Niespełna trzy lata temu autor „Życia Pi”, kanadyjski pisarz Yann Martel, dostał list od samego Baracka Obamy. Amerykański prezydent chwalił książkę, nazywając ją m.in. „eleganckim dowodem [na istnienie] Boga”. No cóż, Obama w tym przypadku racji raczej nie ma – „Życie Pi” dowodzi przede wszystkim istnienia Yanna Martela, zaś niebywały sukces książki (uhonorowanej m.in. nagrodą Bookera) potwierdza jedynie, że czytelnicy na całym świecie wciąż potrzebują prostej, umownej metafizyki. Wyreżyserowana przez Anga Lee ekranizacja powieści również te potrzeby zaspokaja, choć na pewno nie w takim stopniu, jak oryginał. Barack Obama nazwał film zaledwie „dobrym” – być może wszystkie pochwały zużył dla Martela.
Historię swojej niezwykłej podróży dorosły Pi opowiada pisarzowi poszukującemu tematu do powieści. Wspomina dzieciństwo i godziny spędzone w zoo prowadzonym w Indiach przez jego rodziców. Wreszcie smutną decyzję ojca o emigracji do Kanady – na statek, którym popłynie rodzina Pi, zostają załadowane także wszystkie zwierzęta z ogrodu. Potężny sztorm zatapia jednak tę niecodzienną arkę – ocaleje tylko Pi, ale na zajmowanej przez niego szalupie znajdzie się kilku pasażerów na gapę: ranna zebra, orangutan, hiena i tygrys bengalski zwany Richardem Parkerem.
Martel pomysł do swojej książki zaczerpnął z powieści brazylijskiego pisarza Moacyra Scliara „Max i koty”, której bohater po katastrofie statku dzielił szalupę z jaguarem. Gdy po publikacji „Życia Pi” wybuchł mały skandal, a Kanadyjczyka oskarżono o plagiat, autor przyznał, że książki Scliara nie czytał, zainspirowało go jedynie streszczenie zamieszczone w recenzji i w ogóle o co cały ten hałas. O plagiacie – jak wykazały porównawcze recenzje obu książek – rzeczywiście nie ma co mówić. Hałas wokół powieści też wydaje się przesadzony: piękne słowa i elegancko skonstruowana fabuła skrywają intelektualną pustkę, filozoficzne i teologiczne banały. Nie inaczej jest w filmie Anga Lee.
Ekranowemu „Życiu Pi” nie sposób odmówić rozmachu, reżyserskiej biegłości, aktorskiego zaangażowania (zwłaszcza że niemal cały film dźwiga na swoich barkach debiutant Suraj Sharma). To przede wszystkim oszałamiający wizualnie spektakl z kapitalnie wykorzystaną techniką 3D, zapierający dech w piersiach pięknem poszczególnych scen. Za tą kurtyną wciąż jednak kryją się banały, a to, co w książce Martela było alegorią, nagle traci swoją umowność. Przesłanie kanadyjskiego pisarza, od samego początku mętne, rozmywa się jeszcze bardziej w feerii barw i komputerowych efektów.
Na polskie ekrany film wchodzi także w wersji dubbingowanej, co wydaje mi się, delikatnie mówiąc, nieporozumieniem. To nie komiks z cyklu „Calvin i Hobbes”, zdecydowanie nie jest to film dla najmłodszych widzów. I nie chodzi nawet o zrozumienie sensu całej opowieści. Graficzne obrazy przemocy wobec zwierząt – co z tego, że stworzone dzięki grafice komputerowej – mogą poruszyć także dorosłych widzów.
Życie Pi 3D | USA2012 | reżyseria: Ang Lee | dystrybucja: Imperial-Cinepix | czas: 127 min | Recenzja: Jakub Demiańczuk | Ocena: 3 / 6