Na rynku książki rządzą duzi wydawcy i celebryci pióra. Drobnym oficynom i autorom, którzy stanowią większość, coraz trudniej się przebić
Magazyn DGP 19.01.2018 / Dziennik Gazeta Prawna
Kto nie gra w ekstraklasie pisarzy z Katarzyną Bondą, Remigiuszem Mrozem, Szczepanem Twardochem czy Olgą Tokarczuk, a nie zniechęca się występami w niższej lidze, ten musi przyjąć własną taktykę przetrwania. Można na przykład brać dużo mało ambitnych zleceń do opracowania/napisania w ciągu kilku miesięcy za z góry ustalone honorarium wypłacane w kilku transzach. Pieniądze są adekwatne do czasu zainwestowanego w pracę, więc nie ma powodów do narzekań. Inna strategia zakłada realizację projektu o większym ciężarze gatunkowym, który powstaje latami i jest karkołomną dłubaniną dla własnej satysfakcji, a pieniądze są kwestią trzeciorzędną i w gruncie rzeczy symboliczną, biorąc pod uwagę czas i wkład pracy. Ta jednak wymaga jakiegoś stałego źródła dochodu, bo wyłącznie z pisania książek w Polsce utrzymuje się może kilku autorów.
7 tys. zł za półtora roku pracy
Dyskusja na temat zarabiania na tworzeniu literatury rozgorzała publicznie pod koniec lutego 2014 r. za sprawą facebookowego wpisu Kai Malanowskiej. Autorka powieści „Patrz na mnie, Klaro!”, nominowanej do nagrody Literackiej „Nike” oraz Paszportów „Polityki”, rozsierdziła internet oraz zbulwersowała kolegów i koleżanki po fachu rozpaczliwym wyznaniem: „6800 zł. Tyle za 16 miesięcy mojej ciężkiej pracy (...) mam ochotę strzelić sobie w łeb (...) p...ę pisanie (...) pozdrawiam rynek czytelniczy”.
Wpis ściągnął na Malanowską lawinę krytyki. Osoby z branży wyjaśniały, że inni zarabiają jeszcze mniej, a pisarstwo nie jest zawodem pierwszej potrzeby społecznej i bywa słabo płatne, zaś internauci pokrzykiwali, że w takim razie warto się przekwalifikować albo napisać bestseller. Przy okazji porachowano ludzi pióra. Autorzy raportu „Literatura polska po 1989 roku w świetle teorii Pierre’a Bourdieu” oszacowali, że na polskim rynku działa około 3,5 tys. pisarzy. Ale w tym gronie uwzględniono tylko takie osoby, które wprowadzają książki do obiegu za pośrednictwem tradycyjnego wydawcy, czyli nie publikują swojej twórczości w internecie ani nie wydają jej na własny rachunek. Policzono też, jaki przychód generuje książka napisana przez osobę o niewyrobionym nazwisku, która nie łapie się do wąskiego panteonu gwiazd literackich. Uwzględniając zaliczkę, zyski ze sprzedaży średniego nakładu i nieliczne płatne spotkania autorskie, wyszło, że w okolicach mniej więcej 10 tys. zł za jeden tytuł. Przeciętny nakład to dziś 3–5 tys. egz., a jeśli uda się sprzedać powyżej 10 tys., wtedy można mówić o sukcesie i budować rozpoznawalność. Michał Zygmunt w artykule dla Onetu pisał wprawdzie, że Dorota Masłowska za pieniądze ze sprzedaży „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną” kupiła mieszkanie na warszawskiej Pradze, a Michała Witkowskiego po sukcesie powieści „Lubiewo” stać było na podróżowanie przez kilka miesięcy po Ameryce Łacińskiej, ale – jak zastrzegł autor artykułu – tylko nieliczni pisarze dobrze żyją z pisania.
Nie ma prostej recepty, jak wdrapać się na sprzedażowy szczyt i zostać tam na dłużej. Każdy jest kowalem własnego losu. – Można napisać jeden bestseller, a potem przez lata odcinać kupony, dostarczając czytelnikom tego samego, acz w nieco innym opakowaniu – przekonuje anonimowo znany polski pisarz. – Można pisać literaturę gatunkową i budować markę dostarczyciela pewnego rodzaju rozrywki. Można pisać na styku literatury pięknej i komercji, napędzając karierę pisarską nagrodami za ambitne książki oraz zleceniami na filmy i seriale. Można wreszcie tworzyć w takiej niszy jak poezja, gdzie nie ma co marzyć o utrzymaniu się z pisania. Wybitne jednostki dostaną raz na dekadę nagrodę w wysokości 50 czy 100 tys. zł, ale to nie są pieniądze, z których da się wyżyć od jednej gali do drugiej. Tworzenie ambitnej prozy, w każdym razie niekomercyjnej, wymaga podpierania się innymi działaniami – dodaje i podpowiada na swoim przykładzie, w jaki sposób zasilać się pieniędzmi na życie i pisanie. Jego lista zleceń jest obfita: stałe felietony w prasie i internecie; felietony nieregularne w zależności od kaprysu zamawiającego; teksty do katalogów wystaw; kilkadziesiąt spotkań autorskich rocznie (przeciętna stawka za jedno waha się od 300 do 800 zł); od czasu do czasu pieniądze ze sprzedaży praw za granicę; adaptacje; jurorowanie w konkursach literackich oraz okolicznościowe zlecenia od dużych instytucji kultury, takich jak Biblioteka Narodowa. Pisanie to trudny kawałek chleba.
Autor wart dwa złote
Zacznijmy od początku. Jeśli autor znajdzie wydawcę, dostaje na konto zaliczkę na napisanie książki. Jej wysokość wynosi zwykle kilka tysięcy złotych i obejmuje okres od parafowania umowy do przyjęcia przez wydawcę skończonego utworu. Uznane nazwiska, które gwarantują wysoką sprzedaż, negocjują i po kilkadziesiąt tysięcy za przygotowanie dzieła.
Do tego dochodzi zysk ze sprzedaży. Debiutanci mogą przeważnie liczyć na 7 proc. tantiem, ale udział w sprzedaży rośnie z doświadczeniem – autorzy już obecni na rynku plasują się w przedziale od 10 do 15 proc., a uznane gwiazdy inkasują powyżej 20 proc.
Trzeba pamiętać jeszcze o jednym – cena hurtowa książki, od której autor liczy swój zysk, nie równa się cenie detalicznej. Różnicę zabierają dystrybutorzy w postaci dużych sieci – takich jak Empik czy jeszcze do niedawna Matras – które naliczają marże handlowe dochodzące nawet do 50 proc. ceny okładkowej. – Powiedzmy, że wydaję tanią w produkcji książkę za cenę 39,99 zł w detalu – mówi wydawca M. z Krakowa. – I umawiam się z autorem na tantiemy w wysokości 10 proc. Po odliczeniu kosztów dystrybucji zostaje mi 20 zł na czysto z każdego egzemplarza. Połowę biorę ja, drugą połowę przeznaczam na pokrycie kosztów produkcji książki i na tantiemy dla autora, który dostanie za każdą sprzedaną sztukę 2 zł.
Umowa wydawnicza jest na ogół tak skonstruowana, że wypłacaną autorowi zaliczkę wydawca odbiera sobie po sprzedaniu podstawowego nakładu. Jeśli więc autor zainkasuje akonto w okolicach 6–8 tys. zł, na każdym egzemplarzu zarobi 2 zł, a nakład książki wyniesie 3–5 tys., twórca zacznie zarabiać na swoim dziele o ile wzrośnie na nie popyt, czyli dopiero od dodruków. Ale żeby wypuścić na rynek kolejną partię książek, trzeba najpierw sprzedać pierwszy rzut, a nigdy nie ma gwarancji, że to się uda.
Dodruk zapewnia większy udział autorowi, ponieważ zwalnia wydawcę z wielu kosztów. Nie trzeba już płacić za redakcję, skład i łamanie, zdjęcia, kupno licencji i ewentualne zaangażowanie tłumacza, który zrobi przekład. Odpada też płacenie za windującą koszty promocję.
– Jeśli sprzedam 70 proc. nakładu, wtedy koszty zaczynają mi się zerować – ocenia trójmiejski wydawca. – Średni wydatek na zakup licencji to 6 tys. zł. Tłumacz bierze za przekład od 5 tys. zł w górę, w zależności od objętości książki. Ostatnio wydałem gruby album w twardej oprawie. Wyprodukowanie 3 tys. egz. kosztowało w sumie 100 tys. zł, z czego prawie połowa pokryła koszty druku, a jedną czwartą budżetu musiałem zapłacić za promocję w dużej sieci handlowej, żeby sprzedać jak najwięcej przed świętami. Ale poszło dobrze. Jeśli dodrukuję połowę tego, co sprzedałem, wydam tylko 40 tys. zł. Pytanie tylko, czy w sezonie ogórkowym trwającym do wiosny nowy towar się rozejdzie.
M. z Krakowa jest małym graczem na rynku. Stawia na czytadła w miękkiej okładce i niewygórowanej cenie. Zarabia przeciętnie 10 zł na egzemplarzu. Raz tylko trafił mu się bardzo dobry strzał zakupowy. Jednego tytułu sprzedał 100 tys. sztuk. To go zachęciło do wyprodukowania całej serii. Ale druga część rozeszła się dużo słabiej – w ponad połowę mniejszym nakładzie. A trzecia i czwarta jeszcze gorzej, ale zawsze było to ponad 10 tys. egz., więc i tak wyszedł na swoje. – W sumie zarobiłem na tej książce 1,7 mln zł. Taka okazja trafia się sporadycznie. W tym biznesie ważne jest, aby zachowywać płynność finansową i być wypłacalnym. Mam w magazynie około 250 tytułów. Jeśli nawet przez rok bym niczego nie wydał, spokojnie pociągnę na tym, co mam. Z zapasów zawsze się coś sprzeda.
Tysiąc sztuk po znajomości
Piotr nie jest autorem ryzykantem. Nie liczy na procent od sprzedaży, bo przecież sukces danego tytułu na rynku jest wielką niewiadomą. Woli więc zainkasować od razu większe pieniądze, niż czekać na wirtualne zyski. Ma dobry układ z wydawcą. – Przygotowuję 500-stronicowe albumy w formacie A4, do tego bogato ilustrowane. Szukam zdjęć i decyduję, które trafią do książki. Poza tym przygotowuję cały tekst. Za taki projekt dostaję od 10 do 12 tys. zł bez oglądania się na wyniki sprzedaży. Oczywiście to moja działalność dodatkowa, bo nad zebraniem i opracowaniem materiałów schodzi się rok, więc w ten sposób sobie dorabiam – opowiada Piotr.
Swoją debiutancką książkę Łukasz Krakowiak napisał bardzo szybko, bo w cztery miesiące. Za to prawie rok szukał wydawcy. Powieść „Copyfighter” o kulisach pracy w agencji reklamowej napisana jest lekko, frapująco i dowcipnie. Kilku chętnych się wahało, czy jest sens inwestować w literackiego żółtodzioba. W końcu Łukasz znalazł zdecydowanego wydawcę. – Pomyślałem, że zostałem królem życia – przyznaje. – Niestety, zanim zaoferowano mi umowę, zażądano całej masy daleko idących „poprawek”. Po kilku turach takich zmian dotarło do mnie, że moja pierwotna, starannie przemyślana koncepcja artystyczna została doszczętnie okaleczona i że sklecony w ich efekcie tekst jest mi zupełnie obcy. Dlatego też podziękowałem temu wydawcy. Ostatecznie udało mi się jednak opublikować „Copyfightera” w wersji „niewypatroszonej” – w wydawnictwie Nisza.
W tym przypadku obyło się bez zaliczki. Wydawca od razu zaproponował procent od sprzedaży, za to większy niż zwykli dostawać debiutanci. Łukasz mówi, że nieco wyższy niż 20 proc. ceny zbytu każdego egzemplarza książki. Przez pierwsze dwa, trzy miesiące „Copyfighter” sprzedawał się przyzwoicie, zważywszy że książka była nieobecna w Empiku. O pieniądzach ze sprzedaży autor mówić nie chce. – Ponieważ „Copyfighterowi” udało się pozyskać dwóch poważnych patronów medialnych, a dziennikarze przyjęli go raczej ciepło, przez chwilę miałem nadzieję, że uda mi się godnie żyć z pisania książek. Cóż, ta chwila minęła. Dziś, po ponad dwóch latach od debiutu, rozumiem, że w Polsce naprawdę nieliczni mogą traktować literaturę jako jedyne źródło dochodu. Ja do tych szczęściarzy nie należę – mówi Krakowiak.
O zarabianiu na pisaniu dużo do powiedzenia ma Mirosław Ryszard Makowski – fotoreporter, dziennikarz, blogger i autor książek, który w latach 80. zaprojektował okładki czołowych wykonawców polskiego rocka i bluesa. Ale pod warunkiem, że nie padają konkretne kwoty. – Wkładam, nie wyjmuję. Dokładam z innych prac – tych za pieniądze. Robię to dla siebie – podkreśla. Po zmianach okrągłostołowych Makowski – do tej pory etatowy fotoreporter i projektant w prasie muzycznej – założył własną firmę projektową, którą prowadził przez 19 lat. W tym czasie wyrobił sobie kontakty w drukarniach, co obecnie procentuje. Od siedmiu lat wykazuje dużą aktywność na rynku książkowym – pisze, wybiera zdjęcia do publikacji, projektuje makiety i okładki książek. Funkcjonuje niezależnie – zwykle jako self-publisher, szukający później dystrybutora. W 2011 r. zadebiutował książką „Obok albo ile procent Babilonu?”, która pierwotnie miała być biografią grupy Tilt, a wyszła z tego patchworkowa historia polskiej muzyki undergroundowej lat 70. i 80. Przeszło rok temu napisał „Państwo Nikt. Dzieje ludzi nieważnych” – o swoich przodkach, modernistycznym Żoliborzu i budowniczych Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. – „Obok” oraz „Państwa Nikt” wydrukowałem po tysiąc egzemplarzy. Mam dobry układ w drukarni, gdzie płacę za usługę w dwóch ratach – najpierw zaliczkę na papier przy oddawaniu książki do druku, a później resztę. Zaprzyjaźniony drukarz drukuje mi tysiąc egzemplarzy, bo wiele firm poligraficznych nie jest zainteresowanych produkcją tak małej ilości książek. Cyfrowo – chcą, offsetowo – niekoniecznie – opowiada Makowski. Cały nakład „Obok” sprzedał w trzy lata, „Państwo Nikt” schodzi od ponad roku, ale w śladowych ilościach. Na razie rozeszło się 100 sztuk, drugie tyle autor rozdał zainteresowanym, kolejne sto zalega w domu u Makowskiego, a reszta czeka w magazynie u znajomego wydawcy, który pomaga w dystrybucji. Układ jest koleżeński, bo wydawca przechowuje bez naliczania kosztów magazynowania.
Zrób to sam
Wydawanie książek na własną rękę to dzisiaj żadna filozofia. Trzeba tylko mieć kapitał początkowy: na złamanie książki, projekt okładki, ewentualny zakup zdjęć, no i na druk. – Przygotowanie książki do druku o objętości 250 stron, bez zdjęć, kosztuje od 200 do 700 zł – szacuje inny z wydawców. – Za zrobienie porządnej okładki trzeba zapłacić od 500 zł w górę. Jeśli ktoś chce wydrukować czytadło 350–400 stron w miękkiej oprawie, bez skrzydełek, to przy nakładzie 4–5 tys. egz. koszt druku wyniesie go 5–7 zł za sztukę.
Im większe zamówienie w drukarni, tym niższa cena za produkcję jednego egzemplarza. Dlatego obu stronom – i zleceniodawcom, i zleceniobiorcom – nie opłaca się realizacja małych zamówień. Problem w tym, że autorzy pasjonaci – bez wsparcia dobrego (i życzliwego) dystrybutora, który trafi z tytułem do klienta, albo bez chodów w zaprzyjaźnionej drukarni – muszą się bardziej wykosztować na druk niewielkiego nakładu i pamiętać, że większość dystrybutorów raczej nie weźmie od nich kilkunastu książek na krzyż, bo to żaden biznes. Dużą sieć handlową z dostępem do wielu czytelników interesuje rozprowadzenie dużej ilości towaru.
Do książkowego mainstreamu nie łapie się m.in. Marcin Sitko, dziennikarz i producent muzyczny, który ma na koncie kilka pozycji książkowych poświęconych polskiej i zagranicznej muzyce rockowej, m.in. „The Rolling Stones za żelazną kurtyną. Warszawa 1967” oraz „Woodstock 1969. Najpiękniejszy weekend XX wieku”. Pierwszą książkę „Wolność kocham i rozumiem. Historia życia Bogdana Łyszkiewicza” o przedwcześnie zmarłym liderze grupy Chłopcy z placu Broni Sitko opublikował ostatecznie sam, mimo że znalazł chętnego wydawcę. Oferta kilku złotych od sprzedanego egzemplarza, od której jeszcze trzeba zapłacić podatek, niespecjalnie go interesowała.
– Książkę tworzyłem dwa lata – mówi Sitko. – Zjechałem samochodem cały kraj: wydałem na paliwo, noclegi, spotkałem się z blisko czterdziestoma osobami i z każdą wypiłem kawę, za którą zapłaciłem. Wiedziałem, że nie tworzę tytułu, który sprzeda się w grubych tysiącach, więc jeśli ktoś mi wyda książkę, koszty na pewno się nie zwrócą. Postanowiłem więc sam ją wydać.
Książka kosztowała w sklepach 40 zł. Połowa szła dla dystrybutorów, a jedną czwartą wyniósł druk każdego egzemplarza, więc autorowi zostawało w kieszeni 10 zł za sztukę – dwa razy tyle, ile obiecywał wydawca. Trzeba było tylko sprzedać jak najwięcej sztuk w jak najkrótszym czasie, bo książka w Empiku żyje kilkanaście tygodni. Wszystko niby poszło gładko, ale schody zaczęły się, gdy przyszło do rozliczenia z dystrybutorem. – Dystrybutor płaci wyłącznie za sprzedany w księgarni egzemplarz – wyjaśnia Sitko. – Płaci po dwustu dniach od daty wystawienia faktury na całość nakładu, jakim go zasilam przed premierą. Nakład wynosi zwykle 2–3 tysiące egzemplarzy, od którego muszę już na starcie zapłacić podatek dochodowy! Później czekam te dwieście dni, a w międzyczasie ciągle wystawiam korekty faktur według bieżącej sprzedaży.
Mimo wspomnianych niedogodności Sitko nie zraził się do książkowego biznesu. Sam pisze, sam wydaje, a sprzedaje internetowo. – Atutem takiego rozwiązania jest brak rozbudowanej księgowości, szybki zwrot zainwestowanego pieniądza i – co za tym idzie – szybki przypływ ewentualnego dochodu – uważa. – Oczywiście nakłady są mniejsze, niż gdyby taka książka leżała na półce w Empiku, ale łatwo policzyć, że sprzedane przez internet tysiąc egzemplarzy finansowo zwróciłoby się dopiero, gdybym sprzedał ponad 3 tys. sztuk przy udziale pośrednika. A do tego musiałbym jeszcze czekać kilka miesięcy na rozliczenie pieniędzy.
Wydanie książki na własną rękę, bez udziału wydawcy i konieczności inwestowania w to przedsięwzięcie własnych pieniędzy, też jest możliwe. Można aplikować o granty i stypendia z różnych źródeł. Narodowe Centrum Kultury rokrocznie ogłasza nabór do ministerialnego programu „Młoda Polska”, w tym także dla pisarzy (i autorów reportażu dziennikarskiego). Stawką jest stypendium od 30 do 50 tys. zł. Ale trzeba spełnić trzy warunki: urodzić się po 1981 r., mieć polskie obywatelstwo i wybitne osiągnięcia artystyczne w swojej dziedzinie. Czyli z tego wsparcia nie skorzystają debiutanci.
Początkujący autorzy mają więc dwa wyjścia. Pierwsze – to start po Nagrodę Conrada za najlepszy prozatorski debiut. Zwycięzca dostaje 30 tys. zł i miesięczną rezydenturę w Instytucie Książki w Krakowie, aby w komfortowych warunkach zacząć pracę nad kolejną książką. I druga możliwość – walka o Nagrodę im. Witolda Gombrowicza za najlepszą pierwszą bądź drugą (kapituła dopuszcza falstart literacki kandydata) książkę. Laureat otrzyma 40 tys. zł z rąk fundatora nagrody, którym jest Miasto Radom.
Dla debiutantów otwartych na świat czeka stypendium oferowane przez amerykański serwis internetowy BuzzFeed. Nie ma ograniczeń wiekowych. Trzeba wysłać wniosek i czekać. Wybrani autorzy dostaną szansę wyjazdu do Nowego Jorku, gdzie pod okiem doświadczonych redaktorów serwisu odbędą czteromiesięczny kurs doskonalenia warsztatu i zarobią w tym czasie 12 tys. dol.
Ale czy z pisania i wydawania da się spokojnie wyżyć? Marcin Sitko odpowiada, że nie. – To hobby, pasja, zarobek też, ale przede wszystkim realizacja samego siebie. Absolutnie nie pomysł na życie. Mam rodzinę. Muszę ją utrzymać, a nie na niej eksperymentować.
Autor „Copyfightera” ma już napisaną kolejną powieść – tym razem historię samotnego ojca, niezbyt dojrzałego, ale bardzo zaangażowanego w wychowanie ciężko chorego nastoletniego syna. – Pracę nad drugą powieścią łączyłem ze zleceniami copywriterskimi – mówi krótko Łukasz Krakowiak. Niestety, ciągle jeszcze szuka wydawcy. Też ma rodzinę i z czegoś żyć musi.