- Wszystkie przedstawienia, mimo rozmaitych stylistyk i różnych form ekspresji, zmagają się z - najwyraźniej mocno obecnymi w przestrzeni publicznej dylematami - jak to się dzieje, że „ręka zabija, choć głowa tego nie chce”? Gdzie jest ten punkt krytyczny, moment, który uruchamia machinę zła, zbrodni - mówi Dorota Buchwald, kuratorka 38. Warszawskich Spotkań Teatralnych, które ruszają już 16 maja.

Lidia Raś: Pierwsza pani kurator WST odkąd pamiętam.
Dorota Buchwald: Tak, też to sobie niedawno uświadomiłam.

Dorota Buchwald, dyr. Instytutu Teatralnego / Media

Obejrzała pani kilkadziesiąt spektakli, wybrała kilka, teraz być może będzie pani musiała się tłumaczyć z tych wyborów przed warszawską publicznością. Odpowiedzialna to rola być kuratorką WST.
Rzeczywiście zadanie łatwe nie było. Odpowiadam za to, co obejrzą widzowie w Warszawie, a do stolicy - zgodnie z ideą WST - powinny przyjechać najlepsze i najwartościowsze spektakle, które z różnych powodów wzbudziły zainteresowanie w minionym roku. Moim celem było więc przygotowanie dla warszawskiej widowni takiego ich zestawu, który może pokazać, jak bardzo różnorodny, „kolorowy” jest nasz teatr i jak ciekawe zjawiska pojawiają się w nieoczywistych czasem miejscach. Nie wszystkie marzenia repertuarowe udało mi się zrealizować, bo oczywiście są – jak zawsze - pewne ograniczenia, i organizacyjne i finansowe. Zdarza się, że spektakle są po prostu nieprzenaszalne poza macierzystą scenę.

Czekający na gorące tytuły teatralne poprzedniego sezonu nie będą zawiedzeni. „Wesele” Klaty jest. I to aż cztery przedstawienia.
Pewnych tytułów zabraknąć po prostu nie mogło. Zależało mi m. in. na tym, by pokazać „Wesele” Jana Klaty z Narodowego Starego Teatru w Krakowie, bo przecież dyskutowaliśmy o nim pół zeszłego sezonu. Zainteresowanie publiczności nie pozostawia wątpliwości, że to wybór trafny. Podobnie oczywista była decyzja związana ze spektaklem „K.” gorącego, politycznego duetu Monika Strzępka – Paweł Demirski z Teatru Polskiego w Poznaniu, o którym głośno było z racji nawiązań do współczesnej polityki. Pozostałe propozycje to bardziej subiektywny wybór, ale mam nadzieję, że potrafiłam spojrzeć na przedstawienia, które oglądałam w różnych miejscach w Polsce, odsuwając trochę na bok moje osobiste gusta i zainteresowania. Jeśli nawet nie udało się przywieźć wszystkiego, co bym chciała, to mam nadzieję, że w programie 38. WST wyraźnie będą widoczne wszystkie nurty i estetyczno-intelektualne tendencje obecne w polskim teatrze.

Daria Kopiec, Cezary Tomaszewski, Łukasz Twarkowski. To oni są reprezentantami nowego?
Bardzo mi zależało, by obok mistrzów pokazać także spektakle młodych polskich reżyserów. Wydaje mi się, że warto śledzić historię tej trójki, zwłaszcza że każde z nich pojawiło się w teatrze z innymi, wcześniejszym doświadczeniem. Daria Kopiec, jednocześnie reżyserka filmowa (absolwentka PWSFTiT w Łodzi) i teatralna (obecnie studiuje na AT w Warszawie) proponuje bardzo oryginalny język i styl pracy z aktorami. W Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu wyreżyserowała spektakl na podstawie reportażu Marty Abramowicz „Zakonnice odchodzą po cichu”, w którym historie bohaterek stanowią tylko punkt wyjścia. Głównym tematem jest powołanie, rozumiane jako służba Bogu, ale też misja i etos aktora. Włączony do tego spektaklu proces improwizacji pokazuje, jak buduje się więź pomiędzy aktorką a interpretowaną przez nią postacią.

Z kolei Cezary Tomaszewski to utytułowany choreograf, ale też reżyser nominowany do Paszportów Polityki 2017. Jego spektakl „Gdyby Pina nie paliła, to by żyła” z Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu to hołd dla Piny Bausch, połączony z komediowo pokazanymi zmaganiami człowieka uwikłanego w nałóg papierosowy, z którym nie potrafi zerwać. „Nie interesuje mnie jak się ruszają moi aktorzy, ale co ich porusza” – mówi w tym spektaklu Pina i ta fraza buduje niepowtarzalny klimat, uruchomiony energią twórczą Tomaszewskiego.

A co panią zachwyciło w „Lokisie” Łukasza Twarkowskiego?
To ogromne widowisko teatralne z wykorzystaniem nowych technologii, ale też spektakl doskonale zagrany przez zespół Litewskiego Narodowego Teatru Dramatycznego w Wilnie. Inspiracją dla scenariusza były trzy kryminalne historie, które łączy Wilno, jako miejsce, w którym różne przedziwne rzeczy się dzieją. Pierwszą, od której pochodzi tytuł, znamy z fantastycznej noweli Prospera Merimeego i filmu Janusza Majewskiego, druga to dramat lidera francuskiej rockowej grupy Noir Desir Bertranda Cantata, który będąc w Wilnie zamordował swoją partnerkę, aktorkę Marie Trintignant. Trzeci wątek to tragiczne losy litewskiego fotografa Vitasa Luckusa i oczywiście jego niezwykłe zdjęcia. Litewscy krytycy uznali ten spektakl za wydarzenie teatralne 2017 roku i nagrodzili najważniejszymi nagrodami. Także dlatego warto to przedstawienie zobaczyć i u nas. Ma niesamowity klimat, zaskakuje, wsysa, angażuje, oczarowuje i stawia trudne pytania.

Czy w różnorodności propozycji 38. WST jest coś, co zbliża spektakle do jakiegoś wspólnego mianownika?
Kiedy spojrzałam na ostateczną listę, zobaczyłam pewną prawidłowość. Wszystkie przedstawienia, mimo rozmaitych stylistyk i różnych form ekspresji, zmagają się z - najwyraźniej mocno obecnymi w przestrzeni publicznej dylematami: jak to się dzieje, że „ręka zabija, choć głowa tego nie chce”? Gdzie jest ten punkt krytyczny, moment, który uruchamia machinę zła, zbrodni. Od czego zaczyna się tragedia? I czy w ogóle można jej zapobiec? O tym jest i „Lokis”, i „Murzyni we Florencji” Teatru Nowego Proxima w Krakowie według tekstu Vedrany Rudan, która sięga do wciąż żywej wojennej traumy na Bałkanach. O tym jest też „1946”, spektakl z Kielc, próbujący dociec prawdy o pogromie kieleckim, a właściwie dwóch, bo przywołane zostaje też zdarzenie z 1918 roku, kiedy sam teatr był miejscem mordu. W obu przypadkach mechanizm zbrodni uruchamia plotka, pogłoska. I nic nie jest w stanie lawiny wypadków powstrzymać.

Pytania o źródło zła stawia też Marcin Wierzchowski w „Sekretnym życiu Friedmanów” z Teatru Ludowego w Krakowie. Wielokrotnie nagradzany spektakl, oparty na scenariuszu filmu „Sprawa Friedmanów” Andrew Jareckiego, podejmuje problem pedofilii i w znakomity sposób pokazuje złożoność i niejednoznaczność sytuacji, trudnych do udowodnienia oskarżeń, dysfunkcjonalność emocjonalną rodziny. Spektakl grany poza sceną, w maksymalnej bliskości aktorów i widzów nie daje też żadnych prostych odpowiedzi, na wiele pytań, które stawia.

Ten wspólny mianownik idealnie realizuje też „Hamlet-komentarz”.
Tak, to jedyny w swoim rodzaju, cielesno-taneczno-muzyczny spektakl w reżyserii Grzegorza Brala z Teatru Pieśń Kozła z Wrocławia. Wyrafinowana kantata poświęcona analizie emocjonalnej wydarzeń, które na dworze w Elsynorze mogłyby się wydarzyć dwa miesiące przed właściwą akcją dramatu Szekspira.

Jaki jest polski Teatr AD 2017? Widoczna jest jakaś dominująca tendencja, radykalne zmiany na horyzoncie, czy to od lat jedynie problem akademicki, a teatr jest na tyle pojemny, że miejsce w nim znajdzie się dla każdego?
Zawsze jest tak, że jakieś nurty, mody i tendencje się pojawiają, ale przecież nie wszyscy się im poddają. Jest jakiś mainstream i jakaś awangarda. Jedno i drugie być musi, bo inaczej sztuka – także sztuka teatru – by się nie rozwijała. Mamy w Polsce 122 teatry publiczne i ponad 600 organizmów teatralnych innego typu. I właśnie ta różnorodność jest najciekawsza. Gdy pojawia się interesujący artysta, to dla mnie kwestią drugorzędną jest, czy będzie on robić teatr publicystyczny, muzyczny, lalkowy czy taneczny. Czy będzie pisał swoje własne scenariusze, czy sięgał do dzieł istniejących. Czy będzie pracował w teatrze repertuarowym, czy niezależnej grupie twórczej. Ważna jest temperatura, a nie forma i gatunek. Teatr, który pozostawia człowieka obojętnym, nie jest dla mnie interesujący. Wartościowe są emocje. Jeśli w kimś jest ten artystyczny żar, to prędzej czy później użyje teatru do jego pokazania.

Kiedy jeździła pani po Polsce, szukając spektakli na WST, czuła pani ten żar?
Zdecydowanie tak. I ogromny wysiłek włożony w wytworzenie różnorodnych, nie zawsze doskonałych przedstawień, bo przecież z arcydziełem mamy w teatrze do czynienia naprawdę rzadko. Widać w tych spektaklach potrzebę; one musiały się urodzić, tyle w nich emocji. Zależało mi, by oglądać spektakle w miejscu, gdzie są grane na co dzień. Ważne było dla mnie jak mocno one rezonują u własnej publiczności, jak bardzo teatr dotyka czegoś ważnego, na przykład historii lokalnych, jak choćby trauma kielecka.

Kilka lat temu Instytut Teatralny wydał książkę Dragana Klaića „Gra w nowych dekoracjach. Teatr publiczny pomiędzy rynkiem a demokracją". Autor opisał w niej m.in. awaryjne rozwiązania dla teatru publicznego rzuconego na głęboką wodę urynkowienia kultury. Czy pasują do naszych realiów?
Dragan Klaić napisał książkę z punktu widzenia obserwatora zachodniej rzeczywistości, trochę jako przestrogę dla instytucji teatralnych na Wschodzie. Kryzys ekonomiczny lat 2007 - 2008 spowodował, że rządy w wielu krajach pierwsze cięcia w ramach oszczędności robiły w kulturze. Klaić twierdził, że choć to sytuacja trudna, znalezienie rozwiązania, zdefiniowanie na nowo roli, misji i powinności teatru finansowanego z publicznych pieniędzy może być doświadczeniem ożywczym dla skostniałych form. Uważał, że sam fakt, że coś długo istnieje i działa nie uprawnia do pobierania dotacji. Proponował różne rozwiązania na przetrwanie, rozwiązania awaryjne: łączenie instytucji, koprodukcje, szukanie oszczędności w zmianie formuł i trybu pracy etc. Ale one były awaryjne! No ale jak wiadomo, choć miała to być recepta na przetrwanie, formy przetrwalnikowe są najtrwalsze, a powrotu do sytuacji sprzed zmian nie ma nigdy.

Te refleksje stały się dla nas memento nieprzypadkowo w 2015 roku, gdy obchodziliśmy 250-lecie teatru publicznego. Próbowaliśmy różnymi działaniami wykazać, że istnienie w Polsce – jeszcze i wciąż - sieci dotowanych teatrów publicznych, to dobro wspólne, które warto zachować. Że dzięki zaangażowaniu środowiska, zmiana ustroju nie doprowadziła do katastrofy, a zmiana finansowania od systemu centralnego do systemu samorządowego, choć trudna, przebiegła w miarę sprawnie. Jednocześnie nieustannie staramy się samorządom przypominać, że to co posiadają, to wielka wartość, a nie kłopotliwy wydatek budżetowy i obciążenie. I nie chodzi tylko o wizerunek. W Dniu Teatru Publicznego, który został powołany w 2015 roku, a obchodzony jest w tym roku 12 maja, chcemy przekonywać, że teatr to wartość, którą można na rozmaity sposób wycenić. W tym roku pokazaliśmy, że 1 zł dotacji dla teatru generuje zysk, a nie stratę dla samorządu. To długofalowa inwestycja w kulturę danego miejsca, wpływająca nie tylko na rozwój kulturalny, ale również ekonomiczny. 1 zł dotacji generuje średnio 3,36 zł zysku dla ekonomii regionu, w którym działa instytucja artystyczna, jaką jest teatr publiczny.

Skąd to wiadomo?
Rafał Kasprzak, profesor ekonomii w Szkole Głównej Handlowej, a jednocześnie miłośnik kultury, zamienił naszą intuicję w ekonomiczny wzór, za pomocą którego możemy wyliczyć dla każdego teatru, który dostarczył odpowiednich danych, ile zysku wygenerował dla swojego miasta. To może być twardy argument dla samorządów, możliwy do wykorzystania podczas debat o budżetach. Efekt oddziaływania kulturowego, czyli jakość działania artystycznego, wydawałoby się niemierzalny, także postaramy się w przyszłości wyliczyć. Oczywiście, że nakłady będą się zwracać latami, ale zysk będzie znacznie większy niż z wydarzenia jednorazowego. Teraz będziemy też pracować nad lobbingiem dla teatru, by dać dyrektorom argumentację do rozmów z organizatorami. To taka nasza utopijna idea, że samorządy docenią wreszcie unikalne wartości generowane przez instytucje kulturalne.

Artykuł powstał we współpracy z www.legalnakultura.pl

Fundacja prowadzi Bazę Legalnych Źródeł, które udostępniają treści zgodnie z prawem i wolą twórców.