Mowę klas niższych bezlitośnie i siłą – a już z pewnością symboliczną przemocą – standaryzowano w przekonaniu, że czyni się z nich w ten sposób lepszych ludzi, zbliża się ich do boskości
Magazyn DGP 6 września / Dziennik Gazeta Prawna
Gaston Dorren, „Babel. W dwadzieścia języków dookoła świata”, przeł. Anna Sak, Karakter 2019 / DGP
Lingwistów uważa się w powszechnym mniemaniu za nieszkodliwych, nadmiernie wykształconych wariatów. Poligloci, owszem, budzą podziw, ale przy okazji również lekki niepokój – bo właściwie po co komu znajomość 15 języków, skoro wystarczy angielszczyzna i translator Google’a. Na dźwięk słowa „gramatyka” większość populacji zaczyna albo ziewać, albo nerwowo się pocić. Odkrycie, że mówi się w języku, w którym dowolny czasownik może występować w grubo ponad stu formach gramatycznych – a to przypadek polszczyzny – da się porównać do odkrycia pana Jourdaina z „Mieszczanina szlachcicem” Moliera: „U licha! Już przeszło 40 lat mówię prozą, nic o tym nie wiedząc”.
W istocie nie wiem, dlaczego tak jest; niewykluczone jednak, że chodzi o banalną konstatację, że na ogół języka się u ż y w a, a nie myśli się o nim. I że ta bezrefleksyjna, funkcjonalna płynność leży u podstaw codziennej ludzkiej komunikacji. Mówiąc inaczej: gdy powszedni użytkownicy języka zaczynają się otwarcie zastanawiać nad własnym (i cudzym) słownictwem oraz regułami gramatyki, to wiedzcie, lingwisto i socjologu, że dzieje się coś wykraczającego poza gładką rutynę. Bo oczywiście język jest czymś więcej niż tylko sposobem porozumiewania się; może być narzędziem sprawowania władzy, narodowym skarbem, ekspresją grupowej, klasowej bądź etnicznej tożsamości, wyrazem kulturowej otwartości (bądź kulturowego zamknięcia), ale też wspomnieniem dawnej świetności bądź niechcianym ciężarem. Dla naukowca zajmującego się dynamiką życia społecznego język jest żywym laboratorium wyposażonym w niezwykle czuły sprzęt pomiarowy. Dla historyka – niezrównanym dokumentem dawnych przemian.

Światełko w ciemności

Bardzo ciężko jednak napisać o tym książkę, która nie odstraszy niefachowego czytelnika nadmiarem specjalistycznej terminologii – współczesna lingwistyka, nawet ta o zacięciu socjologicznym, bywa dość hermetyczna. To rzekłszy, z czystym sumieniem mogę polecić „Babel” Gastona Dorrena, holenderskiego językoznawcy, dziennikarza i poligloty (sam posługuje się 11 językami). Dorren, mam wrażenie, sprawi, że językoznawstwo zyska rzeszę nowych fanów – nowi fani sami mogą być zaskoczeni takim obrotem spraw.
Pomysł Dorrena był prosty: sportretować w esejach poręcznych rozmiarów 20 największych – pod względem posługującej się nimi populacji – języków ludzkości, uporządkowanych wedle przybliżonej liczby użytkowników. „Babel” zaczyna się więc od rozdziału o wietnamskim (którego Dorren próbował się bezskutecznie nauczyć – i nie on pierwszy spośród Europejczyków poległ), kończy zaś rozdziałem o angielskim, obecnym globalnym lingua franca. Teraz myślicie sobie: ale nuda! Nic bardziej mylnego. Dorren jest fenomenalnym przewodnikiem po językoznawczych moczarach, a przy tym oprócz wiedzy ma dziennikarski, literacki warsztat i wrażliwość na detal – ciekawi go nie tyle sama struktura języka, ile najrozmaitsze aspekty językowej historii i kultury. „Każda z opowieści skupia się na jednym języku, ale oprócz tego porusza jakieś wybrane zagadnienie, mówi o pewnej szczególnej jego cesze” — pisze autor we wstępie. Jest to zrobione tak, jakby Dorren posługiwał się punktowym reflektorem i wyławiał z mroku różne, starannie wyselekcjonowane miejsca na wielkiej scenie: ujrzenie sceny naraz w pełnym świetle mogłoby odbiorcę przyprawić o szok, z wybranych fragmentów da się wszelako uskładać jakąś wizję całości.
Czasami Dorren zadaje pytania, które brzmią naiwnie – odpowiedzi na te pytania wcale jednak naiwne nie są. Dlaczego wietnamski jest taki trudny, choć wydaje się stosunkowo łatwy (łaciński alfabet, krótkie wyrazy, brak gramatycznych wyjątków, brak deklinacji, koniugacji, ogólnie: zero końcówek)? Wyjaśnienie tej kwestii pozwala autorowi opowiedzieć o tym, w jak różnorodny sposób języki potrafią odzwierciedlać pozajęzykowy świat – w wietnamszczyźnie wpada się w gąszcz zgramatykalizowanych rodzinnych koneksji i relacji starszeństwa, czyli, nieco ogólniej, wbudowanych w mowę złożonych sposobów wyrażania szacunku, a także wdeptuje się w tajemniczą krainę tonów sylabowych i klasyfikatorów: „(...) «Dom» musi być poprzedzony niepozornym słówkiem, które zamieni ogólne pojęcie, jakikolwiek dom, w ten konkretny, który mamy na myśli. W angielskim sprawdza się w tej roli określnik «this», ale wietnamski domaga się, żeby rzeczownik poprzedzony był tak zwanym klasyfikatorem (...). Tak oto stopniowo odkrywam, że niektóre reguły gramatyczne są n a p r a w d ę skomplikowane. Ta dotycząca klasyfikatorów jest tego dobitnym przykładem, bo prawidłowym wyborem tych pierońskich słówek rządzą tuziny zasad, obłożonych jeszcze bardziej pierońskimi wyjątkami. (...) Istnieje wiele innych kategorii, z których każda wymaga własnego klasyfikatora: jednego dla pojazdów, innego dla książek, jeszcze innego dla roślin. Osobny klasyfikator mają rzeczy krągłe, takie jak jajka czy piłki, i zgoda, jestem w stanie zrozumieć, że byłaby to stosowna klasa obejmująca większość owoców – ale dlaczego należą do niej również banany? No i czemu, ach, czemu rzeki, noże i inne wybrane przedmioty zachowują się gramatycznie, jakby były zwierzętami?”. To nas z kolei prowadzi do pytania, czy przypadkiem kategoryzacyjne szaleństwo gramatyki nie stanowi dowodu na to, że różnorodności świata po prostu nie da się jednoznacznie, logicznie zaszufladkować i uporządkować. Bo te systemy – takie jak wietnamski – funkcjonują, i to całkiem sprawnie.
Inny podstępnie naiwny zestaw pytań Dorrena dotyczy chińskiego pisma. „Nie wiadomo czemu, po wiekach styczności zachodnie wyobrażenie na temat chińskiego pisma pozostaje mylne pod wieloma względami. (...) Rozwiewanie tych błędnych wyobrażeń jest o tyle trudne, że na ogół zawierają ziarno prawdy”. W 10 rewelacyjnie skondensowanych punktach dostajemy od autora szereg przełamujących stereotypy wyjaśnień dotyczących m.in. tego, czy chińskie znaki to w gruncie rzeczy piktograficzne obrazki (niektóre tak, większość nie), czy ich kształt mówi nam coś o wymowie (z reguły nie, choć zdarza się, że znaki „sugerują” swoją wymowę), czy znaki to słowa (owszem, ale z reguły wyrazy w mandaryńskim są złożeniami dwóch lub więcej znaków), czy mandaryński mógłby porzucić znaki na rzecz alfabetu łacińskiego (mógłby, ale tego nie zrobi). Dodatkowym smaczkiem jest rozdział poświęcony japońskiemu systemowi pisma, który, choć oparty na chińskim, wydaje się ekstremalnie dziwaczny: „japońskie pismo ma znacznie więcej kłębków, supłów, splotów i węzełków niż chińskie – aż tyle, że jest powszechnie uznawane za najbardziej skomplikowany system zapisu znajdujący się obecnie w użyciu”. Taka komplikacja (nie wchodzę w szczegóły) ma podobne źródła, jak francuska, angielska bądź polska ortografia: mimo pozorów – i pokusy – reformowalności jest niereformowalna. „Myśl o majstrowaniu przy języku pisanym, w materii zasad ortografii, czy wyboru pisma, wywołuje u większości z nas odruchowy sprzeciw, możliwy do przełamania jedynie w okresach silnych zawirowań społecznych” – pisze Dorren. „Irracjonalne? Jasne, że tak. Ale ważnym aspektem języka jest także tożsamość narodowa i kulturowa”.

Dobro narodowe

I w ten sposób przechodzimy do tego, co w książce Holendra wydaje mi się najciekawsze, a mianowicie do społecznych osobliwości użytkowania języków, zarówno na poziomie jednostkowych interakcji, jak i na poziomie zbiorowości, a nawet państw. Weźmy kwestię tego, jak zmienia się język – pewne wyrazy i konstrukcje gramatyczne stają się przestarzałe albo tracą na prestiżu, inne zyskują uznanie, pojawiają się w naszym repertuarze werbalnym rozmaite zapożyczenia bądź kalki językowe – te zmiany niejednokrotnie budzą sprzeciw, państwa powołują urzędy i komisje, które mają dbać o czystość języka. Ale czym jest ta „czystość”? Do jakiego „wzorca” ona się odnosi? Czy są języki „czystsze” i bardziej „zanieczyszczone”? A może są języki „lepsze” i „gorsze”, i należy pilnować, żeby nam się język nie zepsuł? Wydaje się, że podobne zagadnienia stały się przedmiotem troski dopiero w epoce nacjonalizmów i państw narodowych – w naszym regionie mamy wiele efektów i przykładów takiej troski o językową czystość, choćby polską obsesję na punkcie demonicznych rusycyzmów, czeskie „divadlo” (tudzież węgierski „színház”) w miejsce „teatru”, chorwackie „brzoglas” zamiast „telefonu” i „računalo”, czyli „komputer”. Cała historia zaczęła się jednak w XVII-wiecznej, scentralizowanej Francji, pierwszym nowoczesnym państwie Europy, które unifikację kraju zaczęło od języka. „Lingwistyczne urozmaicenie przyprawia wielu Francuzów o gęsią skórkę” – pisze kpiąco Dorren. „Ser może cuchnąć, że «oh là là», i nadal być uważany za rarytas. Wina o aromacie smoły i z nutą siana są podziwiane. Podaj na stół móżdżek wołowy albo jeże morskie, a goście będą mlaskać z zachwytu. Ale już arabskie albo bretońskie imię dziecka uruchamia zgoła odmienną reakcję. (...) Troska establishmentu o język narodowy jest znacznie młodsza niż lingwistyczna różnorodność kraju”.
Model rozwoju, zgodnie z którym elity mówią „językiem”, a motłoch posługuje się „żargonami”, nie wydaje się niezwykły – niezwykły był proces, w wyniku którego bezlitośnie i niejednokrotnie siłą (a już z pewnością symboliczną przemocą) standaryzowano mowę klas niższych w przekonaniu, że czyni się z nich w ten sposób lepszych ludzi, zbliża się ich do boskości. „Jeśli chodzi o języki o wysokim prestiżu, łatwo ulec złudzeniu, że są one doskonalsze od innych, wyjątkowo bogate, harmonijne, wręcz boskie. W taką pułapkę wpadł niejeden użytkownik mówionej i pisanej greki, chińskiego, sanskrytu, łaciny, arabskiego i angielskiego, nie uniknęli jej także Francuzi”. Francuzi uznali jednak przy okazji, że jeden standard językowy jest „dobrem o kluczowym znaczeniu dla przyszłości «la République». Były to początki nowej ideologii – nacjonalizmu, który dopatrywał się sprzężenia między trzema zjawiskami uważanymi przedtem za najwyżej daleko spokrewnione: państwem, narodem i językiem”.
Na przeciwległym krańcu tej skali możemy odnaleźć język jawajski – najliczniejszy pod względem rdzennych użytkowników język Indonezji (85 mln mówiących): choć to potężna formacja lingwistyczna, nie jest językiem urzędowym Indonezji, w tej roli występuje bowiem bahasa Indonesia, nieco zmodyfikowana odmiana malajskiego. Problem zasadza się w tym, że – jak pisze Dorren – sami Jawajczycy nie przepadają za swoim językiem i to właśnie oni stali za pomysłem, by to mniejszościowy malajski stał się lingua franca niezwykle zróżnicowanego językowo kraju (w użyciu pozostaje tam ok. 700 języków). Kłopot z jawajskim polega na tym, że jest w niego wbudowane z b y t w i e l e prestiżu – żaden z dużych języków Azji Południowo-Wschodniej nie wypracował tak skomplikowanego, kategorycznego systemu wyrażania społecznej wyższości. Sedno tego systemu tkwi w tym, że „każde słowo w zasobie leksykalnym należy do jednej z pięciu grup. Cztery z nich wyrażają rozmaite poziomy oficjalności lub uprzejmości, a jedyny wyjątek to ngoko. „(...) Ngoko to samo serce jawajskiego. Uczy się go każde dziecko, zna go każdy użytkownik, jest zdolne wyrazić każdą myśl”. Niemniej w większości sytuacji wykraczających poza ściśle prywatną sferę życia zastosowanie ngoko jest obraźliwe i obrazoburcze. Coś jak bezczelne próby dowiedzenia się od Ardrytów, czym są sepulki (w „Podróży czternastej” Ijona Tichego z „Dzienników gwiazdowych” Stanisława Lema). W sytuacjach formalnych musisz używać kramy, czyli wspomnianego katalogu wyrażeń oficjalnych, w którym zachodzi dodatkowe wewnętrzne zróżnicowanie na określenia stylistyczne dotyczące pozycji społecznej twojej i rozmówcy (a także – czy wywyższasz rozmówcę, czy może dwornie umniejszasz samego siebie). „Przestrzeganie tak wielu zasad nie jest proste nawet dla Jawajczyków, (...) wymaga bardzo intensywnego treningu i jest świetnym wskaźnikiem klasy społecznej mówiącego. (...) Wielu gorzej wykształconych Jawajczyków, którym brakuje umiejętności posługiwania się kramą, odczuwa lęk, gdy ma się odezwać w obecności osób o wyższym statusie społecznym. (...) Krama nie tylko odzwierciedla więc hierarchiczną naturę jawajskiego społeczeństwa, lecz także ją umacnia”. Co ciekawe – właśnie jako narzędzie sprawowania władzy i sortowania ludzi na lepszych i gorszych została stworzona, a następnie wprowadzona w życie przez jawajską elitę w XVIII w. Faktycznie trudno byłoby zastosować język z tego rodzaju balastem w roli kleju mającego integrować nowoczesne państwo, tak rozległe i wielopostaciowe jak Indonezja.
Znajdziemy u Dorrena wiele takich opowieści – o tureckim, który w każdej epoce historycznej wyglądał kompletnie inaczej, a w XX w. padł ofiarą chaotycznych reformatorów-rewolucjonistów. O tamilskim, języku ubóstwianym – w imię jego piękna i genialności ludzie gotowi byli umierać samobójczą śmiercią. O japońszczyźnie, która w dziele płciowego apartheidu nosi w sobie osobną mowę przeznaczoną dla kobiet. O hindi-urdu, za pomocą którego uprawiano brutalną politykę religijno-etniczną w postkolonialnych Indiach. O negocjowalnej, spontanicznej, ale głęboko racjonalnej afrykańskiej wielojęzyczności (przy okazji refleksji nad suahili). Wreszcie – o angielskim w roli języka światowego (i jego pozornej prostocie).

Zbawić ludzkość

A skoro o języku światowym mowa, warto by było wspomnieć o towarzyszącym człowiekowi od zarania epoki nowożytnej marzeniu, by cały ten językowy chaos poskromić, opanować, wepchnąć – po dobroci bądź siłą – w objęcia logiki. Albo przynajmniej pomóc ludzkości się dogadać w sprawach wielkich i małych. Miały (i mają, bo to marzenie nigdy nie wygasło) służyć temu sztuczne języki, wymyślone, zaprojektowane i wpuszczone w obieg przez człowieka. Oczywiście w pewnym sensie wszystkie języki są s t w o r z o n e, czy może raczej s t w a r z a n e na bieżąco przez ludzi, którzy ich używają, niemniej trudno byłoby wskazać palcem jakieś konkretne jednostki i powiedzieć: ta pani stworzyła język polski, tamten pan – estoński, a ci państwo stojący dalej wymyślili języki ałtajskie. Tymczasem w wypadku języków sztucznych da się to zrobić: Ludwik Zamenhof wymyślił esperanto. James Cooke Brown stworzył loglan. Suzette Haden Elgin zaprojektowała láadan. A David J. Peterson na zamówienie twórców serialowej „Gry o tron” powołał do życia dothraki, posługując się skromnym zestawem słów wymyślonych uprzednio przez George’a R. R. Martina.
Gaston Dorren o tym wszystkim nie pisze – zajmuje się tym natomiast Arika Okrent w znakomitej książce „In The Land of Invented Languages” („W krainie sztucznych języków”, Spiegel & Grau 2009), z jakiegoś niejasnego, przynajmniej dla mnie, powodu dotąd nieprzetłumaczonej na polski. Okrent – pochodząca z Chicago lingwistka o polskich korzeniach – skupia się w swoim historycznym reportażu na sztucznych językach, które zaprojektowano z misją ułatwiania komunikacji międzyludzkiej, czyli na międzynarodowych językach pomocniczych (IAL, auxlangów). „Spisane, mają liczne rozdziały traktujące o gramatyce i rozległe słowniki. Stanowią świadectwa nie tyle zachwytu nad naturą, ile raczej ludzkiej chęci, by nad naturą zapanować. Są wyrafinowanymi, w bólach i znoju przeprowadzonymi próbami zatamowania językowego nurtu i skierowania go w uporządkowane, racjonalne koryto (...). Są ich setki. I wszystkie one okazały się porażkami. Leżą na dnie oceanu, martwe, nieużywane w mowie przez nikogo” – pisze Okrent, wyznaczając w ten sposób cel książce: dowiedzieć się, dlaczego to właściwie nigdy nie zadziałało, dlaczego żaden sztuczny język nie zdołał wysadzić z siodła języka naturalnego. Ambicje twórców były przecież zasadniczo zbieżne: chodziło o to, żeby zbawić świat. A jedyny w zasadzie sztuczny język, który ma dziś jakąś mierzalną populację native speakerów – czyli esperanto – jest w środowisku IAL szczerze znienawidzony.
Opowiadana przez Okrent historia, pełna wybitnych ekscentryków, kuriozalnych idei i wielkiego zadęcia, jest w gruncie rzeczy historią ślepej, idealistycznej wiary w ludzkość (która zastąpiła Boga na piedestale), ale też niezwykłej pomysłowości.
Najwybitniejszy językowy projektant-misjonarz czasów wczesnej nowożytności, John Wilkins (1614–1672), anglikański biskup i geniusz katalogowania, w poszukiwaniu uniwersalnego języka logiki zdołał wynaleźć tezaurus (czyli słownik tematyczny ułożony według pól semantycznych słów) i abstrakcyjny system klasyfikacyjny, z którego schematu w pół wieku później skorzystał Linneusz przy budowie podstaw systematyki świata przyrody. „Problem z językiem naturalnym, co Wilkins dostrzegał, jest taki, że słowa niczego nam nie mówią o rzeczach, do których się odnoszą. (...) W systemie Wilkinsa słowo «pies» zawiera informacje o tym, czym jest pies. (...) Język nie zastępuje tu pojęć, on te pojęcia definiuje”. Każde słowo ma w sobie zakodowaną mapę klasyfikacyjną danego pojęcia. Przypomina to nieco – swoją arbitralnością – przywołane już wcześniej wietnamskie klasyfikatory. Tak czy owak, pisze Okrent, „jako język sam w sobie, dzieło Wilkinsa jest całkowicie bezużyteczne, natomiast jako analiza systemu znaczeń języka angielskiego swoich czasów – jest znakomite”.
Podobnie przestrzelone okazały się cele, jakie wyznaczył sobie Charles Bliss (1897–1985), charyzmatyczny, choć pozbawiony elementarnego fartu twórca języka symbolicznego Blissymbolics, opartego na ikonicznych reprezentacjach pojęć. Świat miał gdzieś symbole Blissa, które miały powiązać komunikację ze znaczeniem, umożliwiając pominięcie kłopotliwej warstwy werbalnej. Ale w Kanadzie w latach 70. zeszłego wieku zaczęto wykorzystywać ten kongenialny, elastyczny słownik obrazkowy do wprowadzania dzieci z ciężkim porażeniem mózgowym w świat języka naturalnego. Bliss nigdy nie pogodził się z tym, jak spożytkowano jego wynalazek. Podobnie sprawy się miały z loglanem – językiem opartym na systemie logiki formalnej; twórca loglanu, James Cooke Brown (1921–2000), przez lata procesował się z jego użytkownikami i fanami o to, kto (i czy w ogóle ktoś) jest właścicielem praw autorskich do języka. Umknęło zapewne jego uwadze, że loglan – język quasi-naturalny o jednoznacznej formalnej strukturze, dzięki której można testować prawidłowość wypowiedzi na wzór testowania spójności oprogramowania – zainspirował wielu programistów oraz teoretyków i praktyków przekładu maszynowego.
Odpowiedź na pytanie o to, dlaczego sztuczne języki są zasadniczo nieżywe, brzmi zaś następująco: bo nie mają duszy. Są niejednokrotnie konceptualnymi majstersztykami (jak „kobiecy” język láadan), ale nikt nie czuje potrzeby, by zbudować sobie wokół nich świat. Duszą języka są jego użytkownicy – ich doświadczenie wspólnoty językowej, ich wspomnienia, ich wypracowane razem tradycje, wreszcie: ich swobodne, dyskursywne łamanie przyjętych uprzednio norm. Naczelny paradoks polega na tym, że właśnie to, co lingwistyczni wynalazcy (i niezadowoleni uczestnicy kursów języków obcych) uznają za wady języka naturalnego – niedookreśloność zasad, płynność znaczeń, nieregularności, konieczność rozumienia kontekstowego – decyduje o językowej żywotności i elastyczności.
Tylko esperanto doczekało się skromnej garstki użytkowników, którzy posługują się esperantystycznym slangiem – Okrent z fascynacją pisze o tym, jak dużo zbiorowego wysiłku trzeba było w to włożyć przez dobrze ponad stulecie od momentu ogłoszenia przez Zamenhofa w 1887 r. skromnej broszurki „Lingvo internacia”. Góra urodziła mysz? Możliwe, ale innych myszy nie mamy.
Gaston Dorren, „Babel. W dwadzieścia języków dookoła świata”, przeł. Anna Sak, Karakter 2019