Eksterminacja Indian nie skończyła się wraz z dziewiętnastym stuleciem. Zmieniły się tylko metody, którymi pozbywano się rdzennych mieszkańców Ameryki
/>
W amerykańskiej tradycji politycznej od czasów wojny secesyjnej utarł się podział na cywilizowaną, umiarkowaną, demokratyczną Północ i nieokrzesane, autorytarne, rasistowskie Południe. No cóż, to zwycięzcy piszą historię – konfederaci i ich duchowi spadkobiercy mają oczywiście za uszami niewolnictwo oraz Ku Klux Klan, ale o wymuskanych unionistach również trudno powiedzieć, by byli bez grzechu, choćby dlatego, że optując za abolicjonizmem, zajmowali się jednocześnie innym, szeroko zakrojonym projektem cywilizacyjnym: planowym wyniszczeniem Indian.
/>
Szczęśliwie historię badają także uczciwi historycy – proszę tylko pomyśleć, na co mogliby pozwolić sobie rządzący, gdyby całkowicie zawłaszczyli kontrolę nad historią, a nie da się ukryć, że apetyt w tej kwestii zawsze im dopisuje, by wspomnieć choćby naszą żałosną, „godnościową” aferę o IPN-owską ustawę. I szczęśliwie są również popularyzatorzy gotowi rzetelnie propagować wiedzę historyczną. Nie jest to łatwe, szczególnie gdy chodzi o ustalenie odpowiedzialności za masowe zbrodnie i nazwanie ofiar ofiarami, katów zaś katami. W wypadku zagłady indiańskiego uniwersum kwestia odpowiedzialności jest oczywista – ale szczegóły tej rozciągniętej na stulecia (i nieuchronnej) eksterminacji już wcale oczywiste nie są. Tak się składa, że w znakomitej Serii Amerykańskiej wydawnictwa Czarne ukazały się w ciągu ostatnich paru lat trzy obszerne prace, które uzmysławiają laikowi złożoność problematyki, zwłaszcza w kontekście dziewiętnastego stulecia, kluczowego dla zderzenia rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej z nowoczesną cywilizacją. Mam tu na myśli „Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów” S.C. Gwynne’a (przeł. Bartosz Hlebowicz, Czarne 2015), „Krew i burzę. Historię z Dzikiego Zachodu” Hamptona Sidesa (przeł. Tomasz Ulanowski, Czarne 2016) oraz „Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznaną historię Czerwonej Chmury, wodza Siuksów” Toma Clavina i Boba Drury’ego. Czytane razem, książki te układają się w dzieje imperialnych i kolonialnych wojen, które Stany Zjednoczone prowadziły wiedzione najpierw terytorialnym głodem, potem zaś także gwałtownym pragnieniem pobudzenia gospodarczej koniunktury po bratobójczym starciu Północy z Południem.
Prace te – co ważne – nie próbują idealizować żadnej ze stron konfliktu amerykańsko-indiańskiego. Pokazują raczej pewną ponurą, utrwaloną w historii rutynę towarzyszącą konfrontacjom całkowicie obcych sobie światów, z których jeden dysponuje znaczną przewagą sił i technologii. Ciekawe są tu wszelako odstępstwa od reguły: Komanczów, nieokrzesanych koczowników rodem z epoki kamiennej, biali nie byli w stanie sobie podporządkować przez ćwierć tysiąclecia. Lakotowie pod wodzą Czerwonej Chmury wraz z sojusznikami z innych plemion dali radę wygrać wojnę z regularną armią amerykańską, wykorzystując taktyczny spryt, umiejętności walki partyzanckiej oraz głupotę jankeskich dowódców („Wydaje się, że dopiero sto lat później, w czasach konfliktu wietnamskiego, polityczni i wojskowi przywódcy wykazali podobne, całkowite niezrozumienie sytuacji w terenie” – piszą Clavin i Drury). Ponadto Indian w zasadzie nie sposób było wykorzystać do pracy przymusowej – łatwiej było ich zabić niż zmusić do uległości. Budzili też u białych autentyczną grozę swoim nieskrywanym okrucieństwem, stanowiącym fundament ich wojowniczej kultury – opisy sposobów, w jakie Lakotowie traktowali jeńców wojennych, mogą być trudne do zniesienia dla co wrażliwszych czytelniczych żołądków. Inna sprawa, że „cywilizowani” amerykańscy żołnierze nie postępowali zgoła odmiennie – czystki etniczne rzadko bywają eleganckie.
/>
Ostatecznie sprawę załatwiły nie tylko rzezie, ale i epidemie chorób, na które Indianie nie byli uodpornieni, a gwoździem do trumny indiańskiego Zachodu stało się niemal doszczętne wybicie stad bizonów przez białych osadników: w ciągu XIX wieku wyrżnęli oni około 50 milionów sztuk, praktycznie całą populację tych zwierząt – zwierząt, które dla Indian z prerii były nie tyle chodzącą spiżarnią, ile (także duchową) podstawą bytu. Równolegle przebiegał proces wywłaszczania tubylców z ich ziem, parcelacji tych ziem i wyznaczania rezerwatów, do których Indianie mieli się przenosić. Rezerwaty były naturalnie położone na terytoriach pozbawionych wartości z punktu widzenia osadnictwa. Prawdopodobnie inaczej spojrzycie na L. Franka Bauma, autora „Czarnoksiężnika z Krainy Oz” po przeczytaniu jego słów z 1890 r. (cytuję za książką Macieja Jarkowca): „Biali, prawem podboju, mocą cywilizacyjnej sprawiedliwości, są panami kontynentu amerykańskiego. Bezpieczeństwo osadników na pograniczu można zapewnić tylko przez całkowitą anihilację niewielu pozostałych tu Indian”.
W tym sensie wychodzący właśnie po polsku „Czas krwawego księżyca” Davida Granna jest historią o ironii losu: Indianie z plemienia Osagów, wypchnięci do rezerwatu w Oklahomie, zmuszeni do osiadłego życia na jałowych działkach, funkcjonujący jako obywatele drugiej kategorii i poddawani przez lata brutalnej asymilacji, okazali się w latach 20. XX wieku dziedzicami zawrotnej fortuny – ich ziemia zaczęła rodzić ropę naftową. Byli – paradoksalnie – zarazem dziko bogaci i częściowo ubezwłasnowolnieni (mogli korzystać ze swoich pieniędzy tylko pod stałą kontrolą białego „opiekuna”). I tak się złożyło, że nagle zaczęli masowo umierać: a to od kulki wystrzelonej przez nieznanego sprawcę, a to od trucizny podanej z alkoholem bądź jedzeniem. David Grann, dziennikarz znany ze świetnego reportażu historycznego „Zaginione Miasto Z”, drąży sprawę zabójstw Osagów, rzucając ją na tło epoki prohibicji (i mafijnego bezprawia); to, co estetycznie wyglądało w czarnym kryminale – także produkcie tamtych czasów – w praktyce było przerażające: jeśli byłeś Indianinem z Osagów, mógł cię bez litości, na zimno, wykorzystać, oszukać i zabić każdy biały, zwłaszcza ten budzący zaufanie: mąż, szwagier, przyjaciel, prawnik, lekarz, szeryf. Wobec zamkniętego kręgu interesów lokalna policja i wymiar sprawiedliwości, skorumpowane i zinfiltrowane, były całkowicie bezradne. Pomogła (choć jak udowadnia Grann, tylko częściowo) interwencja sił federalnych, która dała też ostateczny impuls dla powstania biurokratycznej potęgi FBI pod kierownictwem J. Edgara Hoovera.
To samo FBI w pół wieku później miało poważny problem z pewnym niesubordynowanym (nie użyję skompromitowanego słowa „niepokorny”) Indianinem z narodu Lakotów – alkoholikiem, łobuzem, ale też człowiekiem nieznającym strachu. Reportaż Macieja Jarkowca „Powrócę jako piorun” otwiera scena, w której ów Indianin, Russell Means (1939–2012), wdrapuje się latem 1970 r. na jedną z ikonicznych czterech prezydenckich głów na szczycie góry Rushmore w Górach Czarnych w Dakocie Południowej – konkretnie wdrapuje się na głowę Jerzego Waszyngtona – i oddaje mocz. „Wymyślił sobie, że pod oczami prezydenta zostawi wielkie, żółte łzy”. Góry Czarne to dla Lakotów święte terytorium i miejsce, gdzie pod koniec XIX wieku zostali finalnie spacyfikowani w okrutnej wojnie. A Russell Means, „jeden z najzuchwalszych, najwredniejszych, najwścieklejszych i najsłynniejszych Indian XX wieku” („Washington Post”), zostanie przywódcą indiańskiego buntu, być może ostatniego, na pewno wieńczącego pełną nadziei erę kontrkultury i walki o prawa mniejszości.
Reportaż Jarkowca zgrabnie konfrontuje ze sobą różne plany czasowe: biograficzną opowieść o losach Meansa, aktywisty, aktora, muzyka, polityka, powiązaną z barwną historią AIM (American Indian Movement – Ruch Indian Amerykańskich), dzieje Lakotów usiłujących w drugiej połowie XIX wieku powstrzymać kolonialną nawałę, wreszcie: współczesny krajobraz nędzy i wykluczenia w indiańskich społecznościach („Trzydziestotysięczny Pine Ridge jest drugim co do wielkości rezerwatem w USA i najbiedniejszym regionem kraju. Bezrobocie przekracza tu 80 procent. Przeciętny dochód na głowę wynosi 4 tysiące dolarów – trzynaście razy mniej niż w całych Stanach. Śmiertelność noworodków jest trzy razy większa niż w całym kraju, odsetek samobójstw wśród nastolatków cztery razy wyższy, zachorowań na cukrzycę jest osiem razy więcej, alkoholizm dotyka 80 procent dorosłych mieszkańców Pine Ridge, (...) ludzie żyją tu średnio 50 lat – 10 lat mniej niż w Afryce, 26 lat mniej niż w Europie i 28 lat mniej niż w całych Stanach”. Projekt eksterminacji się dopełnił, nawet jeśli w sensie symbolicznym Indianie ostatecznie zwyciężyli.