Niecałe dwa tygodnie od momentu, kiedy w świat poszła wieść, iż Polska odzyskała niepodległość, nowe depesze doniosły, że Polacy masowo mordują Żydów.
/>
Informacje napływające w poniedziałkowy poranek, 25 listopada 1918 r., z Polski postawiły w stan alarmowy Żydowskie Biuro Korespondencyjne w Sztokholmie. Biuro było filią agencji założonej rok wcześniej w Amsterdamie przez amerykańskiego dziennikarza Jakuba Landaua. W założeniu miała ona zajmować się zbieraniem oraz rozpowszechnianiem wiadomości o sytuacji mniejszości żydowskiej, mocniej wiążąc ze sobą diasporę oraz umożliwiając szybką reakcję w obliczu zagrożenia. Pomysł Landaua zadziałał znakomicie. Żydowskie Biuro Korespondencyjne natychmiast posłało ze Sztokholmu alarmistyczny telegram do przywództwa Labour Party w Wielkiej Brytanii, a potem podobne depesze do gremiów kierowniczych partii socjalistycznych we Francji i Włoszech. Donoszono w nich, że we Lwowie Polacy masowo mordują Izraelitów. Apel o pomoc powędrował też do Waszyngtonu. Przed I wojną światową pogromy Żydów były codziennością w Rosji i uchodziły carskiemu państwu bezkarnie. Jednak czasy się zmieniły, a dopiero tworząca państwowe struktury Rzeczpospolita nie była potężnym Imperium Romanowów. To, co na jej temat sądziła opinia międzynarodowa, miało ogromne znaczenie. W świecie zaś rozchodziła się wieść, że dzicy Polacy wyrzynają Żydów. To, czemu do pogromu doszło i jak reagowały władze, nie miało znaczenia. Zwłaszcza że fakty znane były jedynie uczestnikom tragedii, a rząd nie zadbał o publiczne naświetlenie zdarzeń, próbując całą sprawę zamieść pod dywan.
Dobre chęci i brutalne realia
Piłsudski znany był z życzliwego podejścia do starozakonnych. Endecy, nie mogąc odnaleźć w jego genealogii żydowskich korzeni, nieustannie oskarżali go o skrajny filosemityzm, mijając się jednak z prawdą. Naczelnik Państwa, zauroczony ideą Rzeczpospolitej wielu narodów, starał się jedynie traktować Żydów na równi z innymi nacjami, trochę w ten sposób naśladując ostatnich monarchów z dynastii Jagiellonów. Delegację żydowskich „poddanych” przyjął na audiencji w pałacu Kronenberga we wtorek, 12 listopada 1918 r. Mimo wysiłków syjonistów nie zjawiła się wówczas wspólna reprezentacja wszystkich środowisk. Wbrew wyobrażeniom antysemitów społeczność polskich Izraelitów była bowiem wewnętrznie śmiertelnie skłócona. Najbardziej rozpolitykowani syjoniści usiłowali ją zdominować, by przejąć rolę jedynego reprezentanta w kontaktach z Polakami. Jednocześnie chcieli, żeby diaspora rządziła się wedle własnej konstytucji, którą sformułować miał Żydowski Zjazd Narodowy. Piłsudskiemu opowiedział o tym przywódca ruchu syjonistycznego w Polsce adwokat Izaak Grünbaum: „W Panu, Panie Komendancie, cała Polska widzi człowieka, który powołany jest do utworzenia Rządu. My również z zupełnym zaufaniem przychodzimy do Pana z naszymi żądaniami”. Jednocześnie skarżył się, że na ulicach Warszawy słychać okrzyki: „Bić Żydów, niech żyje Piłsudski!”. Naczelnik zapewnił, że będzie takim incydentom zapobiegać. Obiecał również rozważyć przedstawione postulaty, choć nie zamierzał się zgodzić na zagwarantowanie Żydom tak daleko idącej autonomii politycznej. Tymczasem plotki o możliwości powstania na terenie Polski oddzielnego państwa, Judeo-Polonii, podgrzały antysemickie nastroje.
Gdy Piłsudski dopiero zaczynał urzędować, w Kielcach rozniosła się pogłoska, że Żydzi ranili legionistę. Na wieść o tym grupa mieszkańców postanowiła udowodnić swój patriotyzm. Świadek wydarzeń, kanonik kapituły katedralnej ks. Antoni Bożek, w notatce przesłanej do Watykanu opisywał: „W dniach 11 i 12 listopada 1918 r. miał miejsce w Kielcach pogrom na Żydów, połączony z mordami i rabunkiem sklepów i osób prywatnych, ofiarą tego padło czterech zabitych i przeszło 250 ciężko i lekko rannych Żydów oraz sporo rozgrabionych sklepów”. Porządek przywrócili dopiero żołnierze dowodzeni przez gen. Wacława Iwaszkiewicza. Z materiałów zgromadzonych podczas śledztwa wynikało, że najwięcej ofiar było, gdy tłum wtargnął do Teatru Polskiego i zabrał się za linczowanie zgromadzonych tam członków organizacji syjonistycznej. Szykowali się oni do uchwalenia odezwy wyrażającej radość z odzyskania przez Polskę niepodległości.
Po Kielcach fala antysemickich wystąpień rozlała się na kolejne miejscowości, ale problem tumultów w tamtych dniach niespecjalnie zajmował władze. Od początku listopada trwały bowiem zacięte walki o Lwów. Ukraińcy zamierzali odbić miasto, choć stanowili zaledwie 12 proc. jego mieszkańców. O przebiegu zmagań mogli rozstrzygnąć Żydzi – których liczbę w przedwojennym spisie powszechnym we Lwowie określono na aż 37 proc. – tym bardziej że utworzyli własną zbrojną milicję. Jednak woleli ogłosić całkowitą neutralność. Dowodzący Naczelną Komendą Obrony Lwowa kpt. Czesław Mączyński podpisał 10 listopada 1918 r. umowę z Izraelitami, akceptującą ten stan rzeczy. Jej pierwszy punkt głosił: „Milicja żydowska ma za zadanie utrzymanie porządku i bezpieczeństwa publicznego w częściach miasta, zamieszkanych przez ludność żydowską. Nie może ona brać udziału w walkach ani po stronie Polaków, ani Ukraińców”. To, że przytłaczająca większość lwowskich Żydów nie miała ochoty bić się za Rzeczpospolitą, mocno irytowało Polaków. Złości nie osłabiał fakt, że w szeregach obrońców walczyło 49 żydowskich żołnierzy, wcześniej służących w armii austriackiej.
Sojusznicy Ukraińców
W kolejnych dniach coraz częściej pojawiały się pogłoski, że Żydzi wspierają Ukraińców. Naczelna Komenda Obrony Lwowa starała się nie ulegać tym plotkom. 13 listopada wydano rozkaz nakazujący przyjmować „Żydów zgłaszających się dobrowolnie do wojska polskiego”. Wszystko zmieniło się, gdy dzień później Kozacy atamana Andrija Dołuda zdobyli leżący tuż za rogatkami Lwowa Zamarstynów. Jego mieszkańcy twierdzili, że miejscowi Izraelici powitali zwycięzców jak wyzwolicieli. Najpewniej dlatego, iż na terenie istniejącego już Państwa Ukraińskiego uznano odrębność narodową Żydów i pozwolono im na organizowanie sił samoobrony. Tamtego dnia w Zamarstynowie spędzono mieszkańców na centralny plac, po czym patrol żydowskiej milicji pomagał wyłuskiwać spośród nich przebranych w cywilne ubrania polskich żołnierzy. Na rozkaz atamana Dołuda wszystkich rozstrzelano.
Półtora roku później atamana, po podpisaniu tajnej konwencji wojskowej między rządem II RP a władzami Ukraińskiej Republiki Ludowej, mianowano dowódcą 5. Chersońskiej Dywizji Strzeleckiej. Awans Dołuda, zaakceptowany przez polską stronę, dowodził, że ukraiński mord w Zamarstynowie mniej zabolał Polaków niż zachowanie tamtejszych Żydów. „Od pierwszej chwili walk lwowskich przygniatająca większość żydów (pisownia oryginalna – red.) wschodnio-galicyjskich w ogólności, a lwowskich w szczególności stanęła wyraźnie i stanowczo po stronie ukraińskiej” – zapisał we wspomnieniach kpt. Czesław Mączyński. Taka wersja wydarzeń była mu bardzo na rękę po tym, co wydarzyło się, gdy odparto natarcie Ukraińców. Udało się to za sprawą przybycia miastu z odsieczą oddziałów ppłk. Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego. Dzięki nim 20 listopada 1918 r. polska strona zdobyła przewagę i sukcesywnie odbijano kolejne kwartały Lwowa. Wbrew umowie Polacy wkroczyli także do dzielnicy żydowskiej. Tamtejsi milicjanci natychmiast zaczęli strzelać do polskich żołnierzy. Zdaniem Antoniego Jakubskiego, profesora zoologii w cywilu, a wówczas szefa sztabu Naczelnej Komendy Obrony Lwowa, „opuszczeni przez swego sprzymierzeńca (Ukraińców – red.) stracili najzupełniej głowę”. Na ostrzał polskie jednostki natychmiast zareagowały tym samym. „Dzielnica cała musiała być po wojskowemu uspokojona i cała odpowiedzialność spaść musi na ich (żydowską – red.) zawziętość przeciw nam, czy też tępotę i bezmyślność” – zapisał we wspomnieniach Jakubski, nie zwracając przy tym uwagi na okoliczności. Od kilkunastu dni napływały do Lwowa informacje o antyżydowskich wystąpieniach w różnych miastach na terenie Galicji. Plotki wyolbrzymiały ich rozmiary. O ile na terytorium carskiej Rosji pogromy przez kilkadziesiąt lat powtarzały się cyklicznie, co łamało chęć stawiania oporu i tamtejsi Żydzi przywykli do roli ofiar, o tyle ci mieszkający w granicach Austro-Węgier potrafili się bronić. Za rządów Franciszka Józefa nauczyli się, że mają prawa obywatelskie, a także zostali objęci obowiązkiem służby wojskowej. Podjęli więc walkę z Polakami.
Drugie odbijanie Lwowa
„Meldowali dowódcy o sposobach walk otwartych i podstępnych (strzały z okien, wylewanie ukropu, rzucanie siekier itp.)” – obrazowo opisywał starcia kpt. Mączyński. Chcąc przyśpieszyć zdobywanie kolejnych kamienic, strona polska użyła artylerii. Choć po dwóch dniach polskie jednostki opanowały żydowską dzielnicę, rozgardiasz w mieście trwał. Wszechobecny bałagan dotknął też władze wojskowe. Generał Bolesław Roja, który organizował odsiecz dla Lwowa, przejął w tym czasie nadzór nad miastem. Szefem utworzonej przez siebie komendy mianował awansowanego na podpułkownika Czesława Mączyńskiego. Następnie nakazał, aby wojska „w razie rabunku i gwałtu publicznego bezwzględnie robiły użytek z broni palnej, bacząc jednakowoż na bezpieczeństwo publiczne”. Tymczasem 22 listopada Ukraińcy zaczęli wycofywać się spod Lwowa i miasto ogarnął spontaniczny wybuch radości. Ludzie wyszli na ulice, żeby świętować. Niektórzy przy okazji fetowania zwycięstwa zajęli się rabowaniem Żydów. Polscy żołnierze początkowo próbowali zapobiegać napaściom. Ppłk Mączyński przyjął u siebie przewodniczącego gminy żydowskiej dr. Emila Parnasa, któremu towarzyszył mec. Ozjasz Wasserman. Obaj zażądali ochrony dzielnicy przez wojsko oraz stawiania rabusiów przed sądami doraźnymi. Mączyński odmówił zorganizowania sądów, twierdząc, że nie da się tego uzasadnić od strony prawnej, po czym wyprosił gości. Jego postawa była czytelnym sygnałem dla podwładnych, jak podejść do problemu. Kiedy nadeszła noc, po Lwowie krążyły watahy bandytów, pewnych, że mogą bezkarnie rabować żydowskie mienie.
Rankiem 23 listopada pojawiła się szansa na przywrócenie porządku oraz zapobieżenie wiszącemu w powietrzu pogromowi. Widząc, co się dzieje, gen. Roja wydał rozkaz wstrzymania wydawania przepustek żołnierzom. Następnie zmusił ppłk Mączyńskiego, by wysłał na ulice uzbrojone patrole. Miały one wyłapywać rabusiów i odstawiać do komendy żandarmerii. Zirytowany taką łaskawością okazywaną Żydom podpułkownik sprokurował wówczas skierowaną do nich odezwę. „Zostały ustalone wypadki strzelania z zasadzki do naszych żołnierzy, zlewania ich wrzącym ukropem, rzucania w patrole siekierami itp.” – zarzucał w niej Izraelitom. Mimo to „Komenda wojska polskiego wstrzymuje naturalne odruchy ludności polskiej i wojska. Wszyscy obywatele bez różnicy wyznania zostali wzięci pod ochronę prawa”. Na koniec apelował: „Komenda wojsk polskich liczy, że ludność żydowska m. Lwowa przede wszystkim we własnym interesie wstrzyma swoich współwyznawców od objawów nienawiści do rządów polskich i że poprawnym i lojalnym zachowaniem się umożliwi władzom i reszcie ludności wprowadzenie i utrzymanie ładu, opartego na prawie”. Generał Roja, zobaczywszy ulotki, w lot zrozumiał, że de facto informują one Polaków, iż Żydzi zasługują na karę. Natychmiast polecił skonfiskowanie wszystkich egzemplarzy oraz zdzieranie już rozklejonych z murów. Było jednak już za późno.
Noc bezprawia
„Koło południa zjawiła się u mnie liczniejsza delegacja pod wodzą całego prezydjum miasta, z dużą ilością żydów (Dr. Schleicher, Dr. Parnas, Dr. Aszkenaze i in.)” – zanotował Mączyński. Od tego momentu jego wspomnienia oraz zapiski gen. Roji są zupełnie sprzeczne. Najwyraźniej obaj odsyłali delegatów do siebie nawzajem, nie chcąc brać na siebie odpowiedzialności za cokolwiek. W końcu ppłk Mączyński wyrzucił prezydium miasta za drzwi, bo jego członkowie nie okazywali „należytego szacunku władzom”. Nad Lwów 23 listopada 1918 r. nadciągały listopadowe ciemności. Podczas wcześniejszych walk zniszczono instalację gazową zasilającą uliczne latarnie w żydowskiej dzielnicy. Jesienny mrok wkrótce zaczęły rozpraszać płomienie ogarniające kolejne domy. Ogień podkładały te same bandy, które noc wcześniej rabowały sklepy. Najjaśniej paliła się synagoga na Starym Rynku. Słychać było strzały. „Specjalnie zorganizowani podpalacze chodzili od domu do domu. Palili nie tylko domy, ale i ludzi. Pod palącymi się domami stawiali wartę, aby nikogo nie wypuścić ze środka. Gdy ktoś wybiegł z domu, strzelano do niego” – relacjonował żydowski milicjant Bernard Apfelbaum. Równie straszne rzeczy działy się w ciemnościach. Apfelbaum widział, jak ok. 30 polskich żołnierzy napadało na żydowskie domy. „Wybijali drzwi, wdzierali się do środka i zaczynali swoją «pracę». Jedni mordowali ludzi, bili, a młode kobiety i dziewczyny gwałcili, natomiast drudzy grabili i zabierali wszystko, co tylko można było wynieść. A to, czego nie mogli wziąć, niszczyli i wyrzucali na ulicę” – wspominał.
Kiedy płonęła już spora część dzielnicy, pojawił się w niej niespodziewanie ppłk Mączyński, by osobiście nadzorować gaszenie pożarów. Dopiero rankiem 24 listopada uczynił to, co powinien zrobić dzień wcześniej. Ogłosił ustanowienie sądów doraźnych i wysłał na ulice patrole kawaleryjskie. Odtąd każdego przestępcę uznanego za winnego gwałtu, rabunku lub morderstwa wolno było rozstrzelać na miejscu. Ile wykonano takich egzekucji, trudno powiedzieć, bo różne źródła podają różną liczbę rozstrzelanych bandytów: od 3 do 60. Jednak już sama zapowiedź wykonywania kary śmierci w trybie natychmiastowym podziałała jak kubeł zimnej wody. W niedzielne popołudnie 24 listopada zapanował we Lwowie spokój. Do aresztu trafiło z powodu czynnego udziału w zajściach ponad tysiąc cywili i ok. 400 żołnierzy, choć początkowo raportowano o ponad 3 tys. zatrzymanych. Z kolei Żydowski Komitet Ratunkowy doliczył się 72 zamordowanych Izraelitów, 443 rannych oraz ponad trzy i pół tysiąca poszkodowanych rodzin. Dane te strona polska uznała za mocno przesadzone. Ale to nie głos liczącego sobie dwa tygodnie państwa był najlepiej słyszalny w świecie.
Spóźnione reakcje
Żydowskie Biuro Korespondencyjne w Sztokholmie w ciągu kilku dni skutecznie zaalarmowało opinię publiczną i polityków we wszystkich krajach demokratycznych, donosząc o rzezi we Lwowie. Niuanse, że ok. 100 uczestników antyżydowskich wystąpień stanęło przed sądem i otrzymało kary więzienia, a rząd Jędrzeja Moraczewskiego oraz Rada Miejska Lwowa potępiły zajścia, nie zostały za granicą nawet dostrzeżone. Wagi sprawy zupełnie nie doceniło polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Jego szef Leon Wasilewski wysłał do Lwowa 7 grudnia 1918 r. zaledwie dwuosobową delegację, powierzając jej zadanie zebrania informacji o przebiegu zajść. Znaleźli się w niej zatrudniony w MSZ na stanowisku radcy Leon Chrzanowski oraz ministerialny referent do spraw żydowskich Józef Wassercug. Dopiero pod koniec roku przedstawili przełożonemu swój raport. Mówił on o liczbie 150 zabitych i rannych podczas pogromu, a także 54 spalonych domach. Autorzy ostrzegali jednocześnie, iż lwowska tragedia jest wykorzystywana przez zagraniczną prasę, głównie niemiecką, „z tendencją szkodzenia sprawie polskiej”. Dopiero wówczas MSZ zaczęło zapraszać do Lwowa dziennikarzy, by demonstrować im, jak wieści o zamordowaniu tysięcy Żydów były przesadzone.
Polska strona nie potrafiła zrozumieć, że na Zachodzie, a zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, sam fakt pogromu był dowodem wschodniego barbarzyństwa. Żurnaliści z holenderskiego „Handelsblatt” i szwedzkiego „Svenska Dagbladet” przeprowadzili wywiad z ppłk Mączyńskim. „Kto urządzał «pogrom» było dla nas jasne od początku. Wypuszczeni z więzień kryminaliści, podobnej wartości ludzie niearesztowani i ta masa ukrywających się dezerterów ukraińskich i tych, którzy nie zdołali, lub nie chcieli wyjść z nimi razem 22 listopada” – tłumaczył podpułkownik, zrzucając winę na wszystkich, poza sobą samym. Jednak jego wynurzenia nie zapobiegły wysypowi zagranicznych artykułów przedstawiających Rzeczpospolitą jako kraj zamieszkany przez patologicznych antysemitów. Kwintesencją takiego postrzegania Polaków stała się wydana w Wiedniu książka autorstwa Josefa Bendowa pt. „Der Lemberger Judenpogrom” („Lwowski pogrom Żydów”). Dowódcę obrony miasta autor charakteryzował następującymi słowami: „Czesław Mączyński – jeden z najwścieklejszych pożeraczy Żydów i największy inicjator pogromów w ostatnim stuleciu”. Ale jednocześnie Bendow nie zawyżał liczby ofiar, szacując ją na 72 zamordowanych Izraelitów. Ukazujące się w zachodniej prasie publikacje zbiegły się z początkiem konferencji pokojowej w Paryżu. W jej trakcie zwycięskie mocarstwa zamierzały zbudować od podstaw nowy ład w Europie. Szczególne znaczenie miał głos Stanów Zjednoczonych, a żydowskie lobby w Waszyngtonie cieszyło się sporymi wpływami – nawet jeśli prezydent Thomas Woodrow Wilson wielokrotnie okazywał swą sympatię sprawie polskiej, musiał się z nim liczyć. Alarmowało ono kongresmenów, że państwo polskie to twór na wskroś anty semicki. Amerykańskie organizacje syjonistyczne do swego programu politycznego dodały żądanie przyjęcia na konferencji wersalskiej paktu chroniącego mniejszości narodowe w Europie.
Ratowanie twarzy
Warszawa z dużym poślizgiem stwierdziła, że brak reakcji na antysemickie ekscesy może fatalnie odbić się na międzynarodowej pozycji II RP. W końcu wysłano do Lwowa nadzwyczajną komisję urzędników wydelegowanych przez Ministerstwo Sprawiedliwości oraz Ministerstwo Spraw Wojskowych. Równolegle własne śledztwo prowadził Żydowski Komitet Ratunkowy, któremu przewodniczył wiceprezydent Lwowa z lat 1909–1914 Stefan Tobiasz Aszkenaze. Sporządził on memoriał przekazany Piłsudskiemu. Przedstawił w nim 2815 przypadków napaści na Żydów, z czego aż 2418 mieli dokonać polscy żołnierze. „Wśród rabujących widziano: profesora gimnazjalnego, słuchaczy Uniwersytetu” – wyliczał w memoriale, dodając, że „uzbrojone patrole wojskowe i ludność cywilna dokonywały rewizji w mieszkaniach żydowskich”. Żydowski Komitet Ratunkowy sugerował też Piłsudskiemu, że pogrom przygotowały z premedytacją władze wojskowe miasta, za co odpowiedzialność ponosił ppłk Mączyński. W odpowiedzi podpułkownik spisał wspomnienia, w których o zajścia antysemickie obwinił kolejno Ukraińców (mieli stanowić największą liczbę wśród aresztowanych uczestników pogromu), Żydów, kryminalistów, niektórych Polaków oraz znienawidzonego przez siebie gen. Roję.
Bombardowana kojonymi pismami nadzwyczajna komisja nie potrafiła sporządzić jasnego i przekonującego raportu o lwowskiej tragedii. W końcu przybyła z Wielkiej Brytanii specjalna delegacja, wysłana przez tamtejszy MSZ pod przewodnictwem wpływowego polityka sir Stuarta M. Samuela. Rząd Zjednoczonego Królestwa zlecił jej zbadanie, jak traktowana jest ludność żydowska w Polsce. „W szczególności zlecono mi dołożyć jak najusilniejszych starań, by ustalić każdy wypadek masakry lub prześladowania Żydów dalej, gdzie i w jakim stopniu można było przeciw różnym instancjom władz polskich podnieść zarzut zachęcania do nich lub winę nieprzeszkodzenia im” – informował w swym raporcie Samuel. Spływające z II RP, ale też z innych krajów wieści o pogromach zdopingowały mocarstwa, aby rozpocząć pracę nad traktami mniejszościowymi. Do ich układania nie dopuszczono przedstawicieli Polski. Dokument, jaki 28 czerwca 1919 r. musiał podpisać premier Paderewski, w odczuciu całej elity politycznej w Polsce poważnie ograniczał suwerenność Rzeczypospolitej. Alianci wymusili zgodę, aby każda osoba, która przed I wojną światową mieszkała na terytoriach wchodzących w skład II RP, automatycznie otrzymała jej obywatelstwo. Obdarowany nim człowiek mógł się zrzec obywatelstwa bez żadnych strat majątkowych. Obywatelom posługującym się na co dzień innymi językami niż polski musiano zapewnić możliwość porozumiewania się nim w urzędach i sądach. Mniejszościom gwarantowano własne szkoły i swobodę religijną. W tym punkcie specjalne traktowanie dotyczyło przede wszystkim Żydów, z racji konieczności przestrzegania przez państwo ograniczeń, jakie nakłada na tę grupę religijną szabas. Najbardziej jednak irytował przywilej dający członkom mniejszości prawo bezpośredniego odwoływania się o arbitraż do Ligi Narodów, co oznaczało, iż np. Żydzi lub Niemcy, czując się dyskryminowani, mogli od razu wnosić swe skargi na forum Ligi, z pominięciem krajowych sądów czy urzędów.
Dyskusja w Sejmie nad ratyfikowaniem dokumentu nazwanego „Małym traktatem wersalskim” miała burzliwy przebieg. Lewica oskarżała endeków, że z powodu ich obsesyjnego antysemityzmu Polska traciła część suwerenności. „Przecież wysłaliśmy na kongres pokojowy człowieka, który należy do partii uprawiającej tani antysemityzm, antyrutenizm i jeszcze inne antyizmy” – mówił o Dmowskim w wystąpieniu Maciej Rataj. Poseł PPS Herman Lieberman, pomimo swych żydowskich korzeni, uważał, że jest rzeczą „zabójczą i szkodliwą nałożenie na Polskę konieczności utrzymywania szkolnictwa żydowskiego, żargonowego i dopuszczanie żargonu żydowskiego do urzędów i sądów”. Istnienie takich szkół jego zdaniem spowolniało asymilację. Pomimo urażenia narodowej dumy, narzuconego przez zwycięskie mocarstwa traktatu nie odważono się odrzucić. Sejm ratyfikował go 31 lipca 1919 r. Winą za upokorzenie Polski obarczono oczywiście Żydów.
Żydowskie Biuro Korespondencyjne skutecznie zaalarmowało opinię publiczną i polityków we wszystkich krajach demokratycznych, donosząc o rzezi we Lwowie. Niuanse, że ok. 100 uczestników antyżydowskich wystąpień stanęło przed sądem i otrzymało kary więzienia, a polski rząd oraz Rada Miejska Lwowa potępiły zajścia, nie zostały za granicą nawet dostrzeżone