PAP: Podczas festiwalu w Opolu występowaliście na koncercie "Sceny Alternatywnej". Co według pana jest wyznacznikiem tego, że muzyka jest alternatywna?
Marcin Masecki: Bardzo dobre pytanie i nie wiem czy znam na nie odpowiedź. Należałoby spytać organizatorów, jakim kluczem się posługują, co wybierają do kategorii alternatywnej, a co do głównej, mainstreamowej. Alternatywa - jak definicja słowa wskazuje - to coś, co jest w kontrze do tego, co ogólnie przyjęte. Muzyka alternatywna nie rządzi się sztuko-centrowo-komercyjnymi prawami. Jest w pewnym sensie niezależna od rynku, od tego na co jest zapotrzebowanie. Nie jest muzyką w pełni usługową, a bardziej artystyczną.
PAP: Wasz zespół gra utwory swingowe pochodzące z lat 20. i 30. Jakie miejsce zajmował swing w przedwojennej Warszawie?
Marcin Masecki: Swing nie był muzyką alternatywną, chociaż była to bardzo barwna rzeczywistość i zawierająca wiele wątków i podgatunków. Swing to zbyt szerokie słowo, żeby to wszystko potraktować jako jedno zjawisko artystyczne. To co gramy nawiązuje do muzyki rozrywkowej przedwojennej Warszawy i Polski, a nawet świata, ponieważ w rzeczywistości lat 20. i 30. mieszały się różne gatunki. Łączyły się ze sobą: amerykański jazz, wpływy muzyki żydowskiej, klezmerskiej, polskiej muzyki klasycznej, operetki, wpływy ze Wschodu, z południowej Ameryki oraz tango, które tak naprawdę powstało w wyniku wcześniejszego eksportu z Europy różnych gatunków. Był to niezły miszmasz, ale na pewno nie była to wtedy muzyka alternatywna, tylko dominująca. Była w filmie, w kabarecie, w teatrze, w potańcówkach, w kawiarniach. Ona była mainstreamowa, więc ciekawe, że dzisiaj zostaliśmy zaklasyfikowani, jako muzycy alternatywni.
PAP: Czyli postrzeganie jazzu zmieniło się w dzisiejszych czasach?
Marcin Masecki: My nie gramy tej muzyki dokładnie tak, jak była grana sto lat temu. Pozwalamy sobie na własną interpretację. Ja zrobiłem w opracowaniach przedwojennych piosenek dużo fragmentów, które wtedy pewnie by nie uszły, albo rzeczywiście byłyby bardzo alternatywne.
PAP: W jaki sposób pracował pan nad tym materiałem? Czy chciał pan przystosować tamtą muzykę do dzisiejszego odbiorcy?
Marcin Masecki: Nie. Tak naprawdę to była bardzo osobista wypowiedź. Nie rządziła tym ideologia, ani wykalkulowany efekt. Spotkaliśmy się z Janem Młynarskim kilka lat temu i odkryliśmy wspólną pasję w postaci miłości do przedwojennej, polskiej muzyki rozrywkowej. Postanowilismy założyć zespół. Zastanawialiśmy się jak to ma działać i co chcemy robić. Na początku chcieliśmy po prostu wyglądać jak ludzie ze starych fotografii i trochę nimi przez chwilę być, ale potem ustaliliśmy wspólnie, że nie chcemy replikować historii. Nie chcemy być grupą rekonstrukcyjną. Jan wybrał większość piosenek, a ja zrobiłem współczesne opracowania. Uczyniłem te piosenki swoimi, opracowywałem je tak, jakbym pisał swoją własną muzykę dla mojego zespołu. Co to dokładnie znaczy, to już pytanie do muzykologów: z czego jest złożona moja muzyka?
PAP: Skąd wzięło się pana zamiłowanie do tego rodzaju muzyki?
Marcin Masecki: Na to pytanie nie ma jednej odpowiedzi - dlaczego chcemy wyglądać jak oni, grać jak oni, dlaczego w ogóle chcemy nawiązywać dialog z tamtą epoką. Istnieje wiele powodów, jednym z nich jest pewna melancholia, którą mamy dzisiaj w naszym podzielonym społeczeństwie. Kiedy patrzymy na tę przedwojenną Polskę i Warszawę wydaje się nam, że to był taki Paryż, albo Nowy Jork. Idealizujemy tę niezniszczoną i piękną Stolicę. Mówię o sobie, ale wydaje mi się, że dotyczy to też pewnej grupy ludzi. W jakiś sposób chcemy być częścią tego świata, który przynajmniej w takiej wyidealizowanej wersji nie doznał wojny, nie doznał straszliwości XX wieku. To jest też kwestia tego, że wychowałem się na takiej muzyce. Słuchaliśmy jej w domu bez przerwy, więc jest mi bliska. I to są dwie z wielu odpowiedzi na to pytanie.
Rozmawiała Olga Łozińska (PAP)