Małe księgarnie muszą mierzyć się z konkurencją nie tylko ze strony sieciówek, lecz nawet spożywczych dyskontów. Do nierównej walki postanowiły więc stanąć w jednym szeregu
List otwarty od Kolektywu Księgarzy Kameralnych do wydawnictwa Debit zaczyna się tak: „My, przedstawiciele kameralnych, niezależnych księgarń z całej Polski, wyrażamy stanowczo swój sprzeciw i oburzenie wobec nieuczciwej polityki promocyjnej oraz sprzedażowej, dyskryminującej małe księgarnie i wprowadzającej w błąd wszystkich uczestników rynku książki w Polsce. Książka »Opowieści na dobranoc dla młodych buntowniczek«, traktująca o wolności, niezależności i równości, wydana po raz pierwszy dzięki ogromnemu wsparciu finansowemu przyszłych czytelników z całego świata, ukazała się w Polsce w atmosferze skandalu. Choć reklamują ją hashtagi: #buntowniczki, #rebelgirls, #rebelgirlsbook, u nas wyłączne prawo do jej dystrybucji na dwa tygodnie uzyskuje ciesząca się fatalną opinią sieć dużych »salonów wielobranżowych«, niewiele mająca wspólnego z prawdziwymi księgarniami, wolnością i niezależnością”.
Książka, o której mowa, składa się z historii stu bohaterskich kobiet – od Elżbiety I po Serenę Williams. Wydawnictwo reklamuje je jako nowe wersje bajek stworzone z myślą o tym, by inspirować wszystkie dziewczynki. Dodatkową zachętą jest informacja, że książka została zilustrowana przez sześćdziesiąt artystek z całego świata, a prawa do tytułu sprzedano już do dwudziestu ośmiu krajów.
Nic dziwnego, że jej polska premiera była od dawna oczekiwana i gdy wreszcie wyznaczono jej datę – 27 września – księgarze rzucili się do hurtowni. Wtedy właśnie okazało się, że przez pierwsze dwa tygodnie od premiery prawo do jej sprzedaży będzie miała jedynie sieć Empik. Reszta musi się obejść smakiem.
Annę Karczewską, która prowadzi stronę internetową RezerwatyKsiazek.wordpress.com i od kilku lat jeździ po Polsce w poszukiwaniu idealnych księgarń, postępowanie wydawcy i Empiku nie zdziwiło. Bo to nie pierwszy taki przypadek. – Nakładanie monopolu na wyczekiwane tytuły jest działaniem nieeleganckim, ale przez duże sieci praktykowanym bez zakłóceń od lat – twierdzi.
Coraz częściej zdarza się więc, że kameralne księgarnie nie mogą zaoferować czytelnikom książki w dniu, w którym pojawia się na polskim rynku. „Nie dlatego, że my księgarze nie znamy się na swojej pracy, ale dlatego, że wydawcy do spółki z dużymi sieciami skutecznie nam taką możliwość blokują. Wiele mówi się w Polsce o spadku zainteresowania czytaniem książek i zamykaniu kolejnych księgarń. Tego rodzaju praktyki wydawnicze na pewno tej sytuacji nie pomogą” – kończą swój list księgarze kameralni.
W poszukiwaniu niszy
Na półkach maleńkiej księgarenki Jak wam się podoba przy ulicy Emilii Plater w Warszawie próżno szukać „Kodu Leonarda da Vinci” czy „Pięćdziesięciu twarzy Greya”. Nie znajdzie tu kryminałów Katarzyny Bondy, „Resortowych dzieci” ani bestsellera ostatnich miesięcy, czyli książki o Antonim Macierewiczu. O „Opowieści na dobranoc dla młodych buntowniczek” też nikt tutaj nie zapyta.
Można tu za to kupić przepiękne albumy o sztuce, architekturze i designie, limitowane edycje albumów fotograficznych, nawet tych mniej znanych fotografów. Dlatego do Jak wam się podoba nie wpada nikt przypadkowo. Zaglądają tu ci, którzy szukają pozycji wyjątkowych: graficy, fotografowie, projektanci mody. Każdy klient dokładnie wie, po co przychodzi. – Jeśli nie znajduje, czego szuka, staramy się to jak najszybciej sprowadzić – zapewnia Katarzyna Mieleszko z Jak wam się podoba.
Księgarnia przy Emilii Plater ma już siedemnaście lat i spore grono wiernych klientów. Jej młodsza siostra – działająca od niespełna trzech lat księgarnia w Krakowie – wciąż się o nich stara. Kusi ich tym, czego inne krakowskie księgarnie nie mają: literaturą anglojęzyczną. – Odwiedzają nas głównie zagraniczni turyści, ale przychodzą też Polacy, którzy książkę anglojęzycznego autora wolą przeczytać w oryginale – mówi Agnieszka Synowska z krakowskiej Jak wam się podoba. Żeby zmieścić książki na zaledwie piętnastu metrach kwadratowych, trzeba było zamówić specjalne meble, dopasowane tak, by wykorzystać każdy centymetr księgarni. Przy tak małej powierzchni można zapomnieć o organizowaniu spotkań autorskich, bo więcej niż kilka osób naraz się nie zmieści, nie wspominając o krzesłach. Ale przytulne wnętrze sprzyja nawiązywaniu z klientami wyjątkowych relacji. A to w dzisiejszych czasach rzecz nie do przecenienia. – Kupowanie książek w sieciówkach jest jak jedzenie w fast foodach, kupowanie w małych, kameralnych księgarniach – jak posiłki w wykwintnych restauracjach – przekonuje Anna Karczewska.
Dobre, bo klimatyczne
W Empiku czy salonie Matrasa, jak w supermarkecie – nie porozmawiasz. Możesz zapytać o książkę, personel sprawdzi w komputerze, czy jest na stanie, podpowie nawet, na której półce ją znaleźć. O samej książce prawdopodobnie nie powie nic albo niewiele.
W prywatnych księgarniach, jak w osiedlowych sklepikach – porozmawiasz o wszystkim. Stałych klientów księgarze nierzadko znają z imienia i nazwiska, wiedzą, jakie książki lubią i co im podsunąć. Mogą o tym rozmawiać długo, bo prawdziwi księgarze to ludzie, którzy książek nie traktują wyłącznie jak towar. Kochają je, choć nie jest to miłość łatwa, bo z ich sprzedaży trudno wyżyć. Żeby nie zatonąć, trzeba chwytać się różnych sposobów.
Dobrze jest znaleźć sobie niszę, jak zrobili to właściciele Jak wam się podoba. Albo pewniaka, jak Joanna Regińska z księgarni Badet, która postawiła na dzieci. Jedna półeczka z książkami dla dorosłych znalazła się na wyraźne życzenie rodziców, którzy przy okazji chcą kupić coś dla siebie. Jedna, bo zdarza się to raczej rzadko. – Za to dzieci na książki się rzucają – mówi Joanna Regińska. – Kochają je, nie można ich od książek oderwać, czytają wszystko, od komiksów po kryminały. Problem jedynie w tym, by podsuwać im rzeczy wartościowe i żeby w przyszłości nie przestały czytać.
Ale nawet dziecięca miłość do książek nie zapewnia wystarczających dochodów, by utrzymać księgarnię. Joanna Regińska przeczuwała to, więc zdecydowała się na lokal o powierzchni stu osiemdziesięciu metrów kwadratowych i przy księgarni otworzyła klubokawiarnię. W niej odbywają się warsztaty dla dzieci i spotkania z autorami. Niemal dzień w dzień, bo oferta jest szeroka. – Sprzedaż książek to tylko połowa naszych dochodów, druga połowa pochodzi z organizacji dodatkowych zajęć i wydarzeń. Z samych książek nie zarobilibyśmy na czynsz – mówi Regińska.
Podobnie w płockim Czerwonym Atramencie, którego właściciele mają dwie pasje: literaturę i kawę. Ostatnio wzięli kredyt i kupili piec do wypalania kawy, co ma stanowić dodatkową atrakcję. Ofertę uzupełniają koncerty, spotkania, czytanki dla dzieci i teatralne spektakle. – Prywatnym księgarniom trudno jest rywalizować z sieciówkami – mówi Anna Karczewska. – Dlatego muszą czymś zaskoczyć, przyciągnąć. Ceną nie mogą konkurować.
Duży może więcej
Mysłowicka księgarnia Studnia Trzech Cesarzy działa nieprzerwanie od 1925 roku. Od 37 lat kieruje nią Bożenna Król. Na fejsbukowej stronie księgarni można przeczytać, że czytelnik znajdzie w niej książki dla dzieci i dorosłych, dla poszukujących, wątpiących i myślących. Książki inspirujące, ciekawe i nieciekawe, ale warte tego, by miały swoje miejsce na półkach. Choćby czekały na klienta latami. – Księgarstwo to sztuka, umiejętność rozmowy z klientami, którzy w obliczu zalewających rynek książek coraz częściej czują się zagubieni – tłumaczy Bożenna Król, która na „Opowieści na dobranoc dla młodych buntowniczek” czekała niecierpliwie. Pewności, czy książka trafi do jej księgarni, już nie ma. Jeśli chodzi o zasady, Król, która jest nie tylko właścicielką księgarni, ale też wiceprezesem Izby Księgarstwa Polskiego, potrafi być bezkompromisowa.
Przy okazji premier kolejnych tomów o przygodach Harry’ego Pottera piekła ciasteczka i angażowała aktorów z Teatru Śląskiego, którzy odgrywali role bohaterów serii. Premiery rozpoczynające się o północy kończyły się w Studni Trzech Cesarzy po kilku godzinach, po długich dyskusjach o książkach. Nie inaczej miało być przy premierze ostatniej części przygód czarodzieja: „Harry Potter i przeklęte dziecko”. Przygotowania do niej szły pełną parą, gdy weszła do osiedlowej Biedronki. Była środa, do premiery zostały dwa dni, nie zdziwiły jej więc wielkie plakaty z informacją o nadchodzącym wydarzeniu. Jej uwagę zwróciła informacja, że cenę książki Biedronka zdradzi w dniu premiery. Kiedy w piątek rano ponownie weszła do sklepu, ze zdziwieniem ujrzała, że cena książki w Biedronce nie ma nic wspólnego z ceną okładkową. Cena hurtowa, po której książki kupowali księgarze, była o dziesięć złotych niższa. Cena książki w Biedronce była o pięć złotych niższa od hurtowej. – Nie przyjęłam od wydawcy ani jednej książki, bo jak miałam wytłumaczyć klientom, że u mnie jest prawie dwa razy droższa niż w Biedronce?
Kiedy na targach książki przycisnęła wydawcę, jak do tego doszło, przyznał, że Biedronka wynegocjowała niską cenę, bo zapłaciła za książki w gotówce. – Jak można mówić, że Biedronka czy Lidl to mecenasi kultury? To, że sprzedają dużo książek, jest wyłącznie zasługą cen, ale to demolowanie rynku. To właśnie dlatego tak trudno utrzymać się księgarniom na powierzchni – mówi Bożenna Król.
Książka, czyli towar dla elity
O tym, że ceną z sieciówkami nie da się wygrać, Marcin Wojciechowski, właściciel księgarni Radio Telewizja na warszawskim Muranowie, wiedział od początku. Dlatego też poszukał dla siebie niszy. Uznał, że jest boom na stolicę, jej historię i szeroko pojętą przestrzeń publiczną. Szybko przekonał się, że boom może jest, ale niekoniecznie oznacza, że ludzie ruszą tłumnie do księgarni. Książki, które miały się sprzedawać, nie sprzedawały się. Nie w takich ilościach, by zapewnić utrzymanie księgarni, która razem z antresolą ma sto pięćdziesiąt metrów kwadratowych.
Dlatego Wojciechowski porzucił niszę i dziś w Radio Telewizja można kupić książki różne, nie tylko historyczne, a na antresoli odbywają się spotkania z poczytnymi autorami. Byli już Jakub Żulczyk, Michał Witkowski, ksiądz Adam Boniecki, Kazimiera Szczuka. Lecz najwięcej klientów przyciąga jednak kawiarnia. Przychodzą popracować, spotkać się ze znajomymi, pogadać o interesach. Ich przywiązanie do kawiarni przekłada się na zyski. Analizując dochód kluboksięgarni, widać wyraźnie, że książki przegrywają z kawą i ciastkami.
– Książka to towar dla elity – mówi Wojciechowski. – Trzeba się na tym trochę znać, mieć chociaż podstawową wiedzę. Więc nawet jeśli człowiek trafi w telewizji na program o książkach, zobaczy w studiu ludzi, których nie zna, usłyszy nazwiska autorów, które nic mu nie mówią, to szybko przełączy na inny kanał.
O tym, że taka promocja nie działa, Wojciechowski przekonał się na własnej skórze. Był czas, gdy zamawiając książki, kierował się rankingami, które opracowywali dziennikarze największych w Polsce tygodników opinii. Książek ocenionych na pięć gwiazdek zamawiał więcej. Czasami nie sprzedał ani jednego egzemplarza. – To tylko świadczy o tym, jak rozjechały się elity z szerokimi masami. To dwa równoległe światy – przekonuje.
Nie ma innego rozwiązania – żeby przyciągnąć klienta do księgarni, trzeba go wabić. Nie raz, nie dwa. Nieustannie. Radio Telewizja, która mieści się przy ul. Andersa, organizuje więc dni patrona ulicy, dwa razy w tygodniu zaprasza wielbicieli gier planszowych, organizuje cykl spotkań o historii Muranowa i akcje charytatywne. Pozwala to domknąć budżet, płacić czynsz i bronić się przed zatonięciem.
Wolniej znaczy lepiej
Jakub Bułat, właściciel warszawskiej księgarni Tarabuk, z powodu czynszu dwukrotnie zmieniał lokal. Po pierwszej podwyżce opłat przez pięć lat wychodził z finansowej zapaści. Potem były dwa lata względnego spokoju i znów kłopoty. Ale wtedy Tarabuk miał już swoich wiernych klientów. – Kiedy okazało się, że musimy się przenieść, nasi klienci rzucili się między półki. W ciągu tygodnia sprzedaliśmy rekordową liczbę książek. To satysfakcja, której nie każdy będzie miał okazję doświadczyć – mówi Bułat.
Może gdyby to był zwykły interes, dawno rzuciłby to w diabły. Ale to od początku nie było działanie czysto biznesowe. Kiedy w 2005 roku stracił pracę i postanowił otworzyć księgarnię, nie myślał w kategoriach kapitału i stopy zwrotu. Chciał stworzyć księgarnię autorską, taką, do jakiej sam chciałby chodzić. Z synem zajęli się książkami, żona z córką kawiarnią. Od początku postawili na stworzenie wyjątkowych relacji z klientami. Zespół był szkolony tak, by na pytanie o książkę nigdy nie odpowiadać „nie ma”, tylko pytać, czy potrzebna na dzisiaj. A jeśli nie, sprowadzić. – Najważniejsza jest pomoc, rozwiązanie problemu. Zarobek jest rzeczą wtórną, choć, oczywiście, nieodzowną – wykłada swoją filozofię Jakub Bułat.
Widzi, że rynek zalewają twory książkopodobne, ale sam po takie nie sięga. W jego księgarni próżno szukać najlepiej sprzedających się tytułów. Woli książki niskonakładowe, ale wartościowe. Jeśli książki dla dzieci, to z dobrymi ilustracjami, więc gdyby nie skandal z premierą, może sięgnąłby nawet po „Opowieści na dobranoc dla młodych buntowniczek”. Trwa przy swoich wyborach, bo jest przekonany, że czasy badziewia wkrótce miną. W oczekiwaniu na to, proponuje zmienić tempo. – Ludzie nie sięgają po książki, bo świat dostarcza im mnóstwo innych form spędzenia wolnego czasu – tłumaczy Bułat. – Poza tym żyjemy szybko, wolne tempo nie jest modne, a dobra książka spowalnia, zmusza do refleksji. I dlatego właśnie ją oferujemy. Podsuwając ją, mówimy, że można żyć inaczej, wolniej. Czyli lepiej.
Księgarz to nie sklepikarz
Tomasz i Maria Mińscy z Choszczna, właściciele księgarni Pegaz, są absolwentami warszawskiej Szkoły Księgarstwa. Miłością do książek są obciążeni dziedzicznie, bo na początku ubiegłego wieku do dziadka pana Tomasza należała większość warszawskich księgarń. Stąd własna kolekcja starodruków z XVI wieku, którą po nim odziedziczyli.
Pegaz tak stary nie jest, ale nowoczesnym wyglądem nie razi. Wiekowe meble, na ścianach gobeliny z książkami, duże, stare stoły po renowacjach i małe stoliki zrobione z maszyn do szycia Singera. Dla stałych klientów to normalka, bo zdążyli się już przyzwyczaić. Turyści, którzy odwiedzają Choszczno, twierdzą, że podobnej księgarni nigdy nie widzieli.
Zdziwiliby się nie mniej, gdyby zobaczyli tłumy, które przychodzą do Pegaza co roku 23 kwietnia, w Światowy Dzień Książki. Starzy, młodzi, całe rodziny z dziećmi. W księgarni czeka na nich sprowadzone z Toskanii wino i ciasteczka z Krakowa, każda kobieta dostaje różę. Goście też nie przychodzą z pustymi rękami: przynoszą własnoręcznie wypiekane ciasta i zrobione przez siebie dyplomy. Z podziękowaniami. – Księgarzy w Polsce jest niewielu, większość to sprzedawcy książek, którzy niewiele o nich wiedzą – mówi Tomasz Miński. – My dużo czytamy, bo co roku ukazują się tysiące tytułów, trzeba umieć o każdym coś powiedzieć. Niewielu to potrafi.
Z perspektywy Pegaza teza, że czytelnictwo w Polsce spada, nie jest prawdziwa. Ale ich perspektywa może być nieco zaburzona – w szesnastotysięcznym Choszcznie są jedyną księgarnią. Co nie znaczy, że Tomasz Miński nie wie, że w innych miejscach jest gorzej. I nawet wie dlaczego, ma na ten temat swoją teorię. – Tragedią dla księgarń było odebranie im podręczników – przekonuje. – Ale nie chodzi wcale o obrót, bo ten nie był duży. Chodzi o to, że ta decyzja odciągnęła od nas ludzi. Dla wielu z nich kupno podręczników było jedyną okazją, by wejść do księgarni, przejść obok półek, sięgnąć po książkę, przekartkować, może kupić. Tej okazji ich pozbawiono i z tego powodu uważam, że minister Kluzik-Rostkowska, która podjęła taką decyzję, pogrzebała księgarnie.
Koniec rządów Platformy Obywatelskiej to zły czas dla książek. Politykom wydawało się, że nastała era internetu, że książka umiera. Nikt nie przejmował się losem księgarń, które przeszły w prywatne ręce. Biznes jak biznes, musi sobie radzić sam. Ale to nie jest biznes jak każdy inny. Miński uważa, że księgarnie powinny być uznane za instytucje kultury, a rząd uchwalić wreszcie ustawę o stałej cenie książki. Mimo prac nad nią ani PO, ani PiS nic w tej sprawie nie zrobiły.
Mieszanka młodości i doświadczenia
Bożenna Król jest przekonana, że stała cena to podstawa zdrowego rynku książki. Nie może być tak, że w dniu premiery duże sieci sprzedają książkę po niższej cenie niż hurtowa, a w internecie można ją kupić jeszcze taniej. To po prostu nieuczciwe. Musi być tak, że cena jest jednakowa dla wszystkich. Po dwóch, trzech miesiącach, jeśli książka się nie sprzedaje, wydawca wycofuje ją z rynku i obniża cenę. Nie dla wybranych, dla wszystkich. – Ustawa o książce ma chronić nie tylko księgarzy, ale i książkę – tłumaczy Bożenna Król. – We Francji, gdzie te sprawy są uregulowane, ceny książek spadły w ciągu dwóch lat o jedną czwartą. U nas wciąż są za drogie, ludzi nie stać na nie. Na katowickich targach książki w dwa dni sprzedaliśmy książki za 16 tysięcy złotych. Ale na targach ceny są okazyjne.
Księgarze wiedzą, że o stałej cenie mogą na razie pomarzyć. Nie od nich zależy, czy zostanie wprowadzona. Na razie robią więc swoje.
Półtora roku temu w obliczu kolejnych upadających księgarń i coraz bardziej przygnębiającej atmosfery założyli nieformalne stowarzyszenie Kolektyw Księgarzy Kameralnych. Zaczęli zastanawiać się, jak przetrwać trudne chwile i odwrócić spadkowy trend. – Młodzi mają świetne pomysły, starsi doświadczenie – uśmiecha się Anna Karczewska, inicjatorka Kolektywu. – Z tej piorunującej mieszanki wychodzą naprawdę fajne rzeczy.
Ponieważ ceną z sieciówkami nie wygrają, postawili na atmosferę. Stąd księgarze kameralni, bo nie chodzi o wielkość księgarni, ale o specjalne relacje z klientem. Wspólnie promują modę na swoje księgarnie, dwa razy do roku razem zapraszają na weekendy księgarń kameralnych. Anna Karczewska jeździ po Polsce i odwiedza kolejne z nich. Efektem tych podróży będzie przewodnik, który ukaże się w październiku i cykl filmowych reportaży „Misja: księgarnia” tworzony wspólnie z blogiem Wyliczanka.eu. Na blogu Rezerwaty Książek można też znaleźć mapę kameralnych księgarń - jest ich już ponad 150, a wciąż dołączają do niej nowe.