Suche fakty są takie: w latach 1943–1944 członkowie i sympatycy Ukraińskiej Powstańczej Armii oraz Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów wymordowali na Wołyniu ok. 60 tys. Polaków, a także, w mniejszym zakresie, przedstawicieli innych mniejszości narodowych zamieszkujących to terytorium: Żydów, Rosjan, Czechów. Mordowano całymi wioskami – brały w tym udział zarówno formacje militarne, jak i cywile. Sąsiedzi ofiar.
MAGAZYN DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Rzeź wołyńska ma swoją historię i ma swoją skomplikowaną historiografię: wciąż trwa – w dużej mierze polityczny – spór o to, czy mieliśmy do czynienia z planowym ludobójstwem (jak twierdzi strona polska), czy ze zbrojnym, powstańczym odwetem, który wymknął się spod kontroli (jak utrzymuje strona ukraińska). Tak czy owak, była to klasyczna czystka etniczna. Maksymilian Rigamonti pojechał na Wołyń po 70 latach od tamtych wydarzeń, by zobaczyć, co zostało po zgładzonych wołyńskich wioskach. Nie zostało właściwie nic. Co może w takiej sytuacji zrobić fotograf? Naturalnie zrobić zdjęcia pustce. Rigamonti wiele razy wracał na Wołyń, „do przeszłości, bo na Wołyniu czas się zatrzymał”. Fotografował zatem nie tylko pustkę, ale i czas.
Album „Echo” ma oryginalną formę edytorską, do zdjęć trzeba dotrzeć, rozłożyć je – ostrożnie, delikatnie. To jest konceptualny sygnał: będziemy obcować z czymś kruchym i ulotnym. Ale pierwsze, co się rzuca w oczy na tych zdjęciach, to ich paradoksalna swojskość. Znam te łąki, te suche badyle, te cherlawe sosnowe lasy. To pejzaż oszczędny i skromny. Nasz, tutejszy, wiejski. Nie ma w nim żadnej egzotyki. A jednak jest nasączony śmiercią i rozkładem – nikt się w tych miejscach nie osiedlił, nikt nie przywrócił ich kulturze w jej najprostszym nawet sensie: tej ziemi się nie uprawia. Wydaje się skażona tyle zbrodnią, ile pamięcią. A może antypamięcią, bo jest to terytorium, którego się unika, terytorium wyparte, nie-miejsce.
Rigamonti sfotografował te emocje i nastroje. Jego zdjęcia trzymają się szarych, monotonnych barw – jakby dzienne światło nie było w stanie rozjaśnić tego świata. Ich symbolika jest nieoczywista, choć kieruje się sugestią, że ludzkie oko, podobnie jak umysł, wszędzie szuka znajomych, znaczących wzorców i kształtów – także tam, gdzie wydarzyły się rzeczy straszliwe, niezrozumiałe, niewypowiadalne.
Na marginesie opowiada się tu o czymś jeszcze: o banalnym, zmiennym spokoju natury. Pustka może być ekspresją utraty, ale może być także wyrazem uniwersalnej płynności materii, gdy ludzkie życie – i popełniona na nim zbrodnia – w sposób nieunikniony wtapiają się w nurt czasu, który wypłukuje historię, zastępując ją biologią i geologią.
„Echo” traktuje o nie-miejscach Wołynia. Ale takich przestrzeni opróżnionych z ludzi i pamięci jest oczywiście więcej – i nadal są blisko nas. Las zarósł łemkowskie wsie w Beskidzie Niskim i niemieckie osady na sudeckich zboczach, po lubelskim getcie została praktycznie tylko stara studnia. Znacznie młodsze lasy porastają wyrżnięte muzułmańskie wioski w Bośni i – dla odmiany – niegdysiejsze serbskie osiedla w chorwackiej Krajinie. Rzadko kiedy jednak pejzaż ma tak toksyczne właściwości jak ten sfotografowany przez Rigamontiego. Tamtejszy czas nie leczy ran, ale wydaje się trucizną.