Od premiery „Ślubu” w reżyserii Jerzego Jarockiego minęły 24 lata. Można, a nawet trzeba zmierzyć się z tym arcydziełem dzięki telewizyjnemu zapisowi podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych
Od premiery „Ślubu” w reżyserii Jerzego Jarockiego minęły 24 lata. Można, a nawet trzeba zmierzyć się z tym arcydziełem dzięki telewizyjnemu zapisowi podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych
Było to przedstawienie tak piękne, że właściwie nie powinno go być” – pisał o „Słudze dwóch panów” w reżyserii Giorgio Strehlera historyk teatru Zbigniew Raszewski. O „Ślubie” Jarockiego powtórzyć tych słów się nie da. Realizacja w Starym Teatrze zdaje się logicznym wypełnieniem drogi twórczej artysty. Punktem dojścia, po którym i w teatrze, i w życiu znalazł się w innym, powszechnie niedostępnym punkcie. Licząc spektakl w Studenckim Teatrze Gliwice z roku 1960, realizował arcydramat Gombrowicza sześć razy. Pracował nad nim w warszawskim Dramatycznym, na scenach Zurychu, Belgradu, Nowego Sadu. Po przedstawieniu krakowskim do „Ślubu”, który był dotąd jak obsesja, już nie wrócił. Poczuł, że tym dziełem niczego więcej ponad to, co zostało powiedziane, powiedzieć się nie da. Zamknął etap. Dotknął doskonałości.
Właśnie doskonałość była dążeniem Jarockiego, przez „Ślub” ją osiągnął, wcześniej poprzez inscenizacje Witkacego (arcydzielna „Matka” z Ewą Lassek) czy Różewicza mocno się do niej zbliżając. Beata Guczalska, monografistka Jarockiego, zwracała uwagę, że szuka jej w teatrze, a zatem sztuce najbardziej efemerycznej, i nie wiadomo, jakich przekonań wyrazem jest to poszukiwanie. Wielokrotne czytanie „Ślubu” nie oznaczało powtarzania tych samych rozwiązań. Zawsze przynosiło nowe interpretacje, inne ustawianie postaci, przewartościowywanie relacji pomiędzy nimi. Jarocki otwierał „Ślub” za każdym razem innym kluczem, co mogło przypominać drążenie kryształu. Te próby nigdy nie przynosiły poczucia osiągnięcia celu, nie dawały skończonej satysfakcji. Ta przyszła do artysty dopiero po widowisku w Starym Teatrze. Wybitny krytyk i badacz Józef Kelera pisał o nim, że frapująco ucieleśniało filozofię i przesłanie Gombrowicza, czyniąc je absolutnie klarownym i zmysłowo oczywistym, co wywodziło się z każdej sekwencji dzieła i ze spektaklu jako całości. Dodajmy, że „Ślub” z 1991 r. jest przedstawieniem, z którego nie da się bez uszczerbku dla całości usunąć choćby jej najmniejszej sceny, bez jednej sekundy byłby to inny, niepełny już spektakl.
Krakowski „Ślub” Jarockiego był dla mnie jak narkotyk. Oglądałem go bodaj cztery razy. Najpierw na miejscu w Starym Teatrze, który wówczas, na początku lat dziewięćdziesiątych, ciągle wydawał się wzorcem metra z Sevres. W jeden weekend zafundowałem sobie „Ślub” właśnie, „Wesele” Andrzeja Wajdy oraz „Braci Karamazow” Krystiana Lupy. Do konstelacji mistrzów zabrakło jeszcze dzieła stale pracującego w Krakowie Jerzego Grzegorzewskiego, ale i tak świadoma inicjacja w teatr powiodła się wspaniale. A spektakl Jarockiego robił piorunujące wrażenie – od pierwszej chwili, gdy w ciemności z delikatnym chrobotem podnosiła się czarna szmaciana kurtyna Starego Teatru i jeszcze bez światła brzmiały pierwsze słowa Henryka (Jerzy Radziwiłowicz): „Zasłona wzniosła się... Niejasny kościół... I niedorzeczny strop... Dziwne sklepienie... A pieczęć tonie w otchłań w otchłań czarnej Zastygłej sfery sfer i kamień kamień... Tu wrota niemożliwe co wciąż przemyśliwam Tam ołtarz zniekształcony obcego psałterza Zamknięty klamrą bezsensu kielicha Co w bezruch grążąc drąży się pasterza... Pustka. Pustynia. Nic. Ja sam tu jestem. Ja sam Ja sam”.
Powiedzieć to z absolutnym zrozumieniem i żelazną logiką – to pierwsza z miar wielkości roli Radziwiłowicza oraz inscenizacji Jerzego Jarockiego. Na pustej scenie na naszych oczach stwarza się zagarniający również pozateatralną rzeczywistość świat. Najpierw cielesny, dotykalny Władzio Szymona Kuśmidra, potem Ojciec Jerzego Treli i Matka Danuty Maksymowicz, wreszcie narzeczona utopiona w dziewce, czyli Mania Doroty Segdy, w końcu prowokacyjny Pijak Krzysztofa Globisza na czele swej świty. Rola w rolę genialne osiągnięcia, które chłonie się i dziś z zachwytem i przejęciem. Stężała z napięcia twarz Radziwiłowicza, gdy jako Henryk waży każde słowo, testuje ich moc, sprawdza swą własną sprawczą siłę. A jednocześnie zdaje się być poza sytuacją. Podkreśla jej sztuczność, próbuje rozbroić własną patetyczną pozę skonfrontowaną z podszytą lękiem naturalnością Władzia. Wspaniały jest Ojciec Treli, plebejski i władczy, królewski i przelękniony, Jego ciało wygina się w lubieżnych ruchach, a potem zastyga, gdy wchodzi w nie król. Danuta Maksymowicz porusza jako Matka, nieskalana, choć upodlona jest Mania Segdy. No i cały utkany z Gombrowiczowskiej formy Pijak Globisza. Powtarzam, nie da się tego zagrać lepiej.
Jak każde wielkie dzieło „Ślub” Jarockiego jest o wszystkim. O kościele ludzko-ludzkim, tak opisanym w wielkim monologu Henryka-Radziwiłowicza, czasem nazywanym odpowiedzią autora „Pornografii” na Wielką Improwizację Mickiewicza. O refleksach wojny, której odgłosy wciąż słychać za oknami. O rytuałach i ich formie i o tym, jak owa forma zawłaszcza ludzi. Przedstawienie nie gubi żadnej z warstw dramatu Gombrowicza, czasem ma się wrażenie, że je dopełnia i dopowiada. Konstruuje, jest wspaniała, zbudowana z nieusuwalnych znaków scenografia Jerzego Juka Kowarskiego (krata w ostatnim akcie, gdy Henryk zaczyna swoje rządy zamordysty), rozpięta między dworskimi rytmami a przeczuciem grozy muzyka Stanisława Radwana.
Telewizyjna rejestracja przygotowana pod kierunkiem wytrawnego specjalisty Stanisława Zajączkowskiego nie zastąpi żywego odbioru „Ślubu”, ale nie roni niczego z arcydzieła Jarockiego. Idzie za myślą reżysera, czasem – choćby dzięki filmowym zbliżeniom – dając jej jeszcze jeden wymiar. Podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych zobaczymy ją między innymi obok „Wyzwolenia” Swinarskiego, „Zbrodni i kary” Wajdy, „Król umiera” Grzegorzewskiego, „Kalkwerku” Lupy, „Dziś są moje urodziny” Kantora. Warto zrobić sobie z nich repetycję. I zobaczyć trzeźwo, jaki teatr mieliśmy. Wtedy inną miarę przyłożymy do naszych dzisiejszych zachwytów.
Warszawskie Spotkania Teatralne są dla publiczności, zatem wyzbyły się autorskiego charakteru. W zamian oferują przegląd tego, co dziś na polskich scenach najgłośniejsze i dla polskiego teatru najbardziej reprezentatywne. Mamy więc zanurzone w amerykańskiej popkulturze błyskotliwe „Dziady” Radosława Rychcika (Teatr Nowy w Poznaniu) kontra „Dziady” Michała Zadary – bez skreśleń, za to z wybitną rolą Bartosza Porczyka (Gustaw) niczym monodramem w średnim przedstawieniu (Teatr Polski we Wrocławiu). Mamy tryptyk „Wędrowanie” sklejony przez Krzysztofa Jasińskiego w krakowskim Teatrze Stu z fragmentów „Wesela”, „Wyzwolenia” i „Akropolis” Wyspiańskiego. Możemy sprawdzić, jak udała się kolejna po „Korzeńcu” współpraca Remigiusza Brzyka z aktorami Teatru Zagłębia w Sosnowcu – tym razem przy spektaklu „Koń, kobieta i kanarek”, oraz co ze słynnej „Morfiny” Szczepana Twardocha przeniosła na scenę Ewelina Marciniak (Teatr Śląski w Katowicach). Do tego frapujący „Tato” Artura Pałygi w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej z krakowskiej Bagateli oraz ironicznie popkulturowa „Iwona, księżniczka Burgunda” Agaty Dudy-Gracz z łódzkiego Teatru Jaracza. Klasyka zatem w przewadze, ale na nowo odczytana. Czasem wręcz nie do poznania. Na koniec zaś prawdziwe arcydzieło – „Wycinka” Krystiana Lupy z wrocławskiego Teatru Polskiego. Jeszcze spektakle dla dzieci, klasyki z Teatru Telewizji. Słowem, dużo wszystkiego.
Więcej informacji na www.warszawskie.org
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama