Życie – nawet w kiepskich czasach – bywa szalenie różnorodne, rozgałęzia się w nisze, kryjówki, obiera takie czy inne strategie dostosowawcze.
Podczas spaceru po warszawskich Jelonkach przechodziłem obok Hali Wola (swoją drogą bardzo nostalgiczne miejsce, które zachowało klimat okresu transformacji – zalecam wizytę) i moją uwagę zwrócił wysoki, nieszczególnie urodziwy barak z blachy falistej, ulokowany na tyłach hali, prawdziwy ostaniec z dawnych czasów. Zwrócił moją uwagę, ponieważ dobrze go niegdyś zapamiętałem. W baraku tym w latach 80. zeszłego wieku prowadzono tzw. komercyjną sprzedaż mięsa – od wielkiego dzwonu władza ludowa kierowała na rynek mięso niepodlegające reglamentacji, oczywiście wielokrotnie droższe niż to na kartki. Barak otwierał wówczas swoje lekko zalatujące podwoje, ustawiała się do niego natychmiast ogromna kolejka, a w tej kolejce, pamiętam, staliśmy i my, nie wiedząc, ani jakie mięso rzucili, ani czy w ogóle dla nas wystarczy.
Kiedy patrzyłem na ów barak – co ciekawe, nadal sprzedaje się w nim mięso – pomyślałem, że bardzo trudno racjonalnie wytłumaczyć takie doświadczenie kolejnemu pokoleniu, które kolejki kojarzy tylko z dostępem do dóbr rzadkich i prestiżowych; stoi się zresztą jedynie po to, czego w wyniku świadomej decyzji sprzedawcy nie można kupić online. Jak wyjaśnić młodemu obywatelowi, że żyło się w nieodległych przecież czasach, gdy dobrem rzadkim bywał chleb? Guziki, trampki, piwo, papier toaletowy, zeszyt w kratkę? Jak to wyjaśnić, żeby nie wyjść na dziada, co kombatancko narzeka na upadek obyczajów? Z podkreśleniem wszelkich niuansów takiej sytuacji?
Resoraki z Baltony
Można się posłużyć literaturą – choćby z pomocą powieści „Kolejka” (1983, 1. wyd. pol. Tower Press, Gdańsk 2005, przeł. Irena Lewandowska) Władimira Sorokina, wybitnego rosyjskiego pisarza, który najpierw demaskował absurdy systemu sowieckiego, zaś później znakomicie zdiagnozował i rozkodował putinowski faszyzm (choćby w „Dniu oprycznika”). „Kolejka” jest powieścią opartą na pewnym koncepcie: składa się z samego dialogu. Mówią w niej różni ludzie stojący w bardzo długiej kolejce po jakiś bliżej nieokreślony towar (nikt nie wie, jaki to towar). To anonimowy wielogłos bez didaskaliów, płyniemy od rozmowy do rozmowy, od kłótni do kłótni, jest nawet kolejkowy seks. Wyizolowana z kontekstu kolejka staje się groteskową metaforą chaosu, nonsensu i braku nadziei na zmianę. Uważny i zaznajomiony z realiami komunizmu czytelnik zaczyna zaś w pewnym momencie zadawać sobie pytanie: zaraz, zaraz, ale kto tego słucha? Czy to nie są po prostu nagrania bezpieki?
„W kolejkach ustawiali się także funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa, którzy, stojąc godzinami, podsłuchiwali, co mówi ulica” – pisze Wojciech Przylipiak w książce „Zakupy w PRL. W kolejce po wszystko”, potwierdzając, że także w warunkach polskich kolejek partia wprawdzie nie umiała zlikwidować, ale traktowała je z należytą powagą.
Przywołuję niedawno wydane „Zakupy w PRL”, bo to również jest rzecz, którą można dać do czytania młodszemu pokoleniu, żeby wyrobiło sobie opinię na temat naszej golgoty albo – ewentual nie – zrozumiało, dlaczego nie potrafi. A zresztą: samemu też można odświeżyć pamięć. Zwłaszcza że Przylipiak nie demonizuje i nie mitologizuje tamtej epoki. To w ogóle jego znak firmowy – poprzednie dwie książki tego dziennikarza, kolekcjonera i popularyzatora popkultury minionych dekad, „Czas wolny w PRL” (2020) oraz „Sex, disco i kasety video. Polska lat 90.”, skupiały się na próbach odtworzenia losów konkretnych ludzi i przedmiotów. Przylipiaka czyta się dla fenomenalnych, detalicznych obserwacji, nie zaś po to, by utwierdzać się w określonych przekonaniach. Życie – nawet w gównianych czasach – bywa przecież szalenie różnorodne, rozgałęzia się w nisze, kryjówki, obiera takie czy inne strategie dostosowawcze.
Nie inaczej sprawy się mają z „Zakupami w PRL”, w których autor stara się w przystępny sposób opowiedzieć o paradoksach handlu w warunkach gospodarki planowej. Spojrzenie Przylipiaka nie jest monolityczne: interesują go indywidualne narracje (opowieści świadków epoki – handlarzy, ekspedientek, cinkciarzy, kombinatorów – stanowią najmocniejsze fragmenty książki), anomalie, miejsca, w których system sam pękał albo pozwalano na kontrolowane przecieki w postaci licznych przejawów prywatnej inicjatywy.
Bardzo jasno wynika też z tekstu Przylipiaka, że – o czym zawsze warto pamiętać – PRL nie był wydarzeniem jednorazowym, lecz ciągnął się przez ponad 40 lat. Owo długie trwanie miało różne oblicza: stalinowski terror przenikał się płynnie z optymizmem powojennej odbudowy i społecznego awansu, moralna stagnacja i antysemicka ohyda czasów Gomułki łączyły się z wiarą w modernizacyjny projekt metamorfozy Polski w nowoczesne państwo. Gierkowska technokratyczna hipokryzja zaowocowała potężną falą (soc)konsumpcyjnej euforii. Za solidarnościową nadzieją na ostateczny upadek reżimu kroczył depresyjny kryzys, przecież nie tylko gospodarczy, ale, co jednak osobliwe, towarzyszył mu jakiś rodzaj podskórnego nurtu obyczajowej rewolucji, wyhamowanej nagle przez kościelny konserwatyzm lat 90.
U Przylipiaka to wszystko jest – ale widziane od zaplecza, prywatnie, oczyma kioskarki, dekoratora wnętrz, sprzedawczyni w Baltonie bądź chłopca marzącego o komiksach, resorakach Matchboxach i gumach do żucia. Widać, jak zmieniały się oczekiwania klientów, ich tolerancja dla niewydolności państwowego handlu, ich wyobrażenia dobrobytu, luksusu, mody, estetyki. Jak erozji ulegał alternatywny względem zachodniego kapitalizmu wzorzec postępu. Wreszcie: jak zerwany pakt władzy ze społeczeństwem doprowadził tę władzę do ostatecznej utraty legitymizacji – w dużym uproszczeniu ów pakt, pozwolę sobie wrócić do pierwszego akapitu, polegał na tym, że władzy wolno było zaprowadzać totalitarne porządki i używać przemocy wobec opozycji, wszelako społeczeństwo w zamian za milczącą zgodę na te praktyki mogło kupić mięso na obiad. „Ze względu na niedobory rynkowe nawoływanie do niejedzenia mięsa postrzegano przede wszystkim w kategoriach politycznych – nieliczni wówczas wegetarianie traktowani byli przez społeczeństwo podejrzliwie, jako sojusznicy władzy” – zauważa autor. To musiało runąć.
Wódka z ćwikłą
PRL-owski handel kojarzy się z powszechnym tumiwisizmem personelu, brudem, nieprzewidywalnością i stałym deficytem towarów. (Co ciekawe – nie kojarzy się z drożyzną, a przecież w Polsce Ludowej było niebywale drogo, przynajmniej na tle nędznej siły nabywczej obywateli). Przylipiak umiejętnie niuansuje obraz, pokazując, jak wiele zależało od pracy i poświęceń poszczególnych osób pracujących w placówkach handlowych, od ich pomysłowości oraz gotowości do improwizacji w warunkach totalnej, niedorzecznej paranoi.
Owa paranoja przejawiała się nieustannie i na każdym kroku. Dla Spółdzielczego Domu Handlowego Klimczok w Bielsku-Białej (otwarcie w grudniu 1988 r. – szturmujących sklep klientów pacyfikowała milicja) towar był gromadzony tak długo, że wielu sprzętom AGD zdążyła wygasnąć gwarancja. W luksusowym – początkowo – warszawskim Juniorze w latach 80. sprzedawczynie stały za ladami w kożuchach, czapkach i rękawiczkach, bo nie działało ogrzewanie. W niektórych centrach handlowych istniała możliwość przyjmowania w komis towarów od klientów – były to nie tylko tureckie kurtki czy zagraniczne alkohole, lecz także szynka w puszkach. Tak, szynka w komisie.
„W 1983 roku pod domem handlowym Wanda w krakowskiej Nowej Hucie na lodówki czekano w kolejce 288 godzin, czyli 12 dni” – pisze Przylipiak, wskazując, że tego rodzaju rzeczywistość wymagała inwencji nie tylko od klientów, lecz także od handlowców. „Sporo zalegało na półkach ćwikły i chrzanu, bo ludzie sami robili – wspomina jedna z rozmówczyń autora, która za późnego PRL-u prowadziła wielki sklep spożywczo-przemysłowy. – Musiałam się jednak pozbyć tego towaru, wpadłam na pomysł sprzedaży wiązanej. Jeśli ktoś chciał kupić alkohol przed godziną 13.00, to sprzedawałam mu ze słoikiem ćwikły. Jak się wchodziło do jakiejś chałupy i stały słoiki z ćwikłą, to wiadomo było, że domownicy kupowali u mnie alkohol”.
Zabawne są osobliwe przebitki z PRL-u do współczesności. Na PRL-owskich wystawach sklepowych (co pamiętam) można było zobaczyć masła i sery z gipsu czy sztuczne owoce – były to bardzo symboliczne, jakby wręcz teatralne atrapy. We współczesnych reklamach jest w sumie podobnie, choć z całkowicie zmienionym kontekstem: plastik udaje szynkę, purée ziemniaczane – lody, klej – śmietanę, kurczaka rumieni się przypaloną farbą olejną. Tak trochę rozumiem książkę Przylipiaka: mówi drobiazgowo o sprawach tylko na pozór dziwacznych i odległych. Moja ostatnia myśl, gdy gapiłem się na barak z blachy falistej przy Hali Wola, przybrała formę pytania: że w sumie chciałbym wiedzieć, ile dni, tygodni albo miesięcy dzieliłoby nas w razie jakiegoś kataklizmu od świata nędzy i szarpaniny, o którym tak bardzo pragniemy zapomnieć, żyjąc jak pączki w maśle. ©Ⓟ