PAP: Festiwal filmowy, którego jesteś dyrektorką artystyczną, prezentuje kino amerykańskie. Myślisz, że można w ogóle mówić o kinie amerykańskim jako zjawisku – pomimo jego różnorodności i, nawiązując do hasła tegorocznej edycji, jego wielu stanów?
Urszula Śniegowska: Można powiedzieć po prostu, że kino amerykańskie to kino wyprodukowane w Stanach Zjednoczonych. Tak jak ten kraj jest ogromny, tak składa się z różnorodnych grup społecznych i etnicznych. Jest zróżnicowany geograficznie i kulturowo. To złożenie, ten tygiel, ma swoje odzwierciedlenie w kinie i na różne sposoby właśnie w nim się manifestuje. Widać to zarówno w przypadku wielkobudżetowych produkcji, blockbusterów i sequeli, jak i w przypadku małych, niezależnych filmów.
Ze względu na to, że Ameryka ma ogromne zaplecze kulturowe, jest wielką kopalnią różnorodności. Na Festiwalu jesteśmy w stanie pokazać niewielki procent tego, w tym także niszowych i naprawdę niezależnych filmów – niskobudżetowych i produkowanych z głębi serca; z głębi ducha konkretnego twórcy.
PAP: Nie pokazujecie we Wrocławiu popularnych tytułów kasowych reżyserów, odwracacie się od Hollywood.
U. Ś.: Ściśle mainstreamowi twórcy i produkcje studyjne – zwłaszcza liniowe produkcyjniaki – i tak pojawią się w szerokiej dystrybucji i zarobią ogromne pieniądze dzięki tysiącom widzów. Nie pokazujemy tych tytułów we Wrocławiu, bo uważamy, że jeżeli ktoś chce się zanurzyć w amerykańskim kinie komercyjnym, to może to zrobić na co dzień w multipleksie. Na AFF szukamy rzeczy odmiennych - ambitnych, zmuszających do refleksji, oryginalnych formalnie.
Nie staramy się nikogo przekonać – widzów ani twórców – że powinni odejść od Hollywood. Wielu młodych twórców marzy o tym, żeby w końcu trafić do tego świata i móc robić filmy z wykorzystaniem machiny, którą tamten przemysł oferuje. Taką chęć mają np. bracia Ben i Josh Safdie, których "Good Time" pokażemy. Pomimo niewielkiego budżetu na realizację udało im się utrzymać niezależność. Wciąż pozostając w artystycznej niszy sfilmowali swój własny scenariusz, który odstaje od komercyjnej ścieżki.
PAP: Celem American Film Festivalu jest odnalezienie różnorodności Ameryki czy po prostu pokazanie jej?
U. Ś.: Myślę, że nie trzeba jej odnajdywać – wystarczy pojechać na Sundance lub South by Southwest Film Festival. Można tam odnaleźć wszystkie tendencje i style amerykańskiego kina – od filmów z Teksasu lub Idaho, przez produkcje z Seattle, aż do obrazów zrealizowanych przez kolektywy z Los Angeles. W kinie amerykańskim wciąż pojawiają się pomysły na tworzenie zupełnie innego kina niż to, które widzieliśmy do tej pory.
Co roku jeździmy na te imprezy, patrzymy na te układanki filmowe, i wybieramy najciekawsze według nas rzeczy. Myślę, że nam się to udaje. Fakt, nie wszystkie filmy udaje nam się sprowadzić, ale z czasem uzyskujemy w tym coraz większą łatwość. Coraz częściej producenci, dystrybutorzy i sami filmowcy są świadomi tego, że w Europie Środkowo-Wschodniej jest festiwal, który ich odkrywa dla europejskiego rynku i prezentuje szerszej publiczności.
PAP: Jesteś w stanie wyróżnić jakieś wspólne elementy, tematy, może style albo zwroty, wśród prezentowanych w tym roku filmów?
U. Ś.: Należy przede wszystkim zwrócić uwagę na tendencję eskapistyczną w amerykańskim kinie. Poza tym twórcy coraz częściej opierają swoje historie na faktach i robią filmy na podstawie rzeczywistych wydarzeń – jak np. David Gordon Green. Reżyser w "Niezwyciężonym" pokazał historię człowieka, który stracił nogi podczas zamachu na uczestników Maratonu Bostońskiego. Kolejnym przykładem korzystania w wyborze tematów jest "Wojna płci" – mainstreamowy film, który pokazujemy na 8. AFF w ramach pokazów przedpremierowych. To zresztą – obok obrazu "Borg/McEnroe" w reż. Janusa Metza Pedersena – jeden z dwóch filmów o tenisie, które zobaczymy we Wrocławiu. Można to traktować jako potwierdzenie, że sport jest teraz na fali.
Sporo prezentowanych filmów nawiązuje do ostatnich wyborów prezydenckich w USA i opowiada, w jaki sposób liberalna Ameryka i nowojorscy intelektualiści reagują na rzeczywistość. Ciekawe jest też to, że w kinie amerykańskim coraz częściej obserwujemy przełamywanie gatunków. Filmy są formalnymi hybrydami między fabułą a dokumentem.
Prezentujemy też kilkanaście filmów kobiet. Nie szukałam równowagi w tej kwestii, już po selekcji zorientowałam się, że wśród 13 filmów w konkursie Spectrum, aż siedem jest wyreżyserowanych lub współreżyserowanych przez kobiety.
PAP: W tym roku skupiacie się też na twórczości takich artystów, jak Gregg Araki, Sam Shepard i Rosanna Arquette.
U. Ś.: I jeszcze na twórczości czwartego twórcy, chyba najważniejszego w tym zestawieniu, Samuela Fullera. To klasyk, który w Polsce jest mało znany. Cieszymy się, że udało nam się zaprosić na Festiwal jego żonę Christę i córkę Samanthę. Kobiety jego życia przyjadą opowiedzieć o wybitnym filmowcu w pewnym momencie odepchniętym przez Stany Zjednoczone, który był wielką gwiazdą amerykańskiego kina mającym za sobą też współpracę z takimi twórcami jak chociażby Wim Wenders, Jean-Luc Godard czy Jim Jarmusch.
We Wrocławiu pokażemy trzy filmy Sama Sheparda. To rodzaj hołdu, który chcemy złożyć temu zmarłemu niedawno twórcy – reżyserowi, scenarzyście, aktorowi. Tak się złożyło, że przez pokaz jednego z filmów – "Paris, Teksas" – upamiętnimy też fantastycznego aktora Harry’ego Deana Stantona. Jedną z jego z ostatnich ról była ta w "Szczęściarzu", filmie Johna Carrolla Lyncha, który też będziemy mieć szczęście zaprezentować.
Rosanna Arquette, która odebrała już nagrodę Indie Star Award dla twórców amerykańskiego kina niezależnego, wystąpiła z kolei w "Mai Dardel" autorstwa reżyserki o polskich korzeniach Magdaleny Zyzak i jej partnera Zachary’ego Cotlera. Film z Arquette – gwiazdą "Rozpaczliwie poszukując Susan" Susan Seidelman, "Po godzinach" Martina Scorsese, "Pulp Fiction" Quentina Tarantino, "Baby, It’s You" Johna Saylesa czy "Crash: Niebezpieczne pożądanie" Davida Cronenberga - będzie miał na Festiwalu swoją premierę.
PAP: Czy od ośmiu lat, odkąd odbywa się American Film Festival, kształt amerykańskiego kina twoim zdaniem w jakiś sposób się zmienił?
U. Ś.: Wydaje mi się, że utrzymuje constans. Młodzi amerykańscy twórcy wciąć muszą zmagać się z brakiem publicznego dofinansowania ich pierwszych filmów – także debiutów czy wręcz filmów szkolnych. Nawet robiąc najbardziej prywatne, intymne projekty, muszą rozważać komercyjne aspekty swoich przedsięwzięć – np. brać pod uwagę, dla kogo robią filmy i rozważyć, czy nie wziąć do nich sławnych aktorów, co automatycznie przyciągnęłoby do kin większą widownię. To nie jest łatwy początek, ale myślę, że amerykańscy twórcy radzą sobie z tym dobrze i robią historie, które są uniwersalnie trafić do każdego odbiorcy.
Podczas trwającego 8. American Film Festival łącznie pokazane zostaną 93 filmy pełnometrażowe. Wśród prezentowanych produkcji znalazły się zarówno tytuły amerykańskiego kina niezależnego, jak i dzieła wielkich, znanych reżyserów - "autorów kina". Zobaczymy m.in. najnowsze filmy Darrena Aronofsky'ego ("mother!"), Alexandra Payne'a ("Pomniejszenie"/"Downsizing"), Lynne Ramsay ("Nigdy cię tu nie było"/"You Were Never Really Here"), Seana Bakera ("The Florida Project"), Luki Guadagnino ("Call Me By Your Name"), Gillian Robespierre ("Landline"), a także film uznawany za najgorszy na świecie ("The Room" w reż. Tommy'ego Wiseau) czy tytuły nagrodzone np. na festiwalu Sundance ("Beach Rats" Elizy Hittman, "Dina" Antonio Santiniego, "Nowicjat" Maggie Betts). Wydarzenie potrwa do niedzieli.
Rozmawiała Martyna Olasz (PAP)