Mniej więcej przed miesiącem poeta i niegdysiejszy działacz demokratycznej opozycji Jan Polkowski postanowił na łamach tygodnika „W Sieci” raz na zawsze rozliczyć się z antypolskim pisarzem Bolesławem Prusem oraz jego wszeteczną, proreżimową i zdradziecką powieścią „Lalka”.
Tekst Polkowskiego niewątpliwie zapisze się w dziejach polskiej głupoty, Polkowskiego do lektury „Lalki” zmuszono najwyraźniej jeszcze w ogólniaku, a i wtedy nic z niej nie pojął – jego paranoiczne enuncjacje wzbudziły rozbawienie nawet na prawicy, czego dowodem ironiczna polemika autorstwa Rafała Ziemkiewicza. Rzecz jednak nie w tym, że człowiek podający się za intelektualistę nie potrafi przeczytać ze zrozumieniem solidnej, realistycznej powieści. Pytanie, które chodzi mi po głowie, ma ogólniejszy charakter. Dlaczego w ogóle ktoś mógł w 2015 roku wpaść na pomysł, by podjąć próbę wciśnięcia „Lalki” w abstrakcyjne, ahistoryczne, absurdalne kryteria dyktowane przez mistyczny nacjonalizm?
Odpowiedzi udziela pośrednio Adam Zamoyski, brytyjski historyk o polskich korzeniach, w świetnym, monumentalnym eseju „Święte Szaleństwo”, traktującym o politycznej, ideologicznej i kulturowej rewolucji, która na przełomie XVIII i XIX wieku przenicowała świat Zachodu.
Uczono nas z uporem w szkole – zapewne Polkowskiego również – że „czucie i wiara silniej mówi do mnie, niż mędrca szkiełko i oko”, że romantycy odrzucili zimny, oświeceniowy światopogląd, zastępując go wrzącą od emocji mitologią ludu, narodu i wolności. Problem w tym, że to przeciwstawienie jest z gruntu nieprawdziwe, rzecze Zamoyski.
Po pierwsze dlatego, że nie było żadnego zimnego, oświeceniowego światopoglądu: detronizacja chrześcijańskiego Boga dokonana rękoma filozofów i rewolucyjnych utopistów sprowadziła na zachodnią cywilizację niebywały chaos. Pozbywszy się jednego (w swoim mniemaniu) zabobonu, ówczesna intelektualna i polityczna awangarda była zmuszona natychmiast, celem legitymizacji własnego istnienia, zapełnić powstałą pustkę i zaproponować cały zestaw zabobonów zastępczych: stąd ogromna popularność masonerii, wszelakiej ezoteryki, rozmaitych kretyńskich Świątyń Rozumu, ale przede wszystkim quasi-religijnego kultu państwa i narodu.
Po drugie zaś dlatego, że romantycy wykorzystali mniej lub bardziej (raczej mniej) poczciwe oświeceniowe utopie do własnych celów, traktując wykluwające się narody nie tyle nawet jako żywe organizmy, ile jako bóstwa mające swoich wyznawców, proroków i męczenników. Ten postchrześcijański, mesjanistyczny, narodowy mistycyzm padł z kolei łupem polityków porządkujących Europę po wojnach Napoleona. Po obu stronach barykady – i tej rewolucyjnej, i tej rzekomo przywiązanej do ideałów ancien régime’u używano już w połowie XIX stulecia w zasadzie tego samego języka. Języka natchnionego nacjonalizmu. Kwestią sporną było jedynie to, kogo należy zaliczyć do narodu: Francuzów, Niemców, Rosjan, Włochów, Polaków oddzielnie, czy może całą ludzkość razem.
Zamoyski nie stara się być obiektywny – jego esej to relacja z katastrofy. Złośliwa relacja, dodajmy: przez „Święte Szaleństwo” maszeruje parada bufonów, karierowiczów, świętoszków, wariatów, hipokrytów, idiotów, zbrodniarzy i zwykłych pechowców. Opowiada się tu o tym wszystkim z perspektywy flegmatycznego brytyjskiego konserwatysty, którego elitarny, kontynentalny obłęd napawa przerażeniem. Ale z drugiej strony wymowa tej książki nie jest wcale jednoznaczna: przynajmniej Polsce abstrakcyjna idea narodu zapewniła przetrwanie przez długą epokę rozbiorów, ofiara z setek tysięcy ludzkich istnień też była rzeczywista, choć często składana na niezbyt rozsądnie wybranych ołtarzach. O tych właśnie dylematach napisał swoją powieść Bolesław Prus, i tego właśnie między innymi nie zrozumiał Jan Polkowski.