Zależy mi na tym, by czytelnik miał poczucie uczestnictwa w opisywanych zdarzeniach. Ta niemal fizyczna bliskość wydaje mi się ważniejsza od literackości - mówi Wolfgang Bauer, niemiecki dziennikarz, korespondent wojenny i reporter. Jego książki „Porwane. Boko Haram i terror w sercu Afryki” oraz „Przez morze. Z Syryjczykami do Europy” ukazały się nakładem wydawnictwa Czarne.
Czy to reporter znajduje temat, czy raczej temat znajduje reportera?
To się często zdarza przypadkiem: jadę dokądś w konkretnej sprawie zawodowej i nagle, niejako obok niej, zdarza się coś ciekawego, poznaję ludzi, wpadam na różnego rodzaju informacje. W tym sensie istotnie to temat znajduje reportera. Czasami jest inaczej – mam szeroko nakreślony obszar tematyczny, dajmy na to: konflikt zbrojny albo kryzys humanitarny. To naturalnie dramatyczne sprawy, ale ciężko pracować, poruszając się na tak wysokim poziomie ogólności. W obrębie dziennikarstwa są różne specjalizacje – dziennikarze newsowi mogą obsłużyć nigeryjską wojnę z Boko Haram, poświęcając jej parę dni, robiąc kilka wywiadów i wizytując obóz uchodźców, a potem wrócić do domu, właśnie dlatego, że ich przekaz ma być szybki, migawkowy, ma dostarczać generalnej ramy interpretacyjnej. W miejscu, w którym ich praca się kończy, moja dopiero się zaczyna. Dlatego staram się zwykle szukać opowieści w opowieści, narracji kryjącej się w innej narracji: czyjegoś portretu, naocznej relacji, historii biograficznej.
A gdzie znalazł pan opowieść w opowieści, zbierając materiały do „Porwanych”?
To się zaczęło od pragnienia, by zrozumieć ruch Boko Haram – i w konsekwencji lepiej pojąć, co się właściwie dzieje w subsaharyjskiej Afryce. Miałem wcześniej reporterski kontakt z ludźmi z Państwa Islamskiego, obserwowałem, jak rośnie ono w siłę w Iraku i Syrii, interesowały mnie więc podobieństwa i różnice między Państwem Islamskim a Boko Haram, zwłaszcza że te organizacje zawarły ze sobą coś na kształt paktu. Problem z Boko Haram jest jednak taki, że bardzo trudno do niego dotrzeć i uzyskać wiarygodne informacje. Mój przyjaciel, niemiecki reporter, podjął próbę spotkania z bojownikami Boko Haram – straszliwie się nad tym narobił, wydał masę pieniędzy na łańcuszek pośredników: tłumaczy, załatwiaczy, kuzynów, a i tak nie miał za grosz pewności, czy ci, z którymi się spotkał, rzeczywiście byli facetami z Boko Haram. A może tylko znali kogoś z Boko Haram? Albo marzyli, by poznać? Wszystko to odbywa się w wielkiej konspiracji, w mroku sekretnych powiązań, nikt nie może zagwarantować, że kolejne osoby w tym łańcuszku będą grały fair. A potem publikujesz w dużym europejskim czasopiśmie artykuł i jest to jawny stek bzdur. Chciałem uniknąć znalezienia się w takim położeniu, dlatego zdecydowałem, że muszę poszukać nie tyle bojowników, ile ludzi, którzy znaleźli się w pewnym momencie możliwie blisko bojowników – czyli ich ofiar. Kobiet, krótko mówiąc.
Pana książki – zarówno „Porwane”, jak i „Przez morze” – są bardzo zwięzłe. To wbrew współczesnym rynkowym trendom.
Szybko się nudzę. Nudzę się, czytając, i nudzę się, pisząc. Szczególnie mocno się nudzę, kiedy czytam to, co właśnie sam napisałem. Muszę w związku z tym wyrzucać niepotrzebne wyrazy i pracować nad intensywnością przekazu. Staram się – i jest to dla mnie ważne – żeby każde zdanie, każde wyrażenie w tekście było tak znaczące i esencjonalne, jak to tylko możliwe. Zależy mi też na tym, by czytelnik miał poczucie uczestnictwa w opisywanych zdarzeniach. To poczucie uczestnictwa, niemal fizycznej bliskości, wydaje mi się ważniejsze od literackości.
Co pana napędza, by tak blisko podchodzić do tematu?
Nie lubię nie rozumieć. A żeby zrozumieć, muszę podejść blisko, dotknąć, spróbować – bez pośredników. Wie pan, ja nie zostałem ukształtowany przez kulturę uniwersytecką, miewam kłopoty z abstrahowaniem i uogólnianiem, nie pociągają mnie zanadto teorie i akademickie rozważania. Ale kiedy już zrozumiem, nie potrafię przejść obojętnie i pozostawić spraw ich własnemu biegowi.
Czyli nie dla pana szerokie spojrzenie z lotu ptaka?
Jeśli o to chodzi, wolę obserwować świat z perspektywy szpadla wbijającego się w ziemię. Oczywiście czytam książki traktujące o tematach, którymi się zajmuję, ale nie mam do nich pełnego zaufania.
Wróćmy więc do „Porwanych” – dlaczego Boko Haram odniosło taki sukces?
Boko Haram odniosło sukces, bo zawiodło państwo, czy może szerzej: państwa. Kraje w pasie subharyjskim nazywam państwami zombi, skrajnie dysfunkcyjnymi, z problemami, które – nierozwiązane – ciążą im jeszcze od czasów kolonializmu. Osobliwością są tamtejsze granice państwowe, nakreślone dla wygody i wedle kaprysu kolonialnego zarządcy, by utrzymywać dynamiczną równowagę sił między różnymi zwaśnionymi grupami plemiennymi. W ten sposób w jednym państwie upychano ludy, które od wieków pozostawały ze sobą w stanie permanentnego konfliktu. I tak Brytyjczycy skleili Nigerię z przeważnie islamskiej północy i przeważnie chrześcijańskiego południa, sprawiając, że od tego momentu napięcia między północą a południem całkowicie zdominowały polityczną dynamikę tego kraju: południe nie ma bliskiego związku z północą, północ uważa, że jest zdominowana przez południe. Jeśli nie czujesz się lojalny wobec państwa, zaczynasz akceptować rozmaite patologie i sam zgłaszasz do nich akces. Korupcja w Nigerii występuje w niewiarygodnej skali. Ponieważ państwo nie znaczy dla ciebie nic, ale klan jest dla ciebie wszystkim, to jesteś literalnie złym człowiekiem, jeśli nie dbasz o swoich ludzi, jeśli nie okradasz państwa i nie przekazujesz tych dóbr rodzinie. Jeśli masz pieniądze, uda ci się załatwić swoją sprawę, dajmy na to w sądzie. Jeśli nie masz pieniędzy, wówczas nie spodziewaj się sprawiedliwości i uznania twoich praw. I już.
Czy Boko Haram stanowiło jakąś desperacką alternatywę wobec tej zapaści sfery publicznej?
Tak, przynajmniej na początku. Są tu wyraźne analogie z Państwem Islamskim: ono odnosiło sukcesy nie dlatego, że obcinało głowy zakładnikom, ale z tego powodu, że u swego zarania miało całkiem niezłą reputację wśród mieszkańców. Byłem w Aleppo w czasie, gdy Państwo Islamskie zaczynało swoją działalność – ówcześni rebelianccy dowódcy, skorumpowani i skłóceni ze sobą, rozkradający zapasy paliwa i pomoc humanitarną, chętnie scedowali na jego rzecz kwestie opieki nad ludźmi. Cywile zawsze przeszkadzają w prowadzeniu wojny, a wojna to lukratywny biznes. A zatem to Państwo Islamskie ubierało i karmiło cywilów, dbało o biedaków, prowadziło szkoły. Nawet lokalni liberałowie doceniali jego rolę w podtrzymywaniu codziennego ładu. Ludzie byli gotowi uwierzyć każdemu, kto zdawał się postępować przewidywalnie i uczciwie.
To bardzo atrakcyjna oferta: jakby równoległa struktura społeczna.
W każdym razie coś w rodzaju ośrodka racjonalnej polityki społecznej: oferowali sprawiedliwe, sensowne usługi socjalne, działali pokojowo. Potem oczywiście to się wszystko zmieniło.
Zmiana nastąpiła w wyniku przemyślanej strategii czy gwałtownego wzrostu apetytów?
Zdecydowanie chodziło o strategię: to była koncepcja budowania frontu społecznego poparcia i angażowania ludzi w ruch, zmuszania ich do zrywania dawnych zobowiązań. Założyciele Boko Haram mieli podobny pomysł – wiedzieli, jak zapewnić frekwencję w meczecie, i jak sprawić, by ludzie byli lojalni wobec nich, a nie wobec państwa czy nawet klanu.
Światowe media prezentują bojowników Boko Haram jako dzikie bestie. Ale to chyba jest bardziej wyraz naszego strachu niż wiedzy o ich rzeczywistych intencjach?
Najprościej przyjąć, że są oni odpowiednikiem naszych XVI-wiecznych protestantów, którzy występowali przeciw doczesnej grzeszności Kościoła, jego destrukcyjnemu wpływowi na życie społeczne. Również protestanci szybko wyszli poza ramy swoich pierwotnych założeń – i zaczęła się epoka religijnie motywowanych rzezi. Tak to robiliśmy w Europie, a teraz podobne zdarzenia mają miejsce w Syrii czy Nigerii: pojawiają się rewolucyjne ruchy protestu, które nie pasują do naszych współczesnych kategorii, bo są radykalnie reformatorskie w swoim pragnieniu zniszczenia starych struktur i zarazem radykalnie konserwatywne w swojej idei powrotu do korzeni wiary.
Boko Haram było więc idealistyczną utopią, ale zarazem, przynajmniej dla mężczyzn, którzy zdecydowali się przystąpić do ruchu, okazało się rajem seksualnej eksploatacji kobiet.
Owszem, chociaż ideologicznie to miało swoje całkiem wzniosłe uzasadnienie. Boko Haram pragnęło powrócić nie tylko do korzeni wiary, lecz także do korzeni kultury. Bardzo konkretnej: kultury Kanuri. Większość członków Boko Haram należy do ludu Kanuri, spadkobierców imperium Bornu rozciągającego się od Nigerii i Kamerunu po południowe krańce Libii. To islamskie imperium istniało przez sześć stuleci, a ostatecznie upadło ledwie 120 lat temu, pamięć o nim jest w tym regionie wciąż żywa. Dodajmy, że Bornu specjalizowało się m.in. w handlu niewolnikami – w akcie obrony przed kanuryjskimi łowcami niewolników inne okoliczne ludy budowały ufortyfikowane wioski na wzgórzach. Przed mniej więcej półwieczem przemiany cywilizacyjne spowodowały migrację w doliny – za pracą, edukacją, pieniędzmi. W dolinach zbudowano drogi, wzdłuż dróg powstały miejscowości. I to z tych nowych miejscowości ludzie Boko Haram zaczęli porywać kobiety jak za dawnych, niewolniczych czasów. Te praktyki są częścią ich kultury, źródłem dumy, poczucia łączności z wielką tradycją. Islamska ideologia też dostarcza specyficznej racjonalizacji: niewierny, czy to chrześcijanin, czy to afrykański tradycjonalista, zostanie bezwzględnie potępiony. Jego dzieci, jeśli ma je z inną osobą niewierną, także. Ale jeżeli jesteś dobrym muzułmaninem – dobrym, czytaj: członkiem naszej sekty – i weźmiesz niewierną za żonę, będziesz miał z nią dzieci, a dzieci wychowasz w islamie, to wtedy te dzieci otrzymają szansę na zbawienie. Co za tym idzie, bojownicy Boko Haram nie uważają się za seksualnych napastników, ale za dobroczyńców, którzy niosą zbawienie niewinnym duszom.
Powiedziałbym, że to dość poręczna filozofia.
Ale jakże atrakcyjna! Boko Haram manipulowało tym przekazem, przyciągając do siebie obietnicą ożenku szczególnie tych młodych mężczyzn, którzy w normalnych warunkach w ogóle nie mieliby szans na małżeństwo. Ani w ogóle na legalny seks. W tamtejszym systemie matrymonialnym kluczowy jest dar ślubny wnoszony – jako szczególnego rodzaju zabezpieczenie – rodzinie przyszłej żony przez rodzinę przyszłego męża. Taki dar to nie byle co, zbiera się na niego całymi latami. Zwyczajowo pierwszeństwo ożenku ma najstarszy syn, jeśli więc jesteś synem średnim albo najmłodszym, musisz bardzo długo czekać – i możesz się nie doczekać. Bo twoi rodzice, ciotki, wujkowie, ciotki ciotek i wujkowie wujków ścibolą na dar ślubny z myślą o twoim starszym bracie – i oczekują, że jakoś im się to zwróci w przyszłości. Boko Haram zajęło pozycję antagonistyczną nie tylko względem państwa, lecz także względem tej tradycji, wymazało te limity i obostrzenia, kierując do dorastających chłopaków prosty komunikat: jeśli staniesz po naszej stronie i będziesz dobrym żołnierzem, damy ci żonę. Albo dwie żony. Możesz wybierać: mamy tu mnóstwo pięknych, młodych pań. Nie musisz czekać przez kolejną dekadę, żeby uprawiać seks i mieć dzieci. A dzieci są twoim ubezpieczeniem: nie będziesz miał emerytury, ale będziesz miał dzieci, które pomogą ci na stare lata.
A jak na to patrzą porwane kandydatki na małżonki?
Oczywiście dla kobiet to kompletna katastrofa. Z jednej strony chodzi o samą przemoc seksualną. Z drugiej zaś o dalsze, nader poważne reperkusje: te kobiety zostają pozbawione szansy na normalne, tradycyjne zamążpójście, a co za tym idzie ich rodziny popadają w ubóstwo, nie mogąc spłacić długów zaciągniętych na poczet przyszłego daru ślubnego. Ta złożona wymiana jest niekiedy po prostu kluczowa dla dalszego materialnego przetrwania. No i dochodzi jeszcze aspekt obyczajowo-psychologiczny: kobiety nie są bezwzględnie zmuszane przez rodzinę do zawarcia aranżowanego małżeństwa z konkretnym mężczyzną, mają pewną możliwość wyboru, odrzucania kandydatów, odbywa się wokół tego swoisty taniec godowy wedle skomplikowanych zasad, podczas tych rytualnych wizyt i spotkań przyszła żona bardzo subtelnie zbliża się do przyszłego męża i to jest wielki moment w życiu obojga. Boko Haram bezceremonialnie zignorowało i zniszczyło tę tradycję, pozbawiając małżeństwo wzniosłości, a także społecznego i emocjonalnego sensu.
Czy możliwe jest osądzenie czynów Boko Haram?
Wydaje mi się, że tak. Raz, że byłoby to straszne, gdyby się nie udało, zważywszy na ogrom krzywd wyrządzonych przez Boko Haram: zabili bardzo wielu ludzi, a bardzo wielu innych uczynili skrajnie nieszczęśliwymi. A dwa, że to był jednak zamach na to, co ukryte i drogocenne: na świat starych wierzeń i starych bogów. A tego się w Afryce nie wybacza. Jeśli masz czas i zdobędziesz zaufanie lokalnych mieszkańców, możesz zajrzeć pod tę cieniutką warstewkę monoteistycznej pozłoty, czy to chrześcijańskiej, czy to islamskiej, i dostrzec dawną Afrykę, łączącą nowoczesność z demonami i duchami przodków. Rzeczywiste struktury władzy, ziemskiej i duchowej, nie zawsze pokrywają się w Afryce z tym, co jest widoczne na pierwszy rzut oka.
Jak pan sobie radzi z ogromnym dysonansem związanym z pracą reportera – z jednej strony obserwatora ludzkiego nieszczęścia, z drugiej: sytego obywatela demokratycznego świata?
Jak sobie radzę psychicznie? Bo ja wiem? Jeśli uprawia się tego rodzaju zawód, trzeba przywyknąć do nagłych zmian i silnych kontrastów, uodpornić się, zyskać zdolność szybkiej regeneracji. Jeśli po takiej robocie nie możesz spać i płaczesz nocami w poduszkę, to znaczy, że powinieneś się przekwalifikować. Umiem żyć z takim specyficznym rozdwojeniem: pić cappuccino w knajpie i rozmawiać ze znajomymi o psach i kotach, a potem jechać gdzieś do umierających, chorych, zniszczonych wojną ludzi. Wiem, że cierpienie może się równie dobrze kryć za rogiem, za ścianą, po sąsiedzku. Wiem też, że obecność rozpaczy nie wyklucza obecności prawdziwego szczęścia, nawet wśród dymiących zgliszcz.
Chciałbym teraz spytać o książkę „Przez morze” – wiemy już całkiem sporo o ryzyku, jakie podejmują uchodźcy, próbując dostać się łodziami do Europy, ale być może nie zdajemy sobie sprawy, jak niebywale drogie jest to przedsięwzięcie: koszt usług przemytniczych idzie w tysiące euro. A zatem stać na to niewielu. Co z tymi, których nie stać?
Oni naturalnie zostają. W Syrii połowa populacji w taki czy inny sposób się przemieszcza, ale bez opuszczania kraju. Najbiedniejsi, na przykład w prowincji Idlib na syryjskiej północy, szukają schronienia w jaskiniach. Im więcej masz pieniędzy, tym dalej możesz dotrzeć. Niemniej to nie obrót pieniędzmi w tym nielegalnym, przemytniczym biznesie mnie wkurza – tu po prostu działają prawa czarnego rynku – ale to, że pozwoliliśmy, by ten nielegalny biznes kwitł w najlepsze. Pozwoliliśmy na to, zmuszając syryjskich uchodźców, cywili uciekających przed wojną, by rozpaczliwie szukali nielegalnych dróg dostania się do Europy. Większość z nich realnie nie miała możliwości, by zostać w miejscu zamieszkania. Uciekają nie tylko przed śmiercią, ale też, jeśli są mężczyznami w wieku poborowym, przed przymusowym zaciągiem do którejś z walczących milicji – straty w ludziach na froncie są ogromne, wielki jest więc też popyt na mięso armatnie. I to uważam za rzeczywisty skandal: że bogata Europa zmusza tych ludzi, by kończyli w łapach przemytników. Proszę sobie przypomnieć, jak to było przed dwiema dekadami z wojną w Jugosławii: do bośniackich uchodźców rządy Niemiec, Austrii, Holandii czy Szwecji w zasadzie wystosowały zaproszenie: Przyjeżdżajcie! Jeśli tylko możecie udowodnić, że uciekliście z obszarów ogarniętych wojną, jeśli zadeklarujecie chęć powrotu do ojczyzny po zakończeniu działań wojennych, przyjeżdżajcie. Brak problemów na granicach oznaczał brak kasy dla przemytniczej mafii. Setki tysięcy bośniackich muzułmanów przyjechało na Zachód i większość z nich wróciła potem do Bośni. Nie bardzo rozumiem, dlaczego Europy nagle nie stać, żeby to samo uczynić względem Syryjczyków. Bo są z kraju leżącego o tysiąc kilometrów dalej? Bo nie są Europejczykami?
Zdaje się, że w latach 90. nie używano Bośniaków w roli antyimigranckiego straszaka. W Polsce nie ma uchodźców, ale jest wielki strach przed nimi. Jawnie rasistowska propaganda rządu tylko ten strach podsyca. Padają argumenty, że paręnaście tysięcy uchodźców może zislamizować blisko czterdziestomilionowy, katolicki kraj.
Jeśli ci ludzie byliby zdolni do zislamizowania polskiego społeczeństwa, to znaczyłoby to, że Kościół katolicki, wiara chrześcijańska i setki lat tradycji nie dysponują już żadną kulturową ani polityczną siłą, skoro może Polskę wywrócić do góry nogami paręnaście tysięcy muzułmańskich piekarzy, mechaników i inżynierów. Kościół powinien potraktować taką argumentację jako obelgę pod swoim adresem. Nie chcę przesadzić w drugą stronę, ale moja naczelna konkluzja podsumowująca niemieckie doświadczenia z imigracją jest następująca: nowe niemieckie społeczeństwo, składające się w sporej mierze z migrantów z rozmaitych stron świata, jest bardziej produktywne i bardziej pokojowo nastawione, niż kiedykolwiek to w Niemczech bywało. Zbiorowość otwarta na inne kultury, gotowa do przyjmowania obcych bez uszczuplania własnej tożsamości, okazuje się po prostu zapobiegawcza: taka polityka zapewnia jej sukces ekonomiczny i sposobność skutecznego konkurowania na międzynarodowych rynkach.
Na razie jednak Europa znowu stała się – dyskursywnie – fortecą oblężoną przez barbarzyńców.
Zamiast idiotycznych metafor wolałbym zdrowy pragmatyzm. Nie ma powodu, żeby otwierać nasze granice na oścież, a potem histeryzować, że są otwarte. Ale trzeba wyznaczać priorytety, rozsądnie i humanitarnie. Pierwszeństwo w kolejce do naszej pomocy powinni mieć ci, którzy uciekają przed wojennym kataklizmem. Winniśmy im pomoc nie z chęci poprawy własnego samopoczucia, ale dlatego że oni i tak przyjdą, bo nie mają żadnego innego bezpiecznego miejsca, dokąd mogliby uciec. Cyniczne i fałszywe jest oszukiwanie wyborców, że możemy w pełni odzyskać kontrolę nad granicami, bo nie możemy. Mury i ogrodzenia nikogo nie zatrzymają. Nie mamy wyboru, musimy przyjąć Syryjczyków – ale ciągle jeszcze możemy rozumnie zarządzać tym kryzysem, nie zasilając w gotówkę przemysłu przemytniczego i nie traumatyzując ponownie tych nieszczęsnych uciekinierów, którzy są już wystarczająco straumatyzowani. Błędem, wynikającym z naszej naiwności i niedoinformowania, jest jednak traktowanie wszystkich imigrantów jako jednolitej ludzkiej masy – w naszym pragmatycznym interesie leży wspieranie nieogarniętych wojną społeczeństw na miejscu, w ich krajach. Tamte rejony cierpią przede wszystkim z powodu drenażu kapitału ludzkiego wywołanego emigracją; falę emigracyjną powodują z kolei czynniki ekonomiczne i strach przed możliwym kryzysem. Powstaje próżnia. I kto ją wypełnia? Dyktatorzy, watażkowie, niesympatyczni koledzy w rodzaju Boko Haram. To jak kronika zapowiedzianej katastrofy. Powinniśmy w takich przypadkach sugerować jasno: nie przyjeżdżajcie, to marna inwestycja, szukajcie szans u siebie, a my będziemy was wspierać. Nie możemy więc otworzyć granic dla wszystkich, ale musimy rozumieć, komu możemy odmówić, a kogo powinniśmy wpuścić.
Wolfgang Bauer niemiecki dziennikarz, korespondent wojenny i reporter. Jego książki „Porwane. Boko Haram i terror w sercu Afryki” oraz „Przez morze. Z Syryjczykami do Europy” ukazały się nakładem wydawnictwa Czarne w przekładzie Elżbiety Kalinowskiej