To książka o dramacie sytości - mówi Dorota Masłowska o swojej najnowszej powieści "Kochanie, zabiłam nasze koty", która ukaże się w połowie października.

W najnowszej powieści "Kochanie, zabiłam nasze koty" zaskakuje Pani wyraźnym uspokojeniem stylu, złagodzeniem kontestacji rzeczywistości. Wydaniom obu wcześniejszych Pani powieści towarzyszyła aura skandalu, nie obawia się Pani utraty tytułu enfant terrible polskiej prozy?

Dorota Masłowska: Kontestacja rzeczywistości jest, ale rozgrywa się na innym poziomie, nie językowym. Ta dość klasyczna narracja była dla mnie odmianą, wyzwaniem. Skandal bardzo się zdewaluował, czym właściwie w tej chwili jest? Tym, że ktoś pokaże wargę sromową? Skandal to tandeta, niezbyt gustowne emocje publiczności, na które nie mam już ochoty. Ta książka będzie skandalicznym brakiem skandalu.

Myślę jednocześnie, że żadna maniera, którą przyjmuję nie jest trwała, to wszystko są takie przebieranki, eksperymenty. Moim głównym celem przy pisaniu książki nie jest wywołanie jakiejś reakcji medialnej, a sprawienie sobie samej przyjemności.

Jeżeli jesteśmy przy przyjemności pisania, to porozmawiajmy o "obstrukcji twórczej", która, jak wynika z powieści, dotknęła Panią w trakcie pracy. Od wydania nagrodzonego Nike "Pawia królowej" minęło siedem lat.

W książce opisuję obstrukcję, bo jest bardziej wyrazista i spektakularna; w rzeczywistości była to po prostu książka trudna do napisania. Poprzednie powieści pisałam w inny sposób: to była praca niekontrolowana, spontaniczna, pod dyktando "głosów z kosmosu". Tym razem miałam jakiś koncept, świat, który krok po kroku, metodą prób i błędów konstruowałam.

Okazało się przy tym, że nie trzeba czekać na "głosy z kosmosu", można je, przy pewnej dozie cierpliwości, przywołać siadając przed klawiaturą.

Poprzednie Pani powieści były bardzo silnie osadzone w konkretnych realiach polskich miast. Tym razem, trawestując Alfreda Jarry'ego, powieść rozgrywa się "nie w Polsce, czyli wszędzie".

Akcja "Kotów" rozgrywa się w fikcyjnej Ameryce, nigdzie i wszędzie zarazem. Chciałam w tej powieści stworzyć takie miasto ogólne, uniwersalne; czujny czytelnik odkryje, że jego topografia jest bardzo zamazana, niejasna i niekonkretna. Interesowało mnie miasto jako proces, stan ducha, nie: miejsce. Ale powieściowa Ameryka to też taka Ameryka udawana, Ameryka, którą ciągle gonimy, do której aspirujemy. W tej książce nie geografia jest ważna, a pewien stan ducha w inercji i rozpadzie.

Wątek polski pojawia się w "Kochanie, zabiłam nasze koty" w osobie niejakiej Goszi, szalonej małolaty z zamożnego domu, aspirującej do bycia artystką. Gosza snobuje się na posiadanie polskich korzeni. Czy to nie nadmiar absurdu w kreacji postaci?

Dla mnie to oczywiste, że taki ktoś albo istnieje, albo niebawem się pojawi. Szwędając się po Nowym Jorku można natknąć się na tak dziwaczne przypadki snobizmu, używania jako atrybutów mody tak nieprawdopodobnych rzeczy, że przypisywanie sobie w tym celu pochodzenia z szarego, postkomunistycznego zakamarka Europy, może być pomysłem wręcz banalnym.



Jeżeli pierwsza Pani powieść była o dresiarzach, druga - o środowisku "Warszawki", to jak może Pani opisać bohaterów "Kochanie, zabiłam nasze koty"?

Podoba mi się interpretacja, że to są to ci sami ludzie, to samo pokolenie, które opisałam w "Wojnie polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną", tylko 10 lat później. Marzenia o rzece coca-colą i snickersami płynącej spełniły się, żyjemy w kraju w miarę równych chodników, dobrze się ubieramy i jadamy sushi, ale w powietrzu wisi dziwna pustka. Moi bohaterowie to młodzi ludzie z wielkich miast, których potrzeby konsumpcyjne osiągnęły pewien poziom spełnienia, a teraz muszą odpowiedzieć sobie na pytanie co dalej? Co się robi, jeśli jest się już najedzonym? Co zrobić z tą rozpaczą spełnienia?

Dla mnie "Kochanie, zabiłam nasze koty" to książka o samotności i dramatycznych próbach jej wypełnienia.

Niewątpliwie, rozpad więzi jest składową tej rozpaczy. Jest tu problem samotności, którą trudno jest zwalczyć za pomocą jogi, nawet ćwiczonej wspólnie z innymi ludźmi. Może "to książka o samotności" brzmi banalnie, ale pewnie przez drastyczną powszechność tego problemu.

Pierwsza rozmowa Pani bohaterek - dewotki New Age'u Farah i zmysłowej fryzjerki Joanne - przypomina wiersz Szymborskiej "Na wieży Babel".

Wszystkie dialogi w książce chciałam utrzymać w takiej konwencji, dialogu, który w istocie jest dwoma niezazębiającymi się monologami. Rozmówcy czekają po prostu na swoją kolej wygłoszenia kwestii, niemającej związku z wypowiedzią drugiej strony. Ten pozór komunikacji, będący w rzeczywistości jej zaprzeczeniem, świetnie obrazuje współczesne relacje między ludźmi.

Podobno nie ma Pani konta na Facebooku, i programowo odcina się Pani od "kału kultury masowej", używając cytatu z poprzedniej Pani powieści. Skąd więc tak dogłębna znajomość realiów, jaką widać w "Kotach", smakowite szczegóły marzeń o grupie przyjaciół z serialu "Przyjaciele", pytań z ankiet w portalach randkowych?

Nie prowadziłam podczas pisania takiego researchu, to śmieci które po prostu mam "na stanie". Mam nadaktywną pamięć, takie szczegóły kotłują mi się w środku, jak w maszynie do lodów, wirują i wyskakują w różnych konfiguracjach.

Po Pani pierwszych dwu powieściach środowiska lewicowe uznały Panią za swoją. Po ogłoszeniu Pani dramatów, zaczęli Pani kibicować niektórzy prawicowi publicyści. Jak się Pani znajduje w tych podziałach po trzeciej powieści?

Wcale się nie znajduję. Staram się nie realizować niczyich nadziei i oczekiwań poza własnymi. Być może oderwanie tej książki od polskich realiów jest moją odpowiedzią na takie dywagacje. Mam duża potrzebę wolności i próby zatrzaskiwania mnie w szufladkach są skazane na porażkę.