KSIĄŻKI | Paul Theroux – pisarz podróżnik zawstydzający swoją przenikliwością całe zastępy reporterów – wędrował przez Afrykę, Azję, Amerykę Południową i Oceanię. Nigdy jednak, co znamienne, nie był na południu Stanów Zjednoczonych, owym Południu przez duże „P”, które nie stanęło na nogi po wojnie secesyjnej, hołubiąc do dziś swój mit innej Ameryki, latyfundialnej, arystokratycznej, pobożnej i wielkodusznej. Ciemną stroną tego mitu jest naturalnie spuścizna niewolnictwa, Ku Klux Klanu i segregacji rasowej – tę ostatnią formalnie zniesiono w południowych stanach dopiero w latach 60. zeszłego wieku, a w rzeczywistości pozostaje ona żywa do dziś.
/>
/>
Theroux wybrał się na Południe dopiero po siedemdziesiątce, w ciekawym zresztą historycznie momencie, bo tuż przed poprzednimi wyborami prezydenckimi, którym Barack Obama zawdzięczał drugą kadencję w Białym Domu. Podróż pisarza wypełniły, zgodnie z podtytułem książki, cztery pory roku, od jesieni do późnego lata – i była nietypowa, nie przebiegała bowiem liniowo, lecz odbywała się w cyklach powrotów w te same miejsca. Theroux na prawie 600 stronach „Głębokiego Południa” zatacza jednostajne kręgi między wyleniałymi miasteczkami Georgii, Karoliny Południowej, Alabamy, Missisipi i Arkansas, rozmontowując po kawałku mitologię tej ziemi.
Autor „Wielkiego bazaru kolejowego” w wieku dojrzałym złagodniał, ale nie zatracił ostrości widzenia. Pierwsze fragmenty książki służą próbie zdefiniowania fenomenu Południa. Zaczyna się od dezorientacji – Theroux jest niby w Ameryce, ale pejzaże, które ogląda zza kierownicy, przywodzą na myśl Trzeci Świat. „Wydawało mi się, że jestem w miejscu postkolonialnym, skąd po nagłym odejściu kolonizatorów wyjechała większość miejscowych i nastały złe dni” – pisze. A w innym miejscu dodaje: „Ujrzałem upadek, rozpad i spustoszenie, apokalipsę, o której opowiadały najprostsze i łatwo rozpoznawalne budowle, motele, stacje benzynowe, restauracje, sklepy, nawet kina, wszystkie opuszczone i niszczejące”. I to jest, powracająca jak refren, jedna z prawd o Południu – że w pewnym sensie naprawdę zostało skolonizowane i wydrenowane przez wielki kapitał, że jako jeden z pierwszych obszarów Zachodu padło ofiarą globalizacji, że, mówiąc krótko, klepie biedę, niejednokrotnie biedę raczej afrykańską niż amerykańską.
Dawno nie miałem do czynienia z książką, w której autor tak usilnie starałby się podważyć swoje pierwsze wrażenia, uznając je za boleśnie powierzchowne. Theroux z uporem wędruje – od człowieka do człowieka, od motelu do motelu (wszystkie prowadzone przez Hindusów nazwiskiem Patel, rodem z Gudźaratu), od knajpy do knajpy, od jednej zrujnowanej dzielnicy do drugiej, przez kolejne targi broni i nabożeństwa – i zaczynają mu się z tego mętliku („Nigdy nie ogarniemy złożoności tej krainy. Wszyscy, którzy tam przybywamy, jesteśmy jak przechodnie zaglądający przez szybę”) wyłaniać kolejne prawdy. Choćby prawda o przeżywaniu historii jako krzywdy. „Przeszłość nie umarła, a nawet nie jest przeszłością” – zauważa Theroux. Nie umarła dla białych, którzy żyją w poczuciu, że bezpowrotnie odebrano im tożsamość i szacunek („Logika rzadko (...) jest w stanie przezwyciężyć uczucie głębokiego żalu, przywiązania lub urażonej dumy. Południe nadal cierpi, bo wielkie jego połacie nadal są biedne. Atmosfera klęski (...) działa jak przypomnienie o wojnie secesyjnej, o stratach, zabitych, o niepotrzebnie spalonych miastach, kapitulacji. No i do tego świadomość lub raczej złudzenie, że ta wojna położyła kres złotemu wiekowi – czasom niewolnictwa, ale i dostatniego życia w posiadłościach ziemskich – i że wyssawszy wigor Południa, które nie potrafiło wybić się na niezależność, obaliła jego porządki, zubożyła je i obróciła w pełną goryczy krainę grobowców, pomników i ruin”).
Historia nie umarła też dla czarnych („Ludzie są tu dobrzy” – mówi jeden z afroamerykańskich rozmówców Theroux – „Ale zasady białych są wrośnięte w status quo. Zawsze jakoś przekazują je dzieciom, wnukom i prawnukom. Słyszał pan o zasadzie »rozdzieleni, lecz równi«? To znaczy rozdzieleni i nierówni”). Pamięć na Południu przesycona jest nieukojonym bólem i niepomszczonym resentymentem, a wszyscy – i ci, którzy krzywdzili, i ci, których krzywdzono – uważają się za ofiary.
Są jeszcze inne prawdy Południa: ta o religijności, szczerej, wspólnotowej i głęboko wrośniętej w duszę Południowca, ale wytwarzającej niekiedy osobliwe komunikaty („ów sklep, który minąłem w Alabamie, opatrzony żółtym szyldem z wymalowanym wielkimi czarnymi literami napisem: Jezus jest naszym panem – skup i sprzedaż broni, co doskonale wyrażało jeden z zawiłych wątków tej wycieczki”). I ta o fałszywej nostalgii – łatwej do znalezienia, dajmy na to, w „Przeminęło w wiatrem” – oraz równie fałszywej, gotyckiej grotesce obecnych w tekstach kultury dotyczących Południa, wymyślanej, „żeby odwrócić uwagę od (...) nudy, biedy i znużenia, powszednich okrucieństw, pomiatania bliźnim, smutku i fatalnego braku zrozumienia”. Jest także prawda o tym, że ludzie starają się coś zmieniać – i ci ludzie, lokalni aktywiści, organizujący alternatywną ścieżkę pomocy społecznej, szczególnie interesują Theroux, który sam w młodości działał w Afryce w Korpusie Pokoju.
Czytane uważnie, „Głębokie Południe” pozwala zrozumieć, dlaczego następne wybory w Stanach wygrał Donald Trump. Patrząc zaś na sprawę w kontekście polskim: książka Theroux powinna stać się wzorem tego, jak z punktu widzenia centrum pisać o prowincji – bez paternalizmu, poczucia wyższości, z głęboką empatią. To otwiera oczy.