doradcom Owczynnikow zaczął udzielać korepetycji z genetyki. Powoli zaczęło to przynosić owoce” – twierdzi Alibek.
Uczony stanął na czele komisji badającej, na ile inżynieria genetyczna ma szansę pomóc w udoskonalaniu broni biologicznej. „Praca komisji doprowadziła do nakreślenia najbardziej ambitnego programu zbrojeniowego w Związku Radzieckim od czasu skonstruowania bomby wodorowej” – wspominał uczestnik owego programu Ken Alibek. Po podpisaniu przez Breżniewa tajnego dekretu zaczęto tworzyć gigantyczny kompleks zbrojeniowy, który nazwano Wszechzwiązkowym Instytutem Mikrobiologii Stosowanej „Biopreparat”. Przedsiębiorstwo zatrudniało ok. 25 tys. ludzi, a jego główne centra badawcze ulokowano w istniejących już ośrodkach w: Swierdłowsku, Kirowie, Zagorsku, a dodatkowe zbudowano w Kolcowie. Do tego dochodziło 18 fabryk broni biologicznej.
Choć ich głównym „produktem” nadal były bakterie wąglika, to Alibek wynalazł lepszą metodę wytwarzania. „Pojedyncza kadź fermentacyjna, pracująca pełną mocą, może w ciągu dwóch dni wyprodukować porcję zarodników potrzebną do wypełnienia jednej głowicy (rakiety dalekiego zasięgu SS-18 – red.). Stosując odpowiednie środki chemiczne, proces można przyśpieszyć, uzyskując dziennie od 500 do 600 kg” – wyjaśnia autor książki „Biohazard”.
Dzięki zastosowanym przez niego dodatkom intensyfikującym namnażanie się bakterii, pracująca dwa dni kadź „produkowała” ilość wąglika potrzebą do wypełnienia nie jednej, lecz sześciu głowic bojowych.

Wielka ucieczka

„Wyjąłem zatkany filtr. Trzeba założyć nowy” – taką karteczkę zostawił technik obsługujący kadź z wąglikiem w ośrodku w Swierdłowsku. Był piątek 30 marca 1979 r.
Przejmujący nadzór nad popołudniową zmianą Nikołaj Czernyszow przeczytał ją, ale zapomniał wpisać wiadomość do dziennika technicznego. Wieczorem jego zmiennik nakazał uruchomić procedurę osuszania kolejnej partii wąglika. Trafiła ona do komory, w której po odparowaniu zamieniła się w lotny proszek. W trakcie procesu para wydostawała się na zewnątrz przez szyb wentylacyjny – z bakterii wąglika oczyszczał ją filtr. Lecz teraz go nie było. Przez kilka godzin zakład wyrzucał w powietrze bakterie. Dopiero poranna zmiana zauważyła niedopatrzenie i jakby nigdy nic założyła nowy filtr.
Dwa dni później zaczęli umierać robotnicy z sąsiedniej fabryki oraz okoliczni mieszkańcy. Zaniepokojony I sekretarz Komitetu Obwodowego KPZR Borys Jelcyn posłał do Moskwy depeszę, że w mieście wybuchła epidemia. 3 kwietnia, gdy zmarło ponad 50 osób, do Swierdłowska przybyła specjalna komisja, która już następnego dnia ogłosiła, że zmarli zakazili się wąglikiem, jedząc mięso pochodzące z nielegalnego uboju. W tuszowaniu afery pomagała Akademia Nauk. Jej uczeni prezentowali zachodnim kolegom liczne dowody na potwierdzenie tezy o skażonym mięsie.
Nikogo też nie ukarano za śmierć 66 osób (oficjalne dane). Zapominalskiego kierownika przeniesiono do nowo otwartej fabryki wąglika w Stiepnogorsku, gdzie stanowisko zastępcy dyrektora objął Ken Alibek. Pierwszej rozmowy z podwładnym nie zapomniał. „Spojrzałem na Czernyszowa z niedowierzaniem. Patrzył gdzieś w dal, a ręce dygotały mu tak, że musiał odstawić filiżankę. Wydawało się, że zaraz wybuchnie płaczem” – wspominał.

Wektor ruszył pełną parą

Starania Jurija Owczynnikowa, by pchnąć prace nad bronią biologiczną na nowe tory, zaczęły przynosić efekty w latach 80. Powodem jego największej dumy był ośrodek Wektor, w którym pracowano nad wirusami m.in. ospy prawdziwej, gorączki krwotocznej Marburg oraz eboli. „Kiedy przybyłem do Wektora w 1987 r., projekt związany z ospą zaczynał się” – zapisał Ken Alibek. „Najwięcej problemów wiązało się z bezpieczeństwem. Jeśli nawet mikroskopijna ilość wirusa ospy wydostałaby się na zewnątrz kompleksu, wywołałaby przerażającą epidemię. Zatuszowanie takiej sprawy byłoby znacznie trudniejsze niż w przypadku Swierdłowska” – dodaje.
Mimo to Kreml zdecydował się na podjęcie tego ryzyka. Dzięki powszechnym szczepieniom Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) ogłosiła w 1980 r., że wirus ospy prawdziwej został zwalczony – po tej decyzji zaczęto zawieszać szczepienia ochronne. Ale sprawiło to, że wirus ospy stał się znakomitą bronią masowego rażenia. Zwłaszcza po genetycznym „podrasowaniu” – wówczas zabijał do 95 proc. zakażonych (średnia śmiertelność chorych na ospę prawdziwą wynosiła ok. 30 proc.). Na polecenie nowego I sekretarza KC Michaiła Gorbaczowa w Wektorze ruszyła masowa produkcja tegoż wirusa.
Nie umknęło to uwadze wywiadu USA i prezydent Ronald Reagan zażądał od Kremla, by amerykańscy inspektorzy zostali wpuszczeni do ośrodka w Kolcowie na mocy Konwencji z 1972 r. Wówczas 20 ton wirusa czarnej ospy przeniesiono do magazynów w Zagorsku, a linie produkcyjnie starannie zamaskowano. „W 1988 r. (…) Gorbaczow podpisał dekret przygotowany przez Komisję Wojskowo-Przemysłową, nakazujący budowanie «ruchomego sprzętu», tak aby linie produkcyjne można było ukryć przed inspektorami” – odnotował Alibek. Gdyby ten projekt ruszył pełną parą, wówczas zachowanie bezpieczeństwa stałoby się o wiele trudniejsze. To z kolei groziło „ucieczkami” wirusów.
Takie zagrożenie podczas prac nad bronią biologiczną zawsze wisi w powietrzu. W lutym 1988 r. kierujący w Wektorze zespołem badającym wirus marburski Nikołaj Ustinow złamał tylko jedną procedurę. Podczas wstrzykiwania mikroba świnkom morskim założył – zamiast grubych rękawic z kilku warstw tworzywa sztucznego – tylko dwie pary cienkich gumowych rękawiczek. Podczas wbijania igły asystujący mu technik przypadkiem potrącił rękę naukowca. Ten ukłuł się w kciuk. Pomimo podania wszelkich środków mogących powstrzymać rozwój gorączki krwotocznej chory konał 15 dni w izolatce. „Raporty o stanie zdrowia Ustinowa codziennie składałem Kalininowowi (gen. Jurij Kalinin, wiceminister przemysłu medycznego i mikrobiologicznego ZSRR – red.), który przekazywał te informacje dostojnikom państwowym na Kremlu” – pisze Alibek.
„Piętnastego dnia sine plamki na ciele Ustinowa przybrały ciemnoniebieski odcień, a skóra stała się cienka jak pergamin. Krążąca w żyłach krew zaczęła przesączać się na zewnątrz. Wypływała z nosa, ust, genitaliów” – dodawał. Wirus dosłownie strawił organy oraz skórę chorego, nim ten wreszcie skonał. Podczas sekcji zwłok Ustinowa wirusem zaraził się jeden z jej uczestników. Zmarł 6 tygodni później. Mimo tak niepokojących incydentów w 1990 r. Ministerstwo Obrony ZSRR zgodziło się, aby wirus marburski – obok wąglika i ospy prawdziwej – był masowo produkowany dla celów wojskowych.
Ale Związek Radziecki niedługo potem się rozpadł i zapanował chaos. Za jego sprawą badania nad bojowym wykorzystaniem wirusów i bakterii stanęły w miejscu. Kilku uczonych zbiegło na Zachód, przekazując informacje o ogromnej skali produkcji broni biologicznej w ZSRR. W 1993 r. Borys Jelcyn zdecydował się nawet na ujawnienie prawdy o epidemii w Swierdłowsku.
Jednak wraz z dojściem do władzy Władimira Putina przywrócono dyscyplinę, tajne informacje przestały wyciekać, a przemysł zbrojeniowy odzyskał wigor.
Trudno wierzyć, by Kreml zrezygnował z produkcji broni biologicznej, zwłaszcza gdy całe potrzebne do tego zaplecze techniczne udało się zachować.