WYWIAD | Słowa nie są doskonałe, a czasami wręcz zbędne – mówi Laurie Anderson, piosenkarka i reżyserka, której film „Serce psa” można zobaczyć na festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty we Wrocławiu
Tytuł pani filmu „Serce psa” nasuwa natychmiastowe skojarzenie z powieścią Michaiła Bułhakowa.
Rzeczywiście, choć muszę przyznać, że początkowo nie byłam tego świadoma. Dopiero później zdałam sobie sprawę. Bardzo lubię powieść Bułhakowa. Zresztą to ciekawy zbieg okoliczności. W końcu jego dzieło traktuje o pewnym szalonym naukowcu, który postanowił przeszczepić bezdomnemu psu ludzką przysadkę mózgową. Chce zrobić z tego zwierzęcia kogoś, kim nie jest. Czy nie tak działają dzisiejsze korporacje? Trzeba jednak pamiętać, że u Bułhakowa chodziło też o pewną symbolikę, bo to metafora funkcjonowania w komunistycznym reżimie.
Ciekawe jest także to, że roboczy tytuł pani filmu również ma związek z literaturą.
Ma pan rację (śmiech). Początkowo mój film miał mieć bardziej skomplikowany tytuł: „Każda historia miłosna to historia o duchach”. To przepiękna fraza i z pewnością mój ulubiony cytat z Davida Fostera Wallace’a.
Czy „Serce psa” jest zatem dla pani opowieścią o duchach?
Przede wszystkim to opowieść o tym, jak rodzą się historie. Czym są, jak je postrzegamy, jak wyglądają ich skomplikowane relacje z czasem. Opowieść o duchach kojarzy się z historią z przeszłości. A w dużej mierze staram się powiedzieć o tym, co się dzieje, kiedy coś zapominasz. Ale też kiedy przeszłość wspominasz z nostalgią, czy masz wrażenie, że przyszłość na pewno przyniesie coś lepszego. Mamy sporo obaw z tym związanych, jakoś staramy się radzić. Interesuje mnie także język. A najbardziej taki moment, kiedy nie potrafisz wyrazić słowami tego, co naprawdę czujesz. Zastanawia mnie, jak to jest opowiedzieć historię, która nie ma żadnych wyraźnych puent. Tak właśnie postrzegam swoje życie. Nie widzę w nim nawet jakiejś konkretnej, linearnej fabuły. To raczej kompletny chaos, poddanie się temu, co się dzieje. Staram się opisać to słowami, ale często jest tak, że one po prostu nie pasują. Nawet jeżeli bardzo chcę coś nazwać, to nie zawsze się da.
Mam wrażenie, że to odwieczny problem ludzi zajmujących się pisaniem.
Zgadza się, myślę, że pan jako dziennikarz doskonale zrozumie, o czym mówię (śmiech). Nasz język jest ułomny, nie zawsze da się wyrazić dokładnie to, co by się w danej chwili chciało. Nie zawsze też jest potrzebny. Dobrym tego przykładem, czego echo znajduje się w filmie, jest historia mojej matki, która będąc na łożu śmierci, czekała, aż wokół niej zbiorą się wszystkie dzieci. Gdy to się stało, przemówiła po raz ostatni. Jej słowa były chłodne i pełne dystansu, ale taka właśnie była. To też dowodzi, że słowa nie są doskonałe, a czasami wręcz zbędne. Często jest tak, że z kimś rozmawiamy, ale tylko pozornie poświęcamy mu swoją uwagę. Myślimy o czymś innym, sprawdzamy coś w telefonie, spoglądamy na drugą stronę ulicy. Tacy już jesteśmy.
Czasami mówi się, że jeśli czegoś nie da się wyrazić językiem, to znaczy, że nie istnieje. Z pomocą przychodzi sztuka?
Uważam to stwierdzenie za bezsensowne. Jeżeli czegoś nie można wyrazić słowami, można zrobić to na wiele innych sposobów. Za to właśnie lubię sztukę. Chociażby muzykę. Zawsze lubiłam używać nowych form, eksperymentować, choć to oczywiście nie znaczy, że muszę poprzez to się wyrażać. Nie miałam nigdy potrzeby bycia innowacyjną w wyrażaniu się przez muzykę. Bo nawet kiedy wydaje ci się, że zrobiłeś coś nowego, patrzysz wstecz i widzisz, że to już było. I to wiele razy.
Wspomniała pani o matce. Takich osobistych historii jest tu więcej?
Tak, kiedy pracowałam nad filmem, mój brat przesłał mi kilka materiałów z naszego dzieciństwa utrwalonych na kamerze 8 mm. Zależało mu na tym, żebym przetransferowała je na lepszy nośnik. Niektórych z tych historii nie pamiętałam. Te materiały były piękne, kiedy puszczałam je w zwolnionym tempie, przypominały halucynacje. Postanowiłam zrobić coś więcej i wykorzystać je w filmie, choć w pierwszej chwili zapomniałam powiedzieć o tym bratu (śmiech). Nie opowiadam ich jednak dlatego, że są jakieś bardzo interesujące, czy po to, by widz mnie lepiej poznał. Interesowało mnie to, żeby zobaczyć, jak się je przeżywa, co się dzieje, kiedy je zapominasz albo próbujesz nadać im zupełnie inne znaczenie.
Historii jest w filmie sporo. Od początku wiedziała pani, które chce opowiedzieć?
Nie, lecz to była naturalna droga. Jedna prowadziła mnie do drugiej. Zaczęło się od opowieści o moim ukochanym psie Lolabelle, ale wszystko bardzo się rozrosło. O wielu rzeczach, które znalazły się w filmie, od dawna nie myślałam. Ciekawie było znów wkroczyć na te terytoria i obserwować, jak jedna historia w jakiś dziwny sposób łączy się z inną. Wielokrotnie mnie to zaskakiwało. To też dowód na to, o czym mówiłam wcześniej. Na to, jak niepoukładane i chaotyczne bywa ludzkie życie. Najczęściej przeskakujemy z miejsca na miejsce, nic nie robiąc sobie z linearności. Dotyczy to tych dobrych chwil, ale i traum. To zresztą ważna kwestia dla mnie. Pewien znany buddyjski nauczyciel mówił o tym, by przeżywać smutek, starając się nie być smutnym.
Buddyzm odgrywa istotną rolę w pani życiu?
Z pewnością. To religia, filozofia, która mówi, że wiele życiowych traum można złagodzić czy nawet zaleczyć przez medytację. Życie pełne jest trudnych momentów, które wracają do nas w najmniej oczekiwanych chwilach. Nie można jednak dać się wtedy złamać i rozczulać się nad sobą. Trzeba coś zrobić, nieważne co, ale każde działanie lepsze jest od bezczynności. Koniec końców, chodzi o to, żeby być szczęśliwym. A najszczęśliwszymi ludźmi, jakich kiedykolwiek poznałam, są właśnie jogini. Jeden z nich, bardzo znany nauczyciel Mingyur Rinpoche, powiedział kiedyś, że jesteśmy na tym świecie tylko chwilę, dlatego wszystko polega na tym, żeby bardzo, bardzo, bardzo dobrze się bawić. I nie chodzi o to, że nie ma smutku czy cierpienia. Jest go pełno dookoła nas. Buddyzm uczy nas, jak sobie z nim radzić w godny i dojrzały sposób.
Ważna w tym wszystkim jest empatia?
Bardzo ważna, to takie uczucie, którego cały czas trzeba się uczyć, bo jeżeli na chwilę się o nim zapomni, może zniknąć. Choć raczej dotyczy to ludzi, a nie psów. Psy, jak Lolabelle, mają wielkie umiejętności, uczą się nas każdego dnia. W przeciwieństwie do kotów, cały czas nas przy tym podziwiają. Myślę, że przede wszystkim dlatego, że wynaleźliśmy tak wspaniałą rzecz, jaką jest samochód (śmiech). Psy uwielbiają prędkość.
Wiele osób mówi o terapeutycznym wymiarze pani filmu. Co pani o tym sądzi?
Lubię znać rzeczy, które pomagają w codziennym funkcjonowaniu. Bo jak już ustaliliśmy, życie nie należy do łatwych. Lou (Reed, zmarły w 2013 roku mąż Anderson – przyp. red.) i ja mieliśmy kilka zasad, którymi kierowaliśmy się w życiu. To ważne, bo ono pędzi jak szalone i można się w nim pogubić. A posiadanie zasad pomaga się w tym wszystkim odnaleźć. Pierwszą z nich było to, żeby nikogo się nie bać. Nie można pozwolić na to, by ktoś wzbudził w nas strach. Druga zasada pewnie pana zaskoczy, bo jest kompletnie inna. Musisz mieć dobry „bullshit detector”, czyli trzeba starać się odróżniać, kiedy ktoś ma coś sensownego do powiedzenia, a kiedy plecie głupoty. Mało tego, nie tylko go mieć, ale nauczyć się z niego korzystać. Trzecia – naucz się być wrażliwym, czułym człowiekiem. Z tym powinno być trochę łatwiej (śmiech). Jeżeli ktoś widzi w „Sercu psa” coś pomocnego dla siebie, to świetnie. Ale nie traktuję go na pewno jako formy autoterapii. Znalazłam po prostu wiele interesujących rzeczy i starałam się o nich opowiedzieć. Być może terapia dla widza polega na zadawaniu sobie pytań: „A co ja sądzę o danej sytuacji?”. To bardziej kreatywne oglądanie filmu niż w przypadku klasycznej fabuły i bohaterów, z którymi łatwo się identyfikujemy. Co też bardzo lubię.
Bardzo wzruszający jest koniec filmu, kiedy widać zdjęcia Lou Reeda z Lolabelle, w tle słychać jego muzykę.
Sama robiłam te zdjęcia. Lou był ważną częścią mojego życia i jemu zadedykowałam film. Był moim dobrym duchem, uwielbiał Lolabelle, w ogóle psy. Ale to nie jest film o nim. „Serce psa” to nie jest historia mojego życia z Lou, nic w tym rodzaju. Lou był bardzo czystym artystą i myślę, że spodobałoby mu się to filmowe doświadczenie. Pewnie też chciałby być na weneckim festiwalu, gdzie „Serce psa” miało swoją premierę. Miałby niezłą zabawę.
Może był?
Wierzę w to, że kiedy się umarło, to po prostu się umarło. Nie uważam, że żyje się gdzie indziej, w niebie, piekle czy w domu kogoś innego. Ufam jednak, że energia w takim fizycznym znaczeniu nie zniknie. Myślę, że w przypadku Lou tą energią jest jego muzyka.
„Serce psa”można obejrzeć we wrocławskim kinie Nowe Horyzonty w sobotę 30 lipca o godz. 19.00