Wiele osób ma w rodzinie przodków, którzy pracowali na rzecz państwa socjalistycznego. W naszym myśleniu o PRL brakuje mi więc niuansów.

z Magdą Szcześniak rozmawia Jędrzej Dudkiewicz
PRL z oczywistych powodów nie kojarzy się większości z nas pozytywnie. Gdy tylko ktoś wspomni coś pozytywnego o tych czasach, podnoszą się rwetes i oskarżenia o „komunizm”.

Jesteśmy bardzo przywiązani do czarno-białej wizji PRL, w której dzielne i prawe społeczeństwo stawiało opór złej władzy. Gdybyśmy przyznali, że struktura klasowa uległa wtedy gruntownej reorganizacji, w wyniku czego wiele grup społecznych doświadczyło awansu, ocena okresu musiałaby zostać zniuansowana. Musielibyśmy się zastanowić nad pozytywnymi emocjami, które wiele osób żywiło względem socjalizmu. Składały się na nie zarówno wdzięczność i przywiązanie do patronki awansu, jak postrzegano Polskę Ludową, jak i duma związana z możliwością przemiany klasowej. Wiele osób przemianę struktury społecznej po wojnie – a więc awans społeczny klas ludowych i deklasacje grup uprzywilejowanych, np. ziemiaństwa – postrzegało jako akt dziejowej sprawiedliwości. Takie zmiany jak reforma rolna, elektryfikacja wsi, rozbudowa systemu edukacji i placówek opiekuńczych, wprowadzenie urlopów wypoczynkowych czy uprzemysłowienie były przez większość osób awansujących oceniane pozytywnie, choć niebezkrytycznie.

Teraz mówimy o marcach, czerwcach i sierpniach, a pomiędzy nimi jakby nic nie było.

Równocześnie od czytelników mojej książki często słyszę, że opowiada ona historię członków ich rodziny – „moja babcia/mój dziadek przenieśli się ze wsi do miasta, dostali pierwszą pracę w fabryce albo poszli na studia, awansowali społecznie”. Mam wrażenie, że świadomość tej wielkiej zmiany, która nastąpiła po 1945 r., istnieje, a równocześnie jest odłączona od myślenia o PRL jako systemie. A przecież został on zaprojektowany właśnie tak, żeby pobudzać mobilność społeczną, choć oczywiście mechanizm nie zawsze działał, a w pewnym momencie dynamika tych procesów zaczęła poważnie spadać.

ikona lupy />
Magda Szcześniak, kulturoznawczyni i historyczka kultury, adiunktka w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, autorka książki „Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce” / Materiały prasowe / Fot. materiały prasowe
A my pamiętamy tylko represje.

Tak, najchętniej używamy klucza totalitarnego, postrzegając ten okres jako niewolę, w końcu mówi się o powrocie wolnej Polski po roku 1989. Opowiadamy też historię tych kilkudziesięciu lat jako czas mocnego podziału na władzę i społeczeństwo. Tymczasem przecież, biorąc pod uwagę struktury PRL oparte na znacjonalizowanej gospodarce i rozbudowanej biurokracji, władza jest częścią społeczeństwa. Wiele osób w swoich rodzinach ma przodków, którzy pracowali na rzecz państwa socjalistycznego, często z przekonaniem, że inny porządek po prostu nie jest możliwy. W naszym myśleniu o PRL brakuje mi więc niuansów. Po 1945 r. doszło do bardzo silnego przeorganizowania struktury klasowej. Jeżeli teraz coraz częściej słyszy się, że wszyscy jesteśmy potomkami chłopów, to też nie jest to pełna prawda. Po pierwsze, nasze społeczeństwo nigdy nie było całkowicie chłopskie, struktura klasowa zawsze ma charakter relacyjny, a po drugie, klasa chłopska również była bardzo mocno zróżnicowana. Powtarzając taką mantrę, wypieramy to, co wydarzyło się po II wojnie światowej, czyli wielki awans społeczny zarówno chłopstwa, jak i robotników, a z drugiej strony deklasacja grup, które wcześniej były uprzywilejowane.

Przy czym paradoksalnie państwo obiecywało awans społeczny, deklarując jednocześnie społeczeństwo bezklasowe, w którym awans nie jest potrzebny.

To jedna z wielkich sprzeczności ideologicznych, z którymi ten system cały czas się mierzył. Skoro dążył do komunizmu, a więc systemu bezklasowego, podzielonego na grupy zawodowe, to dlaczego tak wielu ludzi było motywowanych do wkładania ogromnego wysiłku w to, żeby np. porzucić pracę fizyczną na rzecz umysłowej? Tłumaczono to potrzebą zaspokojenia głodu kadr bezpośrednio po II wojnie światowej, w trakcie której Polska straciła ok. 25 proc. ludności, w tym dużą część inteligencji różnych szczebli. Klasy ludowe były namawiane do zapełnienia tego wolnego miejsca, bo kraj potrzebował chociażby nauczycieli, inżynierów etc.

Na ile ten awans był naprawdę realny?

Odpowiedź przynajmniej częściowo zależy od tego, jak zdefiniujemy awans społeczny. Zasadniczo przyjmuje się, że jest to zmiana miejsca w strukturze społecznej na wyższą, bardziej poważaną i wiążącą się z lepszym poziomem życia, zarobkami, edukacją itd. Po II wojnie światowej bezsprzecznie dochodzi do awansu bardzo wielu osób z klasy robotniczej i chłopskiej. Szacuje się, że dotyczy to od jednej czwartej do nawet jednej trzeciej społeczeństwa. Jednocześnie trzeba powiedzieć, że te trajektorie są różne i w większości przypadków, z dzisiejszej perspektywy, zmiana pozycji następuje w obrębie klasy ludowej – wielu ludzi migruje ze wsi do miast i zostają robotnikami w powstającym przemyśle. Dla tych osób to była bardzo duża zmiana tożsamościowa silnie jednostkowo odczuwana. I właśnie z tego wynikała wdzięczność dla państwa, które realnie zmieniło życie wielu ludzi.

Równocześnie cały czas istniało przekonanie, że awans klas chłopskiej i robotniczej jako grup nie był aż tak duży, jak obiecywał system. Ich los rzeczywiście się poprawia, zwłaszcza w pierwszym, najbardziej dynamicznym okresie, czyli do połowy lat 50., ale później następuje stagnacja. Tym bardziej że inteligencja z wyższym wykształceniem i nowa klasa – biurokracja partyjna – wciąż są znacząco oddalone w hierarchii społecznej.

Pod koniec lat 60. pojawiły się dodatkowe punkty za pochodzenie przy aplikowaniu na studia. To była jakaś odpowiedź na tę stagnację, coś potrzebnego czy podtrzymywanie fikcji wyrównywania szans?

Wprowadzenie tzw. punktów za pochodzenie było odpowiedzią na malejące wskaźniki uczestnictwa w studiach wyższych osób pochodzenia chłopskiego i robotniczego. Bezpośrednio po wojnie rzeczywiście wzrasta w szkołach wyższych liczba osób pochodzących z klas ludowych, choć nawet wtedy nie osiągają one zakładanego przez władzę celu. Po odwilży natomiast procesy te zaczynają hamować, wskaźniki spadają i w połowie lat 60. władze decydują się na wprowadzenie dość sztywnego rozwiązania punktowego. Z tym że należy pamiętać, że w tym samym systemie były punktowane też takie elementy, jak dobre oceny ze świadectwa szkolnego, pochodzenie klasowe nie było więc jedyną premiowaną „zaletą”. Agata Zysiak w książce „Punkty za pochodzenie” wskazuje, że efekty tych zmian były raczej pozorne, głównie dlatego, że selekcja dokonywała się na wcześniejszym poziomie, tzn. przy wyborze rodzaju szkoły ponadpodstawowej.

Jak wyglądała sytuacja kobiet, na ile miały szansę rzeczywistej emancypacji?

Musimy pamiętać, że o awansie należy myśleć w odniesieniu do najbardziej powszechnych trajektorii życiowych sprzed zmiany systemu. W porównaniu z sytuacją ich matek po wojnie kobiety z klasy robotniczej i chłopskiej miały dostęp do większych możliwości zawodowych i edukacyjnych i niewątpliwie wielu im żyło się lepiej. Procesy emancypacji przybierają po wojnie na sile, dochodzi do zmiany prawa rodzinnego, pojawia się możliwość rozwodów, a po roku 1956 znaczące rozszerzenie praw reprodukcyjnych. Bardzo rozbudowuje się sieć placówek opiekuńczych, co umożliwia kobietom podjęcie pracy zawodowej. Wyjazd do miasta oznaczał też dla młodych kobiet ze wsi uniezależnienie się od rodzin – w większości bardzo patriarchalnych. To coś, co wyraźnie pojawia się w pamiętnikach wiejskich kobiet, które badałam. Można uznać, że wiele z nich zostało „tylko” robotnicami, więc awans zamknął się w obrębie klasy ludowej, ale te wspomnienia pokazują niesamowity wzrost poczucia sprawczości, możliwości decydowania o własnym ciele, losie, za kogo wyjdzie się za mąż.

Ale dyrektorami nadal byli mężczyźni.

To prawda. Awanse kobiet z klas ludowych – nawet jeśli udało im się dołączyć do inteligencji – charakteryzowały się krótszymi zakresami. Badania socjologiczne z epoki pokazują, że na wysokich stanowiskach partyjnych czy dyrektorskich prawie nie było kobiet. Podobnie jak w przypadku wskaźników uczestnictwa dzieci z klas ludowych na studiach również liczba kobiet w gronach decyzyjnych rośnie po wojnie, po czym zaczyna spadać po 1956 r., kiedy wiele działaczek zostaje odsuniętych od władzy na fali zmian politycznych. Jednak krótszy zakres kobiecych awansów wynikał również z tego, co nazywamy podwójnym etatem, czyli pracą opiekuńczą i związaną z prowadzeniem domu. Dochodzi do pewnych negocjacji w tym zakresie, ale jednak cały czas większość obowiązków domowych spada na kobiety, wobec czego oczekuje się, że w pewnym momencie zrezygnują z kariery albo będą łączyć obydwie sfery, co oczywiście spowalnia ich rozwój zawodowy.

A kogo dotykała deklasacja? Zdarzała się również w klasie ludowej?

Mobilność społeczna w dół bezpośrednio po wojnie dotyczy przede wszystkim ziemiaństwa, które w wyniku reformy rolnej traci większość posiadanej ziemi. Jest też mała grupa kapitalistów i przedsiębiorców, których zakłady zostają znacjonalizowane. W jakimś stopniu traci również inteligencja, np. przez to, że płace zostają spłaszczone. Jeżeli zaś chodzi o klasę ludową, to można raczej myśleć o nieudanych lub przerwanych awansach. W pierwszym okresie po wojnie, ze względu na brak kadr, robotnicy bywali awansowani niemal z taśmy produkcyjnej na stanowiska dyrektorskie. I niekiedy ponosili porażkę, nie dawali rady udźwignąć obowiązków, więc musieli ustąpić i przez to ta zmiana nie była trwała. Mogli wtedy mieć poczucie deklasacji, zerwanej trajektorii awansu.

Oczywiście przekształcenia struktury klasowej budziły bardzo duże emocje i napięcia. Obietnica awansu społecznego, poprawienie warunków życia, możliwość robienia kariery, edukowania się – wszystko to stanowiło główną legitymizację systemu w okresie powojennym. Dla większości społeczeństwa było to coś pozytywnego, część sprawiedliwości dziejowej. Dopiero teraz, dzięki ludowym historiom Polski, zaczynamy to rozumieć, zwłaszcza w kontekście międzywojnia, kiedy funkcjonowały dramatyczne nierówności społeczne i klasowe. Ale już przed wojną elity zdawały sobie sprawę, że np. reforma rolna jest koniecznością. Jednocześnie podzielenie się władzą, prestiżem, przyjęcie zupełnie innego języka do opisywania podziałów społecznych były dla dużej części inteligencji czymś trudnym. Zwłaszcza kiedy wiązała się z tym deklasacja, rodziło to gniew i poczucie niesprawiedliwości.

Czym się objawiały?

Między innymi czymś, co nazwalibyśmy miejskim klasizmem – przejawianym wobec osób migrujących ze wsi do miast. Te mocne i od dawna obecne w naszej kulturze stereotypy antyludowe, antychłopskie paradoksalnie wciąż funkcjonowały w socjalistycznej Polsce. Przez ideologów ustroju są nazywane przeżytkami ustroju klasowego. Jednak nawet jeśli można w pewnym stopniu takie zachowania interpretować jako pozostałości poprzedniego systemu, nie zmieniało to faktu, że były one bardzo boleśnie doświadczane przez migrantów ze wsi.

Ludzie ze wsi nie byli witani w miastach z otwartymi ramionami…

W pamiętnikach często opisywane jest poczucie niesprawiedliwości odczuwane przez osoby awansujące, które w swoich nowych środowiskach – na studiach czy w fabryce – były prześladowane ze względu na to, jak wyglądają, jak mówią, co i jak jedzą. To jest życie w ciągłym poczuciu upokorzenia z jednoczesną świadomością, że rzeczywistość już nie powinna tak wyglądać. W prasie, filmie, literaturze przekonuje się ich, że powinni się bronić. Wielu z nich nie przyjmuje więc tego, co ich spotyka, biernie, z czego oczywiście biorą się konflikty między osobami awansującymi a tymi należącymi już do miejskiej klasy robotniczej czy inteligencji.

Pojawia się jednak także chęć, żeby się upodobnić. Pokazuje to pani na przykładzie kultury, np. serialu „Czterdziestolatek” – żona głównego bohatera po wizycie u rodziny innego dyrektora natychmiast zaczyna interesować się kulturą indyjską i stara się naśladować wystrój mieszkania.

To też jeden z paradoksów społeczeństwa socjalistycznego. Dowartościowanie klasy chłopskiej i robotniczej powinno się wiązać z docenieniem ich sposobu życia, praktyk, a nie tylko możliwością robienia kariery. Tymczasem widać, że ten awans miał polegać na przystosowaniu się do wzorca inteligencji miejskiej. Na tym tle też dochodzi do napięć, bo dawna inteligencja oczekuje, że osoby awansujące będą uczestniczyć w kulturze w taki sam sposób, jak robi to ona: będą chodzić do teatru, czytać literaturę piękną, mówić czystą polszczyzną. Awans wiąże się więc często z całościową przemianą tożsamościową, swoistym eliminowaniem wszystkiego, co jest uważane za gorsze. Analiza pamiętników pokazuje, że część osób awansujących wstydziła się swojego pochodzenia i chciała zatrzeć wszystkie ślady przeszłej tożsamości.

A to wszystko wpływało też na związki międzyludzkie, chociażby romantyczne. Element ekonomiczny, np. w postaci posagu, stracił wreszcie znaczenie. A klasowy?

Po wojnie rzeczywiście maleje znaczenie pochodzenia przy zawieraniu związków romantycznych. Wskaźniki małżeństw międzyśrodowiskowych są bardzo wysokie. W latach 60. XX w. 50–60 proc. małżeństw w miastach zawierają osoby o różnym pochodzeniu i statusie. Wielu z nas zna takie historie z własnych rodzin. Mezalianse, rozumiane jako skandaliczne i nieodpowiednie związki, nie powinny w PRL istnieć również dlatego, że różnice między klasami społecznymi miały zanikać. Jednak kiedy sięgniemy po źródła, to w relacjach romantycznych widać tarcia międzyklasowe. Osoby pochodzące ze wsi często pisały o tym, że są źle traktowane przez miejskie rodziny ich partnerek lub partnerów. A wewnątrz związku różnica klasowa bywała bronią wykorzystywaną do sprawowania władzy w rodzinie.

Dla państwa jednym z narzędzi do sterowania emocjami była kultura. I w latach 70. zamiast pokazywania aspiracji jako czegoś pozytywnego zaczęły pojawiać się – np. w „Czterdziestolatku” – komunikaty „zostań tam, gdzie jesteś”. Jak i czemu to się zmieniało?

Był to z pewnością jeden z najważniejszych tematów w socjalizmie, przez cztery dekady bardzo intensywnie dyskutowano o awansie społecznym, ale też podziałach i hierarchiach klasowych, konfliktach. Wątki te odnajdziemy w prasie i telewizji, filmie i literaturze, tekstach propagandowych i pamiętnikach osób awansujących. Równocześnie socjalistyczne opowieści awansu zmieniają się w czasie. W latach 1949–1956 w sferze publicznej dominuje narracja optymistyczna, mobilizująca. Chodzi o pokazanie społeczeństwu, jak ma wyglądać zmiana. Opisuje się awans jako coś trudnego i wymagającego, ale jednocześnie zawsze kończącego się gwarantowanym przez państwo sukcesem.

I co się potem zmienia?

Kiedy rozpoczyna się odwilż, a sfera publiczna nieco się liberalizuje, pojawia się dużo kontropowieści. Między innymi są to pamiętniki nadsyłane na konkursy organizowane przez instytucje naukowe, związki młodzieżowe i media – te teksty są później publikowane w tomach zbiorowych, w prasie, czytane w radiu. Z jednej strony potwierdzają skalę zmian i społeczne poparcie dla projektu awansu, ale z drugiej pokazują, że jest on w życiu jednostki wydarzeniem bardzo ambiwalentnym i rozciągniętym w czasie. Te wszystkie trudne doświadczenia zderzenia się z inną kulturą, a z drugiej strony emocje pozytywne – duma, nadzieja, ekscytacja – wytwarzają stan długotrwałego poruszenia, rozemocjonowania, które jest dość dużym obciążeniem. Osoby awansujące wiedzą, że muszą pracować nad swoimi emocjami, spróbować je opanować. Równocześnie wiele z nich pisze o poczuciu pękniętej tożsamości, rozerwania między środowiskiem pochodzenia i tym, do którego chce się dołączyć. Te wszystkie opowieści intensywnie krążą w socjalistycznej sferze publicznej od początku lat 60.

A potem?

W połowie lat 70. dochodzi do kolejnej zmiany związanej z tym, że proces mobilności społecznej zwalnia, bo zatykają się ścieżki awansu. Pierwsze pokolenie osób awansujących, któremu po wojnie udało się zdobyć wykształcenie, zrobiło kariery w przemyśle czy biurokracji i cały czas okupuje stanowiska. Tych zaś nie przybywa, bo industrializacja zwalnia. „Czterdziestolatek” pokazuje już społeczeństwo socjalistyczne, które się przekształciło i potrzebuje co najwyżej drobnych korekt, a rewolucja społeczna, dynamiczny awans są przedstawione jako śmieszne i niepotrzebne. Pojawia się również coraz więcej opowieści skupionych na jednostkach awansujących dzięki swojemu sprytowi, zbiegom okoliczności albo – jak w serialu „Daleko od szosy” – pomocy wybranki serca z klasy wyższej. To już są typowe elementy kapitalistycznych opowieści o awansie.

Cała dyskusja o awansie i potem jego braku mocno przyczyniła się do powstania Solidarności.

Także wcześniejsze protesty klasy robotniczej można zinterpretować jako efekt niezadowolenia z tego, że obietnica kolektywnego awansu nie została przez władzę spełniona. Zmiana położenia klasy robotniczej i chłopskiej nie była tak spektakularna, jak miała być. Solidarność rodziła się z przekonania, że w wyniku socjalistycznych przemian powstała nowa klasa dominująca, a klasa robotnicza ponownie dźwiga na sobie cały ciężar, wykonując najgorszą, najmniej prestiżową i najsłabiej płatną pracę. Solidarność – ta pierwsza, będąca jeszcze przede wszystkim ruchem robotniczym – nie domagała się kapitalizmu, systemu wolnorynkowego, tylko właśnie poważnego potraktowania języka socjalistycznego, czyli np. wprowadzenia samorządności robotniczej. Można zaryzykować tezę, że porażka PRL częściowo wynikała z jego początkowych sukcesów. W pierwszym okresie po wojnie klasa robotnicza poznała pojęcia, które pozwoliły jej na artykułowanie żądań równości i sprawiedliwej dystrybucji dóbr.

PRL upadł ponad trzy dekady temu, mamy społeczeństwo, jakie mamy, po co nam dziś to wszystko pamiętać? Może wygodniej byłoby nie przypominać?
ikona lupy />
Magda Szcześniak, „Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2023 / nieznane

Od jakiegoś czasu zajmujemy się ludowym pochodzeniem większości społeczeństwa polskiego, zastanawiamy się, w jaki sposób wyobrażenia na temat „pańskości” i „chłopskości” wpływały i wpływają na życie społeczne. Jeśli zakładamy, że cechy kultury pańszczyźnianej mają dziś dla nas znaczenie, to z pewnością ma je również rewolucja klasowa, która dokonała się w Polsce niecałe 80 lat temu. Całe polskie społeczeństwo odczuło jej konsekwencje – jesteśmy potomkami osób z awansu, osób zdeklasowanych albo tych, które – wbrew obietnicom systemu – tego awansu nie doświadczyły w dostatecznym stopniu. Ważny jest również powrót myślenia kategoriami klasowymi – zarówno w kontekście historycznym, jak i współczesnym. Po 1989 r. analiza klasowa była w Polsce transformacyjnej w odwrocie, wydawało nam się, że wszyscy mogą należeć do klasy średniej, a równocześnie z pola widzenia znikały inne grupy społeczne. W latach 90. zachodzi również zmiana sposobu postrzegania awansu – ma on już oczywiście charakter indywidualny, a nie grupowy, i ma zachodzić wyłącznie dzięki staraniom jednostki, a nie wsparciu państwa. Mobilność społeczna jest z jednej strony bardzo mitologizowanym elementem transformacji – od handlu z łóżka polowego, przez mały sklepik, po duży biznes – z drugiej jednak strony szybko okazuje się, że te procesy awansu nie zawsze są postrzegane pozytywnie. W mojej poprzedniej książce („Normy widzialności” – red.) analizowałam choćby dyskusję wokół „białych skarpetek”, które stają się dla miejskiej inteligencji i „prawomocnej” klasy średniej demaskującym detalem, objawem nieudolnego naśladownictwa zachodnich norm. Wiele z opisywanych przeze mnie w „Poruszonych…” doświadczeń – poczucie wstydu i lęku, konieczność uczenia się nowych norm – poznały również osoby pokonujące granice klasowe w III RP. Z tym że wtedy państwo nie dawało już oparcia w postaci języka równości klas i mimo wszystko egalitarystycznych praktyk.

Zamiast tego w mainstreamie zapanował język neoliberalizmu, który objawiał się niekiedy wypowiedziami, jak „hołota dostała 500+ i pojechała nad morze”...

Reakcja na 500+ i inne świadczenia socjalne to bardzo dobry przykład niedostrzegania konieczności redystrybucji, ale i niezwykłej przezroczystości przemocowego języka, którym opisywane są – również w dominujących mediach – grupy niemieszczące się w klasie średniej. Zresztą tego rodzaju „klasizmu naszego powszedniego” na co dzień dostarcza memosfera ukazująca „madki Polki”, „Januszy i Grażyny” itd. W tym kontekście również przypomnienie sobie egalitarnego projektu PRL – jego sukcesów, ale oczywiście także porażek – może być dobrą lekcją dla nas wszystkich, albo przynajmniej dla tych, którym zależy na spłaszczaniu nierówności społecznych. ©Ⓟ

Mezalianse nie powinny w PRL istnieć. Osoby pochodzące ze wsi często pisały jednak, że są źle traktowane przez miejskie rodziny ich partnerek lub partnerów