Dla Polski II wojna światowa była katastrofą, która przyniosła śmierć co piątemu jej obywatelowi i utratę niepodległości na pół wieku pomimo sojuszu z obozem zwycięzców. Ale mogło być gorzej
Magazyn DGP 30.08. / Dziennik Gazeta Prawna
Od dekady przed każdą rocznicą najazdu III Rzeszy na Polskę głos zabierają ci, którzy uważają, że katastrofy można było uniknąć. Wystarczyło przyjąć ofertę Berlina i przystąpić do paktu antykominternowskiego, następnie wspólnie z Niemcami pobić ZSRR, a potem zmienić front i razem z zachodnimi aliantami rozgromić III Rzeszę.
Tak, dobrze być mądrym po szkodzie. Ale tak naprawdę cień szansy na ocalenie kraju spoczywał w rękach Warszawy do momentu rozbioru Czechosłowacji w 1938 r. Współudział Polski w doprowadzeniu do łatwej kapitulacji Pragi był pociągnięciem samobójczym. Po nim kolejne decyzje nie mogły już wyglądać inaczej – choćby dlatego, że sojuszu z III Rzeszą nikt nie rozważał. Ani rządzący obóz sanacyjny, ani zepchnięci do głębokiej opozycji ludowcy i socjaliści. Nie myśleli o nim wściekle antyniemieccy endecy. Nawet faszyzująca młodzież z ONR nie wyobrażała sobie tego. Nie po to Polska odzyskiwała niepodległość w 1918 r., by 20 lat później bez oporu godzić się na rolę satelity III Rzeszy, ryzykować utratę Pomorza, a następnie niepodległości.
Po spotkaniu na początku stycznia 1939 r. z niemieckim przywódcą szef MSZ Józef Beck przekazał prezydentowi Ignacemu Mościckiemu oraz marszałkowi Edwardowi Śmigłemu-Rydzowi, że brak ustępstw przyniesie wojnę z Niemcami. Ale nie miał żadnych wątpliwości, iż nie wolno na nie się godzić. – Chwiejne stanowisko z naszej strony prowadziłoby nas w sposób nieunikniony na równię pochyłą, kończącą się utratą niezależności i rolą wasala Niemiec – oświadczył pozostałym członkom triumwiratu, który rządził wówczas II RP.
Wiosną 1939 r. Kazimierz Krasicki, sekretarz szefa MSZ, zapytał szefa o to, czy dojdzie do wojny. Beck, jak zanotował, po chwili milczenia rzekł: „O tak, na pewno będzie”. A po kolejnej chwili milczenia dodał: „Wówczas cała Polska spłonie, a z nią pół Europy”

Rachunek nieszczęść

Jedyną osobą, która wtedy wzywała rząd do sojuszu z III Rzeszą, był parający się publicystyką niespełniony polityk Władysław Studnicki. Z racji licznych oskarżeń o rozpowszechnianie fałszywych wiadomości i procesów o pomówienia był on uznawany za pieniacza. Znalezienie sposobu, w jaki Studnicki miałby przekonać elity polityczne oraz miliony Polaków, by nagle zechcieli poprzeć imperialne cele Hitlera, to wielkie wyzwanie dla fanów historii alternatywnej. Na początek zapewne należałoby wyposażyć Studnickiego w nadnaturalne moce. Bez nich rzeczą nieuchronną było odrzucenie niemieckich żądań i zaakceptowanie w zamian gwarancji sojuszniczych Wielkiej Brytanii i Francji. Czego konsekwencją stało się przyjęcie na siebie pierwszego uderzenia III Rzeszy.
Niestety w 1939 r. nie było alternatywy. Pozostawało się tylko łudzić szybkim rozpoczęciem ofensywy wojsk francuskich na zachodnim froncie. Jednak podczas I wojny światowej Francuzi nauczyli się, że wygrywa ten, kto zbuduje lepsze umocnienia i poczeka, aż przeciwnik się na nich wykrwawi. Ta taktyka, przyjęta przez francuski Sztab Generalny, oznaczała nieuchronność podboju Polski przez III Rzeszę. Do rachunku nieszczęść należy dodać, że latem 1939 r. w Berlinie i Moskwie uznano, iż zamiast wzajemnej wrogości obu totalitarnym mocarstwom bardziej opłaca się sojusz. Jego przypieczętowaniem musiał być kolejny rozbiór Rzeczpospolitej i podział stref wpływów w Europie Środkowej.
Zsumowanie powyższego splotu okoliczności prowadzi do wniosku, że wydostanie się Polski z opresji nie było możliwe. Skoro więc szukamy czegoś pocieszającego w przeszłości, to w przypadku czasów II wojny światowej warto sobie uświadomić, że katastrofa mogła wyglądać jeszcze koszmarniej. Wystarczyło, żeby zachodzące wówczas sploty okoliczności pchnęły bieg dziejów na trochę inne tory.

Wojna ostatnią nadzieją

„Balansujcie, dopóki się da, a gdy się już nie da, podpalcie świat!” – mówił Józef Piłsudski podwładnym, gdy szukał dla II RP przyszłości między Niemcami a ZSRR. Józef Beck, najwierniejszy z jego uczniów, trzymał się tej instrukcji. Łudził Berlin, że bliższy sojusz jest możliwy, i uspokajał Moskwę, iż nic takiego nie nastąpi. Ale balansować można było w sytuacji, gdy oba mocarstwa pozostawały wrogami. Kiedy nastąpiło między nimi zbliżenie, należało przystąpić do realizacji drugiej części instrukcji Marszałka.
Wczesną wiosną 1939 r. Kazimierz Krasicki, sekretarz szefa MSZ, zapytał szefa o to, czy dojdzie do wojny. Beck, jak zanotował, po chwili milczenia rzekł: „O tak, na pewno będzie”. A po kolejnej chwili milczenia dodał: „Wówczas cała Polska spłonie, a z nią pół Europy”. Nad tym, by tak się stało, Beck konsekwentnie pracował, bo nastąpić to mogło jedynie za sprawą wypowiedzenia wojny III Rzeszy przez zachodnie mocarstwa.
Te jednak, podobnie jak w przypadku Czechosłowacji, mogły ponownie pójść na ustępstwa. Łudzenie Berlina przez Becka możliwością sojuszu przymusiło Paryż i Londyn do tak daleko idących deklaracji pomocy Warszawie, że po rozpoczęciu przez Niemców wojny trudno się było z nich wycofać. Ten fakt można uznać za największy z sukcesów Becka. Sukces paradoksalny, bo oznaczający wybuch światowej wojny. Dwa stulecia wcześniej Rosja oraz Prusy, przy współudziale Austrii, podzieliły się ziemiami Rzeczpospolitej i żadne z zachodnich mocarstw nie kiwnęło palcem, by temu zapobiec. We wrześniu 1939 r. udało się uniknąć izolacji – choć było od niej o krok.
Armia III Rzeszy osiągnęła gotowość bojową 22 sierpnia. Tego dnia szef Sztabu Głównego gen. Wacław Stachiewicz zjawił się u marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza, by przez sześć godzin przekonywać go do ogłoszenia cichej mobilizacji. Przy całym fatalizmie Becka, przekonanego o nieuchronności wojny, nasze przygotowania do konfliktu wyglądały rozpaczliwie. Plany obronne sporządzono w zarysie, a nakreślono je w oparciu o polityczne konieczności, bez oglądania się na względy militarne – dlatego pozycje obronne rozciągnięto wzdłuż granicy. W walce z siłami posiadającymi przewagę w broni pancernej i lotnictwie musiało to przynieść szybkie przełamanie frontu i konieczność odwrotu. Na dokładkę, żeby nie prowokować Niemców, marszałek Śmigły-Rydz zwlekał z ogłoszeniem powszechnej mobilizacji. Tymczasem w Berchtesgaden 22 sierpnia Adolf Hitler oznajmił generałom: „Zniszczenie Polski jest naszym pierwszym zadaniem. Celem musi być nie dotarcie do jakiejś oznaczonej linii, lecz zniszczenie siły żywej. Nawet gdyby na Zachodzie miała wybuchnąć wojna, zniszczenie Polski musi być pierwszym naszym zadaniem. Decyzja musi być natychmiastowa ze względu na porę roku. Dla celów propagandowych podam jakąś przyczynę wybuchu wojny. Mniejsza z tym, czy będzie ona wiarygodna. Zwycięzcy nikt nie pyta, czy powiedział prawdę”. Termin ataku wyznaczył na 26 sierpnia.
Tego dnia polscy żołnierze zaczynali w większości miejsc przygotowywać umocnienia, a aż 18 dywizji znajdowało się w drodze nad granicę. Jednostki lotnicze dopiero kierowano na polowe lotniska. Gdyby rankiem Wehrmacht runął do ataku, wówczas zamiast wrześniowej kampanii obronnej nastąpiłaby sierpniowa rzeź. Niemcy mogliby zdobyć Warszawę już w pierwszym tygodniu wojny, a wówczas na wschodzie, zgodnie z ustaleniami paktu Ribbentrop-Mołotow, atak rozpoczęłaby Armia Czerwona. Tak błyskawiczne zniszczenie Polski dawałoby naszym zachodnim aliantom znakomity pretekst do kolejnego wykręcenia się od zobowiązań. Kolejny rozbiór Rzeczpospolitej znów byłby lokalnym wydarzeniem.
Zapobiegł temu zbieg okoliczności. O tym, co oznacza podpisany 23 sierpnia w Moskwie pakt Ribbentrop-Mołotow, wiedziano w Londynie już nazajutrz. Polska znalazła się w kleszczach i chcąc się ratować, mogła ogłosić przyjęcie ultimatum Führera lub zgodzić się na zostanie satelickim krajem III Rzeszy. Rząd Neville’a Chamberlaina nie wiedział jednak, że Beck nie przyjmuje do wiadomości – mimo doniesień wywiadu – możliwości sojuszu Stalina z Hitlerem, panicznie bojąc się radykalnej zmiany stanowiska Warszawy. Chamberlain zareagował – jak na siebie – błyskawicznie. Rząd II RP otrzymał propozycję zawarcia sojuszu gwarantującego, że jeśli jedna z jego stron padnie ofiarą ataku „europejskiego mocarstwa”, to druga przyjdzie jej ze zbrojną pomocą. Układ podpisano w Londynie już 25 sierpnia.
Zaskoczony Hitler przez cały dzień nie mógł w to uwierzyć. Do tego momentu łudził się, że Londyn w momencie ataku porzuci Polskę. W końcu wieczorem wydał rozkaz wstrzymania najazdu. Zawahanie się Hitlera dało II RP bezcenne pięć dni pokoju, które ocaliły ją przed zagładą w samotności.

W sowieckich szponach

Dla Niemców i ZSRR kluczowym celem stało się jak najszybsze ugruntowanie swojego panowania na terytoriach RP. Miało ono szczególne znaczenie z racji strategicznych planów politycznych obu mocarstw. O ile Niemcy początkowo skupili się na eksterminacji elit, o tyle Stalin od razu zabrał się do masowego ludobójstwa.
Sprawdzonym narzędziem były deportacje. Pierwsza ich fala ruszyła w lutym 1940 r. Trwająca wiele tygodni podróż w bydlęcym wagonie z minimalną ilością żywności w syberyjskim mrozie eliminowała najsłabszych. Kolejny odsiew następował w łagrach – głód, mróz, mordercza praca przy wyrębie tajgi lub w kopalniach zbierały śmiertelne żniwo. Do czerwca 1941 r. wywieziono ok. 700 tys. Polaków. Jednocześnie rozstrzelano przytłaczającą większość oficerów i urzędników. Pomimo ogromnej skali ludobójstwa było ono tylko przedsmakiem tego, co mogła przynieść przyszłość.
Tempo zbrojeń i trwająca dyslokacja wojsk wskazywały, że Stalin szykuje się do uderzenia – Armia Czerwona w 1941 r. była gotowa, by ponieść komunistyczną rewolucję na Zachód. Okazja ku temu była znakomita, bo III Rzesza nie mogła poradzić sobie z Wielką Brytanią.
Późną wiosną wzdłuż granicy wyznaczonej w pakcie Ribbentrop-Mołotow stały jednostki radzieckie, liczniejsze i dużo lepiej wyposażone w broń pancerną niż niemiecka armia. Gdyby Stalin zaatakował pierwszy, najpewniej w sowieckich rękach znalazłyby się wszystkie zamieszkałe przez Polaków ziemie. Triumfująca Armia Czerwona nie musiałaby udawać wyzwoliciela, jak to czyniła w 1945 r., a Kreml nie potrzebowałby namiastki niepodległej Polski.
Jako że cieszymy się opinią nacji skorej do konspiracji i powstań, wątpliwe, by Stalin zamierzał tolerować takie zagrożenie. Jeśli w 1941 r. zwycięska Armia Czerwona maszerowałaby na Berlin, postępujące za nią dywizje NKWD zajęłyby się Polakami. Łatwo wyobrazić sobie zalecenie Stalina nakazujące przesiedlenie połowy mieszkańców Polskiej Republiki Rad na daleką Syberię, skąd nie byłoby już powrotu.

Ocaleni mimo wszystko

Powyższy scenariusz 22 czerwca 1941 r. przekreślił Hitler, który – podobnie jak Stalin – przez wiele miesięcy w tajemnicy przygotowywał się do zaatakowania sojusznika. Jednak rozpoczęcie operacji „Barbarossa” nastąpiło zbyt późno, by zdobyć Moskwę przed nadejściem jesiennej słoty i zimy.
Wszystko z „winy” Jugosławii i Włoch. Pierwotnie niemiecka ofensywa na Wschodzie miała się rozpocząć w połowie maja. Jednak wcześniej Benito Mussolini uwikłał Włochy w wojnę z Grecją i zaczął ją przegrywać. Wówczas Hitler postanowił zmusić Jugosławię do zawarcia sojuszu z III Rzeszą i udziału we wspólnej pacyfikacji Bałkanów. Premier Dragiša Cvetković podobnie jak Józef Beck długie lata balansował, unikając jednoznacznych deklaracji. Dopiero ultimatum Berlina sprawiło, że wybrał przyjaźń, a nie wojnę.
Na wieść o tym na ulice Belgradu wyszły tłumy skandujące: „Raczej śmierć niż pakt!”, a korpus oficerski wystosował do pełniącego funkcje regenta królestwa księcia Pawła ostrzeżenie, że sojusz z III Rzeszą jest sprzeczny z honorem żołnierza. W końcu doszło do puczu. Regent i premier stracili władzę, a sformowany przez wojskowych rząd Jugosławii pragnął sojuszu z Wielką Brytanią. Na wieść o tym Hitler wezwał do kancelarii dowódców sił zbrojnych, zaczynając naradę od słów: „Jugosławia ma zostać zniszczona”. Tak też się w kwietniu stało.
Jednak na początku grudnia 1941 r., gdy pod Moskwą temperatura spadła poniżej 40 st. C, niemieckie samoloty, samochody i czołgi przestały nadawać się do użytku z powodu zamarzania smarów. A brak zimowej odzieży dziesiątkował niemieckich żołnierzy. Z miasteczka Chimki do Kremla było ledwie 16 km, ale zajęcie Moskwy nie gwarantowało Hitlerowi triumfu z racji olbrzymiej przewagi połączonego potencjału gospodarczego ZSRR, Wielkiej Brytanii, a przede wszystkim USA. Lecz dla Polaków oznaczałoby to dużo dłuższe znajdowanie się pod niemiecką okupacją.
Ci przez pierwsze lata okupacji skupili się na eksterminowaniu obywateli II RP pochodzenia żydowskiego, doskonaląc przy tym technologie ludobójstwa. Jak się przekonali – bez Syberii czy Kazachstanu zamordowanie w krótkim czasie, a następnie pozbycie się ciał tysięcy ludzi nie jest sprawą prostą. Dopiero po dopracowaniu „ciągów technologicznych” w postaci obozów koncentracyjnych, komór gazowych i krematoriów udało się sprawnie realizować życzenie Hitlera. W tym samym czasie pod okiem szefa SS Heinricha Himmlera wykuwał się Generalplan Ost. Jego głównym celem było doprowadzenie do „rasowej odnowy” III Rzeszy i ziem przeznaczonych do niemieckiej kolonizacji. Pechowo chodziło głównie o terytoria polskie.
Liczba zamieszkujących ich „nieczystych rasowo ludzi” w pierwszej dekadzie realizacji planu zostałaby zmniejszona o 50 proc. Docelowo zakładano 85-proc. redukcję. W praktyce oznaczało to zgładzenie lub przesiedlenie w głąb podbitych terytoriów ZSRR ok. 20 mln Polaków. Resztę czekał niewiele lepszy los niemieckich niewolników. Realizację Generalplan Ost rozpoczęto tuż przed klęską pod Stalingradem od wysiedlania mieszkańców Zamojszczyzny.
Półtora roku później wkraczająca na polskie ziemie Armia Czerwona zachowywała się, jak na swoje standardy, wręcz łaskawie. Unikano masowych mordów na Polakach, a tych, do których doszło, nie można porównać z eksterminacją mieszkańców Kresów w 1940 r. Również wyłapywani przez NKWD członkowie AK trafiali do łagrów, lecz ich nie rozstrzeliwano. W następnych latach pozwolono im nawet wrócić do ojczyzny.
Wykrwawiony Związek Radziecki musiał złagodzić swą politykę oraz imperialne ambicje. Stalin wiedział, że Armia Czerwona nie dojdzie dalej niż do środkowych Niemiec, a w przyszłości czeka go rozgrywka z Amerykanami o Europę i wpływy w świecie. Nowe czasy wymagały otoczenia ZSRR wianuszkiem satelickich państw, będących dla Moskwy wsparciem.
Taka rola, narzucona Polsce, prezentowała się fatalnie, ale oznaczała przetrwanie i szansę na dożycie lepszych czasów. Gdyby spełnił się któryś z innych scenariuszy, wówczas Polaków czekałoby nie 50 lat komunizmu, lecz bardzo prawdopodobna masowa zagłada.