Michał Zadara podkreśla, że w „Dziadach” najważniejszy jest tekst Mickiewicza. Tyle że wystawiona właśnie we wrocławskim Teatrze Polskim część III akcentuje litery, ale zabija ślady metafizyki
O„Dziadów części III” Michał Zadara szczególnie chętnie mówił przed premierą. Streszczając: o tym, że trzeba ją wyrwać ze stereotypowego myślenia, iż Mickiewicz pisał o zasadności walki o wolność ojczyzny, zajmował się cierpieniem narodu, że diabły i anioły reprezentują wyższy, nadprzyrodzony porządek. Podkreślał, że wiele dzieł polskiego romantyzmu przeładowanych jest humorem, a za ich główną zasadę należy uznać ironię, dlatego on „sprowadzi duchy na ziemię”. No i dodawał, iż do tej pory reżyserzy przygotowywali na podstawie utworu Mickiewicza własne scenariusze i pomijali w nich fragmenty niewygodne, te, co nie pasowały do koncepcji. On zaś jako pierwszy wystawia „Dziady” bez skrótów, a więc musi rozwiązać wszystkie ich zagadki.
Rozhuśtana machina promocyjna zadziałała. Doszła do tego legenda III części jako fragmentu dla dzieła fundamentalnego – najbardziej obszernego, jasno określającego relacje z Rosją i może najważniejsze: zawierającego Wielką Improwizację. Rok temu w inscenizowanych przez Zadarę częściach I, II, IV i wierszu „Upiór” wspaniałą rolę Gustawa stworzył Bartosz Porczyk. Pisałem wówczas, że reżyser z materią „Dziadów” sobie nie poradził, idąc w koncepty chwilami spektakl ośmieszające, ale nad wszystkim ciążył fenomenalny monodram Gustawa z części IV – przedstawienie w przedstawieniu. Dlatego można było mieć nadzieję, że Porczyk i tym razem wdrapie się na aktorski Mount Everest i uniesie Improwizację, sceny więzienne, jego występ tak jak poprzednio nada całości wyższy wymiar. Jednakże nic dwa razy się nie zdarza. Miało być jedno z wydarzeń roku, tymczasem mamy jedno z największych rozczarowań.
Zadara powtarza, że najważniejszy jest tekst Adama Mickiewicza. Porczyk opowiada, że podczas prób reżyser napominał, by mówić głośno i wyraźnie, aby słyszeli wszystko w ostatnim rzędzie widowni. Chwalebne to, ale w spektaklu Teatru Polskiego we Wrocławiu wybrzmiało groteskowo. Skoro gra się wszystko, słyszymy również didaskalia dramatu. Podaje je ubrana w zgrzebną suknię Anna Ilczuk i rzeczywiście do przesady akcentuje końcówki. W inscenizacji pozostało też to, co najbardziej raziło w poprzednich „Dziadach” Zadary, tych sprzed roku. Odbierająca wielu scenom moc tautologia każąca pokazywać wszystko, o czym się mówi. Tym razem sprawia to wrażenie, jakby reżyserowi zabrakło czasu na własną interpretację albo zwyczajnie nie miał na nią pomysłu. Dlatego poszczególne fragmenty mijają przy narastającej obojętności widowni. Nie wybrzmiewa sekwencja więzienna mimo pieśni Konrada i niezłych fragmentów ról Adama Szczyszczaja (Jan Sobolewski) i Igora Kujawskiego (Żegota). O sekwencjach pozbawionych dramatycznego ładunku, jak choćby „Dom wiejski pode Lwowem”, w ogóle szkoda gadać. Czasem ratują spektakl aktorzy, jak w „Widzeniu Senatora”, gdy gorączka rzeczywiście trawi Nowosilcowa (Wiesław Cichy), każde słowo zrzuca go jeszcze niżej, na dno szaleństwa i upodlenia. Albo wtedy, gdy podczas Salonu Warszawskiego głos ma Cezary Łukaszewicz, chwilami przejmujący w monologu Adolfa. Niestety, na koniec reżyser każe mu sporo grać bez tekstu, co nieco unieważnia poprzednią ekspresję, ale i tak młody aktor jako jeden nielicznych brzmi w spektaklu naturalnie, jakby był szczerze przejęty wypowiadanymi przez siebie słowami. To jednak wyjątek w rozmyślnie przesyconym ironią widowisku.
Ironia bowiem miała być kluczem do całego widowiska Zadary. We wspomnianych wywiadach przekonywał, że sceny obarczone tradycją narodowej świętości trzeba otwierać dziś wręcz komediowym kluczem, bo tak w istocie zostały one zaprojektowane. Z pietyzmem traktowany tekst, czytany po literach, a nie po znaczeniach, oraz owo prześmiewczo-ironiczne zabarwienie niemal całości skutkuje jednak ni mniej ni więcej tylko ośmieszeniem III części „Dziadów”. Bynajmniej nie postuluję, aby zamieniać sceniczne „Dziady” w akademię na część wieszcza. O tym, że można inaczej, przekonali Radosław Rychcik popkulturową inscenizacją w Poznaniu i sam Zadara fragmentami spektaklu sprzed roku. Skoro jednak odbiera się utworowi metafizykę, wycina sprawy narodowe, zostaje niewiele. Złośliwi powiedzą może, że niemal tylko artystowski bełkot i wcale nie najwyższych lotów poezja.
W przedrukowanej w świetnie przygotowanym programie korespondencji mejlowej reżysera z profesor Marią Prussak, znawczynią romantyzmu, Michał Zadara przekonuje, że Konrada trzeba traktować jak śpiewaka, najzupełniej dosłownie. Może dlatego Bartosz Porczyk zamienia dużą część Wielkiej Improwizacji w dziwaczny koncert na dźwięki, akordy i harmonie. Można współczuć aktorowi czysto fizycznego i interpretacyjnego wysiłku, tym bardziej że trafia on w próżnię. Improwizacja zdaje się jedynie czysto technicznym zadaniem (podobnie jak tym razem cała rola Porczyka), nawet jeżeli są to tylko rojenia szaleńca, pozostawia w dziwnym odrętwieniu. Podobnie jak śpiewana scena balu, rozegrana na tle namalowanych przez Roberta Rumasa horyzontów, w klasycznych kostiumach. Ni to rekonstrukcja, ni parodia.
Pięć i pół godziny spektaklu niczego nie ożywia, pozostaje jedynie kaligrafia. Może za rok, gdy zobaczymy w Polskim całe „Dziady” i III część, dotknie teatralny cud. Mimo wszystko czekam.
„Dziadów część III” Adama Mickiewicza | reżyseria: Michał Zadara | Teatr Polski we Wrocławiu