Trzeba było znać jak własną kieszeń każdy zaułek, wnękę, każdą piwnicę, przekop, barykadę. Trzeba było wiedzieć gdzie kryją się „gołębiarze” żeby donieść meldunek, rozkaz, paczkę. Dzieci radziły sobie z tym najlepiej. Wiele z nich swoją służbę w Powstaniu przypłaciło życiem
Od wybuchu wojny we wrześniu 1939 r. do jej zakończenia łączniczki i łącznicy wykonywali bardzo trudną i ryzykowną pracę. Przenosili dokumenty, meldunki, broń, paczki z ulotkami, prasą konspiracyjną, prawie zawsze mieli przy sobie coś trefnego, co w razie zatrzymania mogło być dla nich wyrokiem śmierci. Mimo to docierali do miejsc najbardziej niebezpiecznych. Dzięki nim możliwe było szybkie przekazywanie informacji, często o ogromnym znaczeniu. W dużej mierze dzięki nim funkcjonowało państwo podziemne. Najczęściej zaopatrzeni byli w mocne papiery, które czasem ratowały życie. W ubraniach pozwalających wtopić się w tłum, rowerami, rikszami, tramwajami, kursowali po całym mieście.
W Powstaniu Warszawskim bardzo często łącznikami zostawały dzieci, kilkuletni chłopcy, którzy nigdy nie przeszli żadnych szkoleń. Mali, sprytni, zwinni, mogli przejść niezauważeni, dostać się w miejsca niedostępne dla dorosłych. Chcieli mieć swój udział w walce i wielokrotnie wykazywali się odwagą większą niż żołnierze. Wielu straciło życie i na zawsze zostaną anonimowi, bo znane były tylko ich pseudonimy.
Hołd dla dzieciaka
„Orzeł Biały” to pseudonim jedenastoletniego Wojtusia, nie ma pewności, czy nazywał się Zaleski czy Zalewski. Od pierwszego dnia Powstania był w zgrupowaniu „Chrobry II” w grupie szturmowej st. sierżanta Jana Kretera „Grzesia”. 2 sierpnia przedarł się przez linie niemieckie i dotarł na teren całkowicie obsadzonego przez Niemców Dworca Głównego. Wydawało się, że to jest kompletne szaleństwo bez szans powodzenia. Po trzech godzinach „Orzeł Biały” wrócił, cały i zdrowy, z dokładnymi informacjami o siłach i uzbrojeniu niemieckich oddziałów. Wzbudził tym ogromny podziw i szacunek nawet najstarszych żołnierzy i oficerów.
15 sierpnia jego pluton został okrążony. Wojtuś tylko sobie znanymi przejściami wszystkich wyprowadził z opresji. Za ten wyczyn miał być przedstawiony do odznaczenia. Nie doczekał.
21 sierpnia biegł z meldunkiem, przy ulicy Ciepłej namierzył go „gołębiarz” – niemiecki snajper. Powstańcy wyciągnęli ciało chłopca spod niemieckiego ognia. Pogrzeb dzielnego małego łącznika odbył się z honorami na podwórzu domu przy Ceglanej.
Czternaście lat (bez pięciu)
Jerzy Grzelak ps. Pilot był żołnierzem zgrupowania „Baszta”, jednym z najmłodszych łączników, w 1944 r. miał zalewie dziewięć lat. – 1 sierpnia ojciec założył marynarkę w angielskim stylu, czapkę. Powiedział nam, że to już dzisiaj. Mama, robiąc mu kanapki, bardzo płakała. Tato przytulił ją i uspokajał: – Nusieńko, wrócę, to potrwa kilka godzin, no najwyżej trzy dni. Wyszedł z domu. Trzy dni później nie żył. Zginął w Śródmieściu, niedaleko Alei Róż, w zawalonym budynku. Nie ma nawet grobu. Ja też byłem żołnierzem AK, w zgrupowaniu „Baszta”, żeby nim zostać, dodałem sobie pięć lat. Kilkanaście dni przed Powstaniem złożyłem przysięgę – wspominał.
Jego konspiracyjna działalność rozpoczęła się we własnym domu. U Grzelaków często odbywały się narady i spotkania konspiratorów. Ojciec bardzo mu ufał, miał też świadomość, że dzieci bywają bardzo spostrzegawcze, a budzą mniej podejrzeń, dlatego zlecał mu wykonywanie różnych drobnych, ale bardzo odpowiedzialnych zadań. Kiedyś nawet miał obserwować konfidenta, którego podejrzewano o donoszenie na sąsiadów.
1 sierpnia Zbyszek Wroński, ps. „Kret”, dowódca Jerzego, skierował go do sztabu przy ulicy Belgijskiej 5. Dostał opaskę i przepustkę. Został kurierem i łącznikiem do dyspozycji dowództwa. Przenosił listy, paczki, lekarstwa, amunicję. Miał wyznaczony rejon, po którym się poruszał. Obejmował on Park Dreszera, ulicę Odyńca z sąsiednimi uliczkami, szpital Elżbietanek. Najniebezpieczniej było na terenie Instytutu Higieny, zajętego prawie w całości przez Niemców. Jurek bez najmniejszych problemów docierał do najniebezpieczniejszych miejsc. Swój spryt zaczął również wykorzystywać w czasie wypraw na okoliczne ogródki działkowe. Przynosił stamtąd same rarytasy: ziemniaki, pomidory, czasem jakąś gruszkę, a kiedyś nawet melona.
Miał lornetkę i granat – tak na wszelki wypadek. Starsi koledzy udawali, że wierzą w jego czternaście lat, ale doskonale wiedzieli, że ma dużo mniej i dlatego nigdy nie dostał broni.
Miał za to hełm, który stał się dla niego powodem wielkiej traumy. Jureczek, jego starszy kolega, który mógł mieć jakieś 16 lat, chciał biec gasić pożar, kiedy usłyszał, że płonie pałacyk Szustra. Od Jurka chciał pożyczyć hełm. Chłopiec nie dał mu go jednak, przekonując, że jest pęknięty i na wiele się nie zda. Kilka minut później Jureczka przyniesiono ciężko rannego… w głowę. Zmarł na rękach „Pilota”. Jurek nigdy nie mógł sobie darować, że nie pomógł koledze. Może mimo uszkodzenia hełm uratowałby mu życie?
Jurek chciał walczyć, wiedział, co mu grozi, ale miał też świadomość, ze bezczynność nie oznaczała bezpieczeństwa. Wielu jego kolegów zostało w okrutny sposób zabitych przez Niemców. Przy ulicy Belgijskiej 11 był sklep warzywny. W czasie okupacji Jurek często robił tam zakupy. Właściciele mieli dwoje dzieci, 18-letnią córkę i 17-letniego syna. Mieszkali obok sklepu, w czasie Powstania wpadli do nich Niemcy. Dziewczyna i chłopak ukryli się pod łóżkiem i tam zginęli na oczach bezradnych rodziców od serii z karabinu.
Pod koniec Powstania „Pilot” dostał nowe zadanie. Miał biegać po okolicznych piwnicach, rozmawiać z ludźmi i podtrzymywać ich na duchu. Chociaż sam wiedział, że to już koniec, że trwają rozmowy o warunkach kapitulacji, a w mieście brakuje miejsc na groby, przekonywał, że ciągle jest szansa na zwycięstwo.
Nogi ranne od gruzów
Janusz Wałkuski w czasie Powstania miał dziesięć lat. Był zaopatrzeniowcem. Nie nosił biało-czerwonej opaski, chociaż dostał ją i miał do niej prawo, ale mama w obawie o jego życie kategorycznie zabroniła mu zakładać. „Gołębiarze” szczególnie szukali tych z opaskami.
„Na powstańczej kronice zostały zdjęcia chłopca co padł na Ceglanej Jedenaście miał lat „Orzeł Biały” A nazywał się Wojtuś Zalewski”
Roman Kołakowski
Janusz tak jak łącznicy biegał po Starym Mieście, które każdego dnia bardziej przypominało piekło. Poruszanie się ulicami zasypanymi gruzem zniszczonych budynków stało się prawie niemożliwe i bardzo niebezpieczne. Życie przeniosło się do piwnic. Przebijano otwory, tworząc podziemne przejścia.
W sklepie niedaleko ulicy Krasińskich wydawano chleb dla wojska. Początkowo Janusz chodził tam z mamą. Jednak kiedy została skierowana do pomocy w szpitalu przy Długiej, wywalczył zgodę na samodzielne wyprawy. Trasę dzielił sobie na odcinki, najpierw sprawdzał, czy nie nadlatują niemieckie samoloty, tzw. sztukasy. Jeżeli były w pobliżu, to musiał odczekać, aż wystrzelają wszystkie pociski, kiedy odlatywały, to musiał bardzo szybko biec, bo za chwilę nadlatywały następne. Bieganie nie było łatwe. Od biegania po gruzach nogi były jedną wielką, niegojącą się raną.
Po wykonaniu zadania Janusz wracał do piwnicy, gdzie w kurzu, huku i ciemności wegetowało kilka osób. Co jakiś czas przynoszono rannych, ale i tak „mieszkańców” ubywało.
Do końca z dowódcą
Urszula Kurkowska, ps. Ula, obecnie Katarzyńska, była doskonale wyszkoloną w czasie okupacji łączniczką. Została nią, bo od początku działalności konspiracyjnej była przekonana, że nie może zostać sanitariuszką. Wiedziała, że musiałaby podejmować czasem tragiczne decyzje, nie mogąc uratować wszystkich.
Jesienią 1943 r. skierowano ją do dowództwa oddziałów dyspozycyjnych, które kilka razy zmieniały nazwę: „Motor 30”, następnie „Sztuka 90” i „Deska 81”. W maju 1944 r. powstała brygada dywersyjna AK „Broda 53”, podległa „Kedywowi”, w której „Ula” była najmłodszą łączniczką.
Krótko przed Powstaniem zginął jej narzeczony, Andrzej Malinowski ps. Włodek, pomimo ogromnego bólu nie mogła pozwolić sobie na rozpacz, musiała wykonywać przydzielone jej zadania. 1 sierpnia rano rozniosła informacje o godzinie W. Na skutek zamieszania i mylnych rozkazów wydanych w pierwszych godzinach Powstania straciła kontakt z oddziałem. Dopiero trzeciego dnia udało jej się dotrzeć do swoich. Stacjonowali w szkole przy ulicy Okopowej, tzw. twierdzy. Jej dowódca, Jan Kajus Andrzejewski, ps. Jan, miał już nową łączniczkę. Sama znalazła dla siebie nowy oddział. Została łączniczką Jana Kozubka ps. Szczerba, dowódcy kompanii „Żuk”. „Szczerbę” znała jeszcze z czasów okupacji, często nosiła do niego pocztę. Z nowym oddziałem przeszła przez powstańczą Wolę, Stare Miasto, Śródmieście i Czerniaków.
Najgorsze były pożegnania, nie było dnia, żeby nie ginęli najbliżsi koledzy. Pierwszego dnia po zakwaterowaniu w „twierdzy” patrzyła przez okno na przylegający do szkoły kawałek pola porośniętego trawą. Kiedy po tygodniu opuszczali Wolę, pole stało się cmentarzem z mogiłami jedna obok drugiej.
Na Starówce, w porównaniu z Wolą, pierwotnie było spokojnie, piekło zaczęło się później. Największą plagą byli niemieccy snajperzy. Przez całą dobę niespodziewanie atakowali ukryci na dachach. Któregoś wieczoru jej oddział szedł zmienić chłopców z „Zośki”. Była zasada, że pierwszy szedł dowódca, później łączniczka i reszta grupy. Przed nimi było kawałek odkrytej ulicy, musieli przez nią przebiec. „Szczerba” kilkoma skokami znalazł się po drugiej stronie. „Ula” szykowała się do biegu, kiedy nagle, wbrew zasadzie, kolega idący jako następny, odepchnął ją i ruszył przed siebie. Na środku ulicy dosięgła go kula snajpera. Zginął na miejscu. Łączniczka zdała sobie sprawę, że wziął na siebie strzał przeznaczony dla niej.
14 września „Szczerba” dostał rozkaz podejścia do bloków oddzielających ulicę Okrąg od Czerniakowskiej i sprawdzenia, jak daleko od ich pozycji znajdują się Niemcy. Zdecydował pójść sam, jak zawsze zabrał ze sobą łączniczkę. „Ula” stała jeszcze w bramie i czekała na jego znak, że może biec. Pokonał podwórko i wchodził na schody. Zobaczyła, jak potoczył się i upadł. Zginął od pojedynczego strzału. Wróciła sama. Żołnierze „Szczerby” zabrali swojego dowódcę. Zawinęli go w koc i pogrzebali. Ze znalezionych deseczek zrobili prowizoryczny krzyż z napisem „Szczerba”. Dla „Uli” były to jedne z najtrudniejszych chwil w Powstaniu. Zostały jej oficerki, które dostała od dowódcy po przejściu kanałami ze Starego Miasta. Przemoczone skurczyły się i stały się za ciasne dla niego. Na nią były za duże, ale służyły jej do końca Powstania. Nie była już potrzebna jako łączniczka, więc opiekowała się rannymi. W nocy z 19 na 20 września przeszła kanałami na Mokotów. Z Warszawy wyszła z ludnością cywilną.
Zaraz po zakończeniu walk w styczniu 1945 r. wróciła do Warszawy. Miała jeszcze do wykonania jedno, bardzo ważne zadanie jako łączniczka porucznika Jana Kozubka „Szczerby”. W marcu, pomimo mrozu i wielu trudności, z pomocą dwóch kolegów z batalionu „Zośka” zwłoki dowódcy ekshumowała i przetransportowała na Powązki.
Urszula Kurkowska uważa, że miała dużo szczęścia. Opaczność nad nią czuwała. Przeszła całe Powstanie, była w miejscach, gdzie toczyły się najcięższe walki. Na jej oczach ginęli przyjaciele i koledzy, a ona nigdy nie była nawet poważniej ranna.