Wiosną przyszli Niemcy i zaczęli mordować wszystkich ukrywających się w ziemiankach Żydów. My też byliśmy wtedy przygotowani na śmierć. Wystarczyło, żeby ktoś powiedział, kto im pomagał. Ci ludzie umarli po bohatersku. Nie zdradzili mojej rodziny - mówił PAP Tadeusz Stankiewicz członek zarządu Polskiego Towarzystwa Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata.

Tadeusz Stankiewicz urodził się w 1930 r w Puławach. Jego ojciec, Stanisław Stankiewicz był przed wojną leśniczym. W czasie okupacji Stankiewicz sprawował urząd w leśnictwie koło Opola Lubelskiego.

"Od pierwszych dni okupacji, kiedy Niemcy przejęli władzę, nastąpiła - od razu - dyskryminacja ludności żydowskiej. Żydów było dużo; w samych Puławach było ich ok. 30 proc. Byliśmy w stałej relacji, ponieważ Żydzi byli przeważnie rzemieślnikami czy handlarzami, którzy przyjeżdżali kupować drewno. Byli też Żydzi zaprzyjaźnieni z moimi rodzicami od czasów gimnazjum. Tak zaczął się organizować ruch oporu, a leśniczówka mojego ojca była jego +ogniskiem+" - powiedział Tadeusz Stankiewicz.

Wspominając niemieckie represje wobec polskich Żydów, Stankiewicz podkreślił, że kiedy władze okupacyjne organizowały getto, Żydzi mieli "ograniczenia kontaktowania się z ludnością polską". "Zostali oznaczeni opaskami z gwiazdą Dawida. To było upokarzające" - dodał.

Reklama

Reklama

"Moi rodzice podjęli akcję, żeby pomóc tym ludziom. Nie mogli patrzeć na to, co się działo, choć jeszcze nikt wtedy nie przypuszczał, że zdarzy się coś takiego jak Holokaust" - wyjaśnił Stankiewicz.

Kiedy w marcu 1941 r. w zachodniej części Opola Lubelskiego Niemcy utworzyli getto, Stanisław Stankiewicz wystąpił do niemieckich władz okupacyjnych z prośbą o możliwość zatrudnienia Żydów do prac w leśnictwie.

"Właściwie to było oszukanie Niemców. To dawało możliwość wyjścia z getta tym ludziom. Dzięki temu mogli prowadzić handel czy wykonywać swój fach. Jeśli ktoś był szewcem, to mógł umówić się z rolnikiem i otrzymać żywność za naprawę butów. Polska była krajem o dużym rolnictwie i zapotrzebowanie na sprzęt dla gospodarstw było duże. To się odbywało przez kontakt z miastem" - powiedział Tadeusz Stankiewicz.

Niemcy przydzielili Stanisławowi Stankiewiczowi grupę trzydziestu Żydów, których nadzorował były żydowski policjant z Wiednia, odprowadzając i przyprowadzając pracowników z leśniczówki. Ponieważ leśniczówka była oddalona o 10 kilometrów od Opola Lubelskiego, Stanisław Stankiewicz zwrócił się do Niemców z prośbą, by mógł utrzymywać grupę na miejscu przez wszystkie dni robocze, z wyjątkiem sobót i niedziel, które Żydzi mieli spędzać w getcie.

"Umówił się, że załatwi kwatery w sąsiednich wsiach dookoła leśniczówki, gdzie będą zakwaterowani, a do getta będą wracali na sobotę i niedzielę. W ten sposób załatwił aprowizację dla tych robotników. To było tak zorganizowane, że oni się wszyscy rano zbierali na odprawie u tego żydowskiego policjanta i z łopatami ruszali do lasu. W rzeczywistości tylko czterech pracowało przy szkółkach leśnych, a reszta wracała do kwater i pracowała w swoim fachu. Za swoje usługi otrzymywali żywność od rolników" - zaznaczył Stankiewicz.

Tadeusz Stankiewicz podkreślił, że nie rozwiązało to jednak problemów ludności żydowskiej. "Kiedy Żydzi wracali do getta na sobotę i niedzielę, to byli odbierani przez Niemców przy bramie wejściowej. Jeśli któryś z nich niósł ze sobą np. gęś, to od razu padała ona łupem żandarmerii niemieckiej. Wtedy też - nasze zorganizowane podziemie - zapewniało podczas powrotu Żydów furmankę, którą podjeżdżano pod ogrodzenie getta i przerzucano wszystko, co wypracowali i otrzymali od rolników" - dodał.

15 października 1941 r. Hans Frank wydał rozporządzenie wprowadzające na terenie Generalnego Gubernatorstwa karę śmierci dla Żydów, którzy opuścili teren getta oraz dla Polaków, którzy udzielili im pomocy. W tym samym czasie Niemcy zażądali powrotu wszystkich żydowskich robotników z leśniczówki do getta.

"Wtedy koło leśniczówki zjawiło się bardzo dużo ludzi. Może dwieście, może więcej i po nocach były narady. Co robić? Musiały zapaść decyzje. Policjant żydowski wrócił do getta z tymi, którzy zdecydowali się wracać. Część zawarła porozumienie z okoliczną ludnością i tam odeszli. Natomiast sześćdziesiąt osób zdecydowało, że zostanie w lesie" - mówił Stankiewicz.

"Wykopano w różnych punktach tego lasu, które podlegały ojcu, cztery duże ziemianki podziemne. W grupie był marynarz, który wymyślił jak zrobić właz. Przysypany był ziemią i mchem żeby go zamaskować. To było takie wieko, taka +szafa+, którą się podnosiło i tam było wejście do pieczary, która była odpowiednio umocniona i tam siedzieli ludzie" - wyjaśnił.

Jako dzieci Tadeusz Stankiewicz wraz z siostrą Barbarą wstawali wczesnym rankiem i chodzili dookoła obejścia leśniczówki, żeby "zebrać z trawy opałki. Było ich pełno bo ludzie stali i czekali, bo nie można ich było wszystkich pomieścić w leśniczówce. Podczas narady denerwowali się, palili papierosy i rzucali je pod nogi. Gdyby Niemcy przyjechali, mogliby się zainteresować, czemu było ich tak dużo" - dodał.

W lesie Tadeusz Stankiewicz znalazł wycieńczonego Szlomę Szmulewicza (polskie imię: Jan), uciekiniera z obozu pracy w Józefowie nad Wisłą. Wkrótce i on dołączył do ukrywających się w lesie.

"Najgorsza była zima. Jest śnieg i są ślady na terenie. Tego nie można było się ustrzec. To są żywi ludzie. Nie można było ich schować, zakopać w ziemi, tak jak się broń zakopywało. Człowiek musiał wychodzić. To nie był komfort, nie było żadnych toalet, trzeba było zmieniać słomę w ziemiankach. Ślady zostawały" - podkreślił, dodając, że "Niemcy byli bardzo skrupulatni i pedantyczni. Oni wiedzieli, ilu Żydów powinno być, a ilu nie ma. Szukali ich" - mówił.

Stankiewicz zaznaczył, że zdarzały się pojedyncze przypadki niechlubnego udział Polaków, pomagającym Niemcom w tropieniu ukrywających się Żydów. Jeden z nich, mieszkaniec Opola Lubelskiego, przyprowadził wiosną 1942 r. oddział Niemców do ukrywających się w ziemiankach Żydów na terenie lasów leśniczówki Stankiewicza.

Szmalcownika wraz z niemieckimi żołnierzami zauważył Jan (Szloma) Szmulewicz. Po wojnie Szmulewicz został głównym świadkiem w procesie kolaboranta, którego skazano na karę śmierci.

"Przyszli (niemieccy) żandarmi przyprowadzeni przez pewnego człowieka i - jeden po drugim - likwidowali te ziemianki. Tych ludzi zamordowano. My byliśmy wtedy przygotowani na śmierć, wystarczyło, żeby ten człowiek powiedział, kto im pomagał. Niemcy stosowali metodę, według której najpierw łudzili (nadzieją) i rozpytywali: kto wam pomagał? Skąd ziemianki, skąd jedzenie?" - wspominał Stankiewicz i dodał, że "bywały przypadki, że niektórych łamano - albo w ten sposób, albo torturami".

"Ci ludzie zostali wymordowani. Umarli po bohatersku bo (nas) nie zdradzili" - podkreślił.

Niemcy zamordowali wszystkich ukrywających się przez rozstrzelanie i wrzucając granaty do ziemianek. Uratowało się sześć osób, które były ukryte w budynkach gospodarczych przy leśniczówce i na bagnach. Pozostali tam do czasu, aż przyszła Armia Czerwona.

Jan Szmulewicz, jako jedyny z ocalałych, po wojnie został w Polsce.

"Szmulewicz osiadł w Lublinie. Otworzył zakład krawiecki. Z nim byliśmy w kontakcie. Powiedział: +Tu zginęła cała moja rodzina, (która liczyła dziewięć osób). Nie wiem, gdzie są ich prochy; czy na Majdanku czy w Treblince, ale ja z Polski nie wyjadę, bo ja mam tu drugą rodzinę, która mnie uratowała+" - cytuje jego słowa Stankiewicz.

Stanisław Stankiewicz trafił do aresztu za przynależność do WiN/AK. Przewieziony do Warszawy, brutalnie przesłuchiwany, zginął wypchnięty z okna aresztu. UB upozorowało samobójstwo. Rodzina nigdy nie dostała zgody na pochówek.

W 1986 r. rodzice Tadeusza, Stanisław i Barbara Stankiewicz otrzymali medale Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. W 2006 r. otrzymał go również Tadeusz i pośmiertnie jego siostra Barbara.

W 2007 roku zmarł Jan Szmulewicz.