W drugiej połowie lipca 1944 r. warszawiacy z radością obserwowali uciekających Niemców. Wyjeżdżali cywile: urzędnicy z rodzinami, rodziny oficerów, folksdojcze. Pakowali do przeładowanych wagonów dobytek, najczęściej zagrabiony. Jeszcze większą satysfakcję sprawiał widok niemieckich żołnierzy zmęczonych, brudnych, obdartych. Często rannych wieziono na wozach drabiniastych ciągnionych przez wychudzone szkapy. Nic nie zostało z tego zwycięskiego wojska w nienagannie odprasowanych mundurach i wyglancowanych butach, wkraczającego w październiku 1939 r. do Warszawy. Wierzono, że zbliża się dzień wyrównania rachunków. Zapłaty za uliczne egzekucje, Palmiry, getto, obozy koncentracyjne. Za śmierć, upokorzenie, wylane łzy, głód. Warszawa czekała i przygotowywała się do walki
Po 26 lipca Niemcy opanowali popłoch. Wróciła większość urzędników i oddziały policji. W wielu ważnych miejscach pojawiły się niemieckie czołgi i wozy pancerne. Znowu próbowali zastraszyć łapankami i egzekucjami. 27 lipca gubernator dystryktu warszawskiego Ludwig Fischer wydał rozporządzenie wzywające 100 tys. mężczyzn w wieku od 17. do 65. roku życia do kopania rowów na obrzeżach miasta. W wyznaczonym miejscu zjawiło się zaledwie kilka osób. Warszawa nie pierwszy raz okazała okupantowi nieposłuszeństwo i nie było wątpliwości, że zostanie za to ukarana.
Jednak nic już nie było w stanie zmienić nastroju wyczekiwania. Było wiadomo, że lada moment miasto stanie do walki. Zza Wisły dochodziły odgłosy kanonady artyleryjskiej. Zbliżała się Armia Czerwona.
Ostatnia łapanka
Romana Przybytniak (obecnie Jabłonowska) w lipcu 1944 r. nie miała ukończonych 10 lat, jej rodzice od początku okupacji zaangażowani byli w działalność konspiracyjną. Z konieczności wtajemniczali córkę w wiele spraw. Musiała nauczyć się odpowiedzialności i ogromnej dyskrecji, od tego mogło zależeć nie tylko jej życie. Ta „dorosłość” wymuszona przez okupację nie była w stanie stłamsić w niej drobnych radości dziecka. Taką radością była np. sukienka z fartucha lekarskiego uszyta przez mamę na Pierwszą Komunię Świętą. W lipcu 1944 r. Romana przygotowywała się do przyjęcia sakramentu w kościele św. Jakuba przy placu Narutowicza. W tym czasie Niemcy bardzo rygorystycznie przestrzegali jednak zakazu wszelkich zgromadzeń. Ostatecznie uroczystość odbyła się w Piasecznie. Po ceremonii proboszcz zaprosił dzieci na wspaniałą ucztę: bułkę z masłem, szynką i kubkiem kakao. Większość z nich nie pamiętała tych smaków.
30 lipca Romana razem z mamą pojechała odwiedzić ciotkę mieszkającą przy ulicy Kruczej, zostały na noc. Następnego dnia w drodze powrotnej do domu, w okolicach Alej Jerozolimskich, drogę zajechały im niemieckie samochody, tzw. budy. Żołnierze z odbezpieczonymi karabinami zamknęli wszystkie okoliczne ulice i zatrzymali przechodniów. Oddzielali dzieci od matek. Niemiec zbliżył się do Romany i jej mamy, karabinem wskazał, żeby dziewczynka odeszła na bok, a ona rzuciła mu się do nóg, błagając o litość. Kopnął ją z całej siły i kazał się wynosić obydwu. Nie oglądając się za siebie szybko odeszły, znalazły schronienie na strychu pobliskiego domu. Spędziły tam całą noc. Matka nie spała, modliła się, trzymając córkę na kolanach.
Rankiem 1 sierpnia mocno przytulone do siebie wracały do domu. Był piękny słoneczny dzień, a po drodze spotykały młodych ludzi w długich płaszczach, narciarskich butach. Wielu niosło duże pakunki i przewieszone przez ramię chlebaki. Szczęśliwie dotarły do domu. Po wojnie dowiedziały się, że wszyscy, których Niemcy zatrzymali 31 lipca, chyba w ostatniej łapance, w samym centrum Warszawy, zostali rozstrzelani.
Nauka to też walka
Wojna i okupacja brutalnie przerwały szczęśliwe dzieciństwo Eugeniusza Tyrajskiego i odmieniły życie jego rodziny. Ulica Łazienkowska, przy której mieszkali, została włączona do dzielnicy niemieckiej, Polacy musieli opuścić swoje mieszkania. Tyrajscy zostali bez dachu nad głową. Mama z siostrą przeprowadziły się do niewielkiego mieszkanka babci. Eugeniusz z ojcem zajęli po sąsiedzku maleńki wynajęty pokoik.
Józef Tyrajski przekonał syna, że zamknięcie przez Niemców szkół nie zwalnia z obowiązku nauki, choć ta była zakazana pod groźbą surowej kary. Nauka stała się formą walki, a ogromne zaangażowanie nauczycieli, którzy narażali życie, motywowało uczniów do osiągania jak najlepszych wyników. Pierwszym i niezapomnianym nauczycielem Eugeniusza na tajnych kompletach był znany geograf prof. Gustaw Wuttke, którego dwaj synowie Jan i Tadeusz zginęli później w Powstaniu.
Kiedy Eugeniusz skończył 14 lat i podlegał już przymusowi pracy, ojciec załatwił mu fałszywy ausweis pracownika drukarni, który przynajmniej w pierwszych latach okupacji chronił w czasie łapanek i przed wywózką na roboty. Dzięki mocnym papierom mógł dość swobodnie poruszać się po mieście, co było bardzo pożyteczne w konspiracji, w której działał od 1941 r. Zaczął w małym sabotażu, po kilku miesiącach przeszedł szkolenia wojskowe i dołączył do batalionu „Baszta”, przekształconego jesienią 1943 r. w pułk. Był bardzo aktywnym konspiratorem, szkolił się na żołnierza, ale przez całą okupację nie zaniechał nauki.
1 lipca 1944 r. Eugeniusz Tyrajski zdał ostatni egzamin maturalny. Od tego dnia mógł razem z kolegami zająć się tylko przygotowaniami do walki. 30 lipca jego piętnastoosobowa drużyna dostała rozkaz przewiezienia tramwajem broni z Wawrzyszewa na Służewiec. Gdy wsiedli na Bielanach, w wozie było dość tłoczno, ale już na następnym przystanku zrobiło się zupełnie luźno. Pasażerowie natychmiast zorientowali się, kim są młodzi ludzie z dziwnymi pakunkami. W futerale od wiolonczeli ukryte były cztery karabiny, w torbach granaty, najczęściej własnej, konspiracyjnej produkcji, tzw. sidolówki. Z nieco za małej kolorowej papierowej torby, wystawał kawałek lufy rewolweru. Pistolety ukryte za paskami spodni powodowały charakterystyczne wybrzuszenia. „Konwój” ubezpieczany był przez kolegów jadących na rowerach. W okolicach przystanku przy Krakowskim Przedmieściu jeden z rowerzystów dał znak ręką – była to informacja o zagrożeniu. Na przystanku stali Niemcy. Motorniczy zdawał sobie sprawę, co wiezie, zamiast zatrzymać tramwaj, gwałtownie przyspieszył. Szczęśliwie dotarli na wyznaczone miejsce spotkania.
1 sierpnia około godziny 15.00 zjawił się u Eugeniusza kolega o pseudonimie Sęk z rozkazem stawienia się w punkcie zbornym. Odprowadził go tata, który od początku wiedział o jego konspiracyjnej działalności. Pożegnali się przy gimnazjum Batorego. To było ich ostatnie spotkanie. Po Powstaniu ojciec został wywieziony do obozu koncentracyjnego we Flossenburgu i tam zginął.
Z myślą o odbudowie
Rodzina Piotrowskich mieszkająca na Saskiej Kępie w czasie wrześniowego bombardowania straciła dom i cały dobytek. Starsza córka Barbara (obecnie Gancarczyk), chcąc pomóc rodzinie, od początku okupacji podejmowała się bardzo różnych prac. Szkliła okna, robiła na drutach swetry, pracowała w zakładzie szewskim. Czas dzieliła między pracę i naukę na tajnych kompletach. W 1941 r. zdała maturę i zapisała się na kursy rysunku u prof. Jagodzińskiego w legalnie działającej szkole techniczno-budowlanej. Była to zawodówka, gdyż tylko takim Niemcy pozwalali działać, ale naprawdę pod tą nazwą krył się wydział architektury Politechniki Warszawskiej. Wtedy też Basia rozpoczęła pracę konspiracyjną jako łączniczka swojego wykładowcy prof. Stefana Bryły. Dzięki niemu kilku studentów zostało zatrudnionych w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych. Wszyscy dostali specjalne zaświadczenia, które umożliwiały kilkudniowe wyjazdy za miasto. Oficjalnie młodzi ludzie mieli spisywać np. liczbę budynków u okolicznych gospodarzy, co miało być podstawą do wyliczania świadczeń. Faktycznym ich zadaniem było wyszukiwanie zabytkowych obiektów i dokładne szkicowanie ich. Dzięki tej pracy mieli zaliczone praktyki studenckie, świadomość robienia czegoś bardzo pożytecznego i dodatkowo niezłe zarobki.
Profesor Bryła przygotował dziesięcioletni plan odbudowy powojennej Warszawy. W listopadzie w 1943 r. razem z całą swoją rodziną został zatrzymany za organizowanie tajnego nauczania. Niemcy rozstrzelali go 3 grudnia 1943 r.
Barbara Piotrowska już w tym czasie była w batalionie „Wigry”, miała pseudonim Pająk. Razem z koleżankami brała udział w szkoleniach sanitarnych i z zakresu łączności.
W połowie lipca Barbara już nie miała wątpliwości, że zbliża się upragniony czas walki. Chętnie chodziła na Dworzec Główny i obserwowała panicznie uciekających okupantów.
Pod koniec miesiąca rozkazem dowództwa AK wszyscy mający wziąć udział w Powstaniu, a mieszkający na prawym brzegu Wisły, mieli tymczasowo przenieść się do lewobrzeżnej Warszawy. Zbliżał się front, Niemcy po okresowej panice zaczęli przygotowywać się do walki, w każdej chwili mogły być zablokowane mosty i odcięta droga. Pożegnała rodziców i zamieszkała u koleżanki Wandy Manczarskiej, na Lesznie.
1 sierpnia jak co dzień poszła do punktu kolportażu po prasę i korespondencję. Spotkała kolegę idącego do Śródmieścia, to od niego dowiedziała się, że dzień rozpoczęcia Powstania wyznaczono na dzisiaj. Serdecznie się pożegnali, życząc sobie jak najszybszego spotkania w wolnej Polsce. Kolega Zbyszek Śmidowicz zginął kilka dni później. O miejscu koncentracji dowiedziała się od koleżanki z „Wigier”. Przed siedemnastą mieli spotkać się przy ulicy Kilińskiego 1, w mieszkaniu prof. Hempla.
Zdążyła jeszcze wrócić na Leszno po plecak i apteczkę. Ojciec Wandy przygotował im coś do jedzenia, udzielił kilku rad. Basia i Wanda miały punkty koncentracji w różnych miejscach. Pożegnały się przy Żelaznej, ze łzami w oczach uścisnęły się i wyszeptały – do zobaczenia. W oddali słychać było już strzały. Dochodziła siedemnasta. Na czas dotarła na miejsce, większość jej koleżanek i kolegów już tam była.
O krok od śmierci
Wisława Samulska (po mężu Skłodowska) była jedynaczką. Przed wojną jej rodzinie wiodło się dobrze. Ojciec był zatrudniony w wodociągach. W czasie okupacji wykonywał tę samą pracę, ale jego pensja była tak niska, że ledwie starczało na bardzo skromne życie. Jako że był człowiekiem zaradnym i pracowitym, szukał dodatkowych źródeł zarobku. W okolicach wodociągów zagospodarował kawałek ziemi, nigdy nie powiedział rodzinie na jakich warunkach. Uprawiał tam kwiaty, ale ludzie byli zbyt ubodzy, żeby je kupować. Zaczął uprawiać fasolę, ta przyniosła niewielkie zyski. Hodował też króliki, z których jego żona robiła pasztety.
Wisława w 1940 r. wstąpiła do Konfederacji Narodu. Przeszła tam szkolenie sanitarne, historyczne i wojskowe. Przez kilka miesięcy była sekretarką redaktora naczelnego „Sztuki i Narodu” Andrzeja Trzebińskiego. Zatrzymany przez Niemców pod fałszywym nazwiskiem, został rozstrzelany w ulicznej egzekucji.
Wisława znalazła się w Armii Krajowej. Ponieważ jej mama żyła w ciągłym strachu o swoją ukochaną i chorowitą jedynaczkę, dlatego przez całą okupację córka nie powiedziała jej o swojej konspiracyjnej działalności. Obie doskonale zdawały sobie jednak sprawę, że nie trzeba było wychodzić z domu czy działać w podziemiu, żeby zostać zatrzymanym, wywiezionym na roboty czy zginąć w ulicznej łapance. Któregoś dnia do kamienicy, w której mieszkali, weszli Niemcy, zabrali wszystkich mężczyzn, wśród nich był Tadeusz Samulski, ojciec Wisławy. Ustawili ich pod ścianą. Co dziesiątego puszczali wolno, pozostałych rozstrzelali. Tadeusz Samulski był dziesiąty.
Wtedy chyba ostatecznie Wisia zrozumiała, że walka jest konieczna, w innym razie Niemcy wymordują wszystkich. Wiele razy była o krok od śmierci, ale zawsze jej się udawało.
W czasie przewożenia dwóch dużych paczek konspiracyjnej prasy trafiła na łapankę. Niemcy wyrzucili wszystkich z tramwaju, sprawdzali dokumenty, większość osób zatrzymywali. Przyszła jej kolej. Uratowały ją mocne papiery pracownika zakładów Philipsa i wygląd eleganckiej panienki. Mama zawsze bardzo dbała o jej garderobę. W czasie okupacji nie było możliwości kupienia ubrań, dlatego przerabiała dla córki swoje własne, przedwojenne.
Do pracy w zakładach Philipsa poszła z konieczności, miała wtedy 17 lat. Początkowo wykonywała ciężką pracę fizyczną. Jeden z dyrektorów widząc młodziutką, wychudzoną dziewczynkę, ulitował się nad nią i załatwił jej przeniesienie do biura. Zajmowała się wydawaniem deputatów żywnościowych.
Wisława Samulska działała w konspiracji i pracowała, ale nigdy nie zaniedbała nauki. Na początku okupacji chodziła na tajne komplety organizowane przez studentów, potem kontynuowała naukę w Szkole Gospodarstwa Domowego, gdzie poza wiedzą ogólną nauczyła się gotować. W 1942 r. zdała tajną maturę.
Bardzo czekała na dzień wybuchu Powstania, na wyrównanie rachunków. Kiedy w niedzielę 30 lipca 1944 r. dostała pierwszy raz rozkaz stawienia się w miejscu zbiórki, była szczęśliwa. Musiała wreszcie powiedzieć mamie, bała się jej reakcji, ale ta już wiedziała, domyśliła się sama. Przygotowała jej paczkę z osobistymi rzeczami. W domu niewiele było do jedzenia, zapakowała więc suchary i kiszonego ogórka. Krzyżyk zrobiony mamy ręką na czole miał dać siłę i strzec od najgorszego.
Następnego dnia rano odwołano rozkaz. Wróciła do domu. Mama leżała z wysoką temperaturą. Na widok córki poczuła się lepiej, a nazajutrz była już zupełnie zdrowa.
1 sierpnia wczesnym rankiem zjawiła się łączniczka z wiadomością, że tym razem na pewno o godz. 17 rozpocznie się Powstanie.
Tym razem mama była spokojniejsza, choć żegnała i córkę i męża. Wisia od dawna domyślała się, że ojciec też działa w konspiracji. Żegnając się z córką pocałował ją w rękę i powiedział: – Pamiętaj, gdybyśmy się już nie spotkali, bądź w życiu tak czysta i zaradna jak twoja matka. Nie spotkali się. To było ich ostatnie pożegnanie. Po upadku Powstania na Powiślu ojciec został wywieziony do Dachau, a potem do niemieckiej fabryki produkującej części do samolotów, tam stracił życie.
Wisława Samulska przed godziną siedemnastą była w szpitali Karola i Marii na Woli. W ogrodzie przyszpitalnym odbyła się odprawa. Był piękny pogodny dzień, jeszcze śpiewały ptaki…
Chwila wolności
Życie pod niemiecką okupacją było loterią, w której stawka była najwyższa. Toczyło się w nieustannym strachu i niepewności. Witold Kieżun, wychowany w rodzinie z ogromnymi tradycjami walk o niepodległość, od początku okupacji wiedział, że walka jest jego obowiązkiem. Niemiecki terror umocnił jego decyzję o przystąpieniu do konspiracji.
W jego mieszkaniu był punkt kolportażu prasy konspiracyjnej. Matka prowadziła gabinet dentystyczny, dlatego przychodzący ludzie nie wzbudzali większych podejrzeń.
Witek był żołnierzem batalionu, potem pułku „Baszta”. Maturę zdał przed wojną, w czasie okupacji był słuchaczem otwartej przez Niemców dwuletniej Szkoły Budowy Maszyn i Elektroniki im. Wawelberga i Rotwanda. Wykładała w niej najlepsza przedwojenna kadra profesorska. Szkoła dawała mocne papiery i była schronieniem dla młodych ludzi z konspiracji. Po jej ukończeniu został studentem tajnego wydziału prawa na Uniwersytecie Warszawskim.
Wiosną 1944 r. Niemcy aresztowali kilka osób. z kompanii Witolda Kieżuna. Ona sam dostał ostrzeżenie o zagrożeniu, musiał wyprowadzić się z domu. Zamieszkał w opuszczonym mieszkania stryja, gdzie zorganizował magazyn broni. Wtedy też przydzielono go do oddziału dywersyjnego batalionu „Gustaw”.
Po 20 lipca, gdy Niemcy zaczęli uciekać, zastanawiał się, czy dojdzie do walki, czy nie będzie takiej potrzeby, bo okupanci sami opuszczą miasto. Niemieccy żołnierze na tyle stracili wolę walki, że chętnie sprzedawali broń. Żołnierze AK dostali rozkaz odkupywania pistoletów i karabinów. Radio „Kościuszko”, nadające z Moskwy, nawoływało do walki: „Polacy! Armia Czerwona zbliża się do Warszawy. Stawajcie do broni, pomożemy wam”. Niemcy opanowali jednak panikę i zaczęli wracać do miasta. Było już wiadomo, że powstanie wybuchnie.
Pierwszy rozkaz mobilizacyjny dotarł do Witolda Kieżuna 27 lipca, w piątek. Na punkt koncentracji mieli z kolegą dostarczyć broń. Zapakowali karabiny do dwóch walizek, pistolety włożyli pod szerokie płaszcze. Czekali na tramwaj, gdy tuż przy nich pojawił się duży oddział niemieckich żołnierzy. Udało im się wsiąść do dorożki. Odetchnęli. Ale okazało się, że to nie koniec problemów. Na stopnie dorożki, którą jechali, wskoczył niemiecki podoficer. Na szczęście nie bardzo był zainteresowany pasażerami, chciał tylko wyprzedzić kolumnę wojska, żeby znaleźć się na jej czele. Konspiratorzy na pożegnanie… poczęstowali go papierosem.
Odwołanie mobilizacji spowodowało powszechne rozgoryczenie. Po pięciu latach niewyobrażalnego terroru wszyscy mieli już dość. Rosjanie nawoływali do walki, zbliżali się do miasta, wierzono, że pomogą walczącej Warszawie.
1 sierpnia o godzinie 9:00 zjawiła się u Witolda łączniczka i zameldowała: „Godzina W – siedemnasta”. Chciał założyć mundur wojskowy swojego nieżyjącego kuzyna i wysokie buty. Matka odradziła. Przekonała go, że w czasie walk może się ubrudzić, a powinien pozostać elegancki na zwycięską defiladę. Oboje wierzyli, jak wielu innych warszawiaków, że powstanie potrwa co najwyżej kilka dni. Ostatecznie Witek założył strój cywilny, buty od łyżew, na wszelki wypadek wziął gruby sweter, pożegnał się z matką i rowerem pojechał na punkt koncentracji.
Do dziś wzrusza się opowiadając, jak wszyscy przeżywali moment odbierania biało-czerwonych opasek. Kiedy już je założyli i zeszli na podwórko, tłumy ludzi witały ich oklaskami. Żołnierze i ludność cywilna czuli i myśleli to samo – dla nich to były pierwsze od lat chwile wolności.
Romana Jabłonowska, Eugeniusz Tyrajski, Barbara Gancarczyk, Wisława Skłodowska, Witold Kieżun – oni wszyscy przeżyli Powstanie. Każdy z nich stracił kogoś bliskiego, byli świadkami okrutnych zbrodni, śmierci najbliższych przyjaciół, zniszczenia miasta, jednak nigdy nie mieli wątpliwości, że Powstanie musiało wybuchnąć. Ani wcześniej, ani później tak bardzo nie odczuwali wolności jak tamtego 1 sierpnia. Wisława Skłodowska nie doczekała 75. rocznicy, zmarła 31 grudnia 2017 r. Pozostali, jak co roku, czekają na obchody.